Forum www.bonanza.pl Strona Główna www.bonanza.pl
Forum miłośników serialu Bonanza
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Odkryta karta czyli wywiad z hrabią Monte Christo
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 13, 14, 15  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Śro 22:04, 27 Sie 2014    Temat postu:

Ale z tego hrabiego zmyślny człowiek, ze tak wszystkich potrafił wykiwać. No dosłownie wszystkich, których tylko napotkal na swojej drodze. Prawdziwy z niego mistrz kamuflażu i szczwany lis, który nie da sobie w kaszę dmuchać i uważam, że miał pelne prawo do zemsty, gdyż był przecież uczciwym człowiekiem i nie uczynił niczego zlego, a mimo to został skazany na dożywotni pobyt w więzieniu za to, czego nie zrobił przez bandę takich nędznych, plugawych szumowin, dbających wyłącznie o własne interesy i dobre imię, a mających w pogardzie i poważaniu nawet własną rodzinę.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 18:38, 28 Sie 2014    Temat postu:

Rozdział LXV

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. X – Drugi!

Poprzednim razem poznał pan szczegóły zniszczenia przeze mnie tego nędznego karalucha, Kacpra Caderousse’a, który choć w praktyce wobec mnie niczym nie zawinił, to jednak za to wszystko co zrobił, otrzymał sprawiedliwą karę. Dzisiaj zaś dowie się pan, panie Chroniqueur, w jaki to sposób ukarałem drugiego mego wroga będącego zarazem pierwszym z winowajców.
Porównałem kiedyś zemstę na mych wrogach do polowania. Wychodząc z tego założenia uznajmy zatem, że ustrzeliłem już atakującego mnie wściekłego psa, którego co prawda nie miałem wcześniej zamiaru zabijać, jednak ze względu na jego zachowanie oraz atak na mą osobę, pozbawiłem życia ręką jego wspólnika w zbrodni, na jego jednak również miała przyjść kolej. Oczywiście gdybym chciał ukarać wszystkich łotrów i nędzników, którzy krzywdzą innych z czystej nienawiści, nie starczyłoby mi na to życia, dlatego też postanowiłem skupić się jedynie na swoich osobistych wrogach, tym bardziej że coraz bardziej niczym bezbronne rybki wabione na przynętę wpływały one do mojej sieci. Wystarczyło ją tylko wyciągnąć z wody w odpowiednim momencie. W przypadku Fernanda Mondego, hrabiego de Morcerf, który w moich oczach był nędzną hieną strojącą się niczym paw w barwne piórka, sieć należało podnieść natychmiast, żeby ofiara nie zdołała mi umknąć. Tak też zrobiłem.
W tym przypadku kolejny raz pomógł mi Jacopo. Na moje polecenie obserwował on Alfonsa de Beauchamp i doniósł mi, iż młodzieniec ten wybrał się do Janiny po informacje niezbędne dla wicehrabiego de Morcerf, jednak wiadomości, jakie tam zdobył, nie były wcale pomyślne, a wręcz przeciwnie. Dowodziły one bowiem niezbicie, że Fernand Mondego, obecny hrabia de Morcerf, jest winien zdrady i zabójstwa Ali Paszy oraz sprzedaży jego rodziny Turkom w niewolę. Beuachamp dostarczył te informacje Albertowi, jednak ze względu na łączącą ich przyjaźń nie opublikował ich w swej gazecie, lecz ofiarował wicehrabiemu, który z miejsca je spalił. Jacopo sobie tylko znanymi sposobami, o które bynajmniej nie zamierzałem go nigdy pytać, dowiedział się o tym. Jego rewelacje wywołały na mojej twarzy jedynie uśmiech politowania wobec biednego Alberta, jak i również lekką satysfakcję. Ostatecznie przewidywałem, iż twój ojciec chrzestny, drogi panie Chroniqueur, postąpi w podobny sposób. Był w końcu przede wszystkim przyjacielem Alberta, a w tamtych czasach przyjaźń miała większą wagę niż złoto. A ponieważ spodziewałem się, że pan Beauchamp nie wykorzysta zdobytych informacji, a jedynie odda je wicehrabiemu de Morcerf, to z kolei łatwo domyśliłem się także, iż wicehrabia wiadomości te natychmiast zniszczy, żeby nikt się o nich nigdy nie dowiedział. Nie przewidział wszakże, że ja mam wobec tych rewelacji zupełnie inne plany. Na moje polecenie Jacopo w przebraniu dostarczył do konkurującej z gazetą pańskiego ojca chrzestnego wszystkie niezbędne wiadomości na temat działalności hrabiego de Morcerf w Janinie. Redaktor tej gazety nie miał bynajmniej żadnych skrupułów wobec ex-rybaka z Marsylii i natychmiast je opublikował. Zgodnie z moimi przewidywaniami sprawa ruszyła z miejsca w trybie natychmiastowym.
W tym samym czasie zaprosiłem Alberta de Morcerf na wspólną wycieczkę do Normandii, której młodzieniec nie miał jeszcze okazji poznać. Miałem nadzieję, iż miejsce to bardzo mu się spodoba i rzeczywiście tak się stało. Przed wyjazdem zostawiłem Hayde pod opieką Alego, Bertuccia oraz Jacopa prosząc ich, by czuwali nad nią oraz w odpowiednim momencie zaprowadzili ją do Izby Parów. Spodziewałem się bowiem, że hrabia de Morcerf zostanie postawiony przed sądem złożonym ze swych kolegów z parlamentu, a co za tym idzie trzeba będzie udowodnić mu winę. Zeznania Hayde zyskają wówczas wartość najwyższą. Uprzedziłem o wszystkim moją wychowanicę mówiąc, że oto nadszedł czas, by wyrównać rachunki z człowiekiem, który odebrał jej rodzinę i wolność. Hayde z radością oświadczyła wówczas, iż jest gotowa zadać temu łotrowi cios w samo serce. Kazałem jej więc czekać na odpowiedni moment, którego spodziewałem się już niedługo. I rzeczywiście, podczas naszego pobytu w Normandii, dostałem telegram od Bertuccia, w którym pisał on, że Izba Parów postanowiła postawić hrabiego de Morcerf w stan oskarżenia. Proces miał się odbyć już następnego dnia. Wysłałem więc memu wiernemu słudze natychmiast wiadomość, by wraz z Jacopem i Alim zabrał Hayde na proces razem z niezbędnymi dokumentami, które zdołałyby potwierdzić jej historię. Tak też się stało.
Nie będę tutaj przytaczał wszystkich szczegółów z procesu Fernanda Mondego, gdyż na pewno moja żona oraz inne osoby dość dużo już panu o nim opowiedziały. Powiem jedynie to, iż trzeciego dnia pobytu w Normandii pański ojciec chrzestny wysłał do Alberta list oraz artykuł konkurencyjnej gazety, łączący nazwisko Fernanda z aferą Ali Tebelina. Albert natychmiast pożegnał się ze mną i wrócił do Paryża, gdzie poznał pełną relację z procesu, na którym Hayde pogrążyła jego ojca. Zapalony młodzieniec natychmiast postanowił rozprawić się z człowiekiem, który doprowadził do tego wszystkiego, nie miał jednak pojęcia, kim on jest. Od Beauchampa dowiedział się, że to Danglars prowadził śledztwo w Janinie i dzięki jego rewelacjom cała afera w ogóle się rozpoczęła. Wściekły młodzian natychmiast pognał do domu bankiera i grożąc mu pojedynkiem, zażądał wyjaśnień. Danglars jednak śmiejąc mu się prosto w twarz wyznał, że z całą sprawą miał jedynie tyle wspólnego, iż wszelkie wiadomości na temat tej afery zdobył na moją wyraźną prośbę. Albert był załamany tym, co usłyszał. Ostatecznie cały czas uważał mnie za swego najlepszego przyjaciela, teraz przekonał się, iż wcale tak nie było. Postanowił więc wyładować swój gniew na mojej osobie. Przyszło mu to tym łatwiej, że właśnie wróciłem z Normandii do Paryża. Albert pognał więc do mego domu, by mnie wyzwać na pojedynek. Służba jednak nie wpuściła go mówiąc, iż teraz odpoczywam, a jeśli pan wicehrabia chce mnie znaleźć, to będę wieczorem w operze na „Wilhelmie Tellu”. Wicehrabia de Morcerf wysłał więc najpierw listy do Franza d’Epinay, Lucjana Debray oraz Maksymiliana Morrela z prośbą, by wieczorem zjawili się w operze. Następnie opowiedział o wszystkim matce i pognał na spotkanie ze mną nie wiedząc, że Mercedes potajemnie kazała go śledzić. Także jakiś czas później Albert niczym bomba z opóźnionym zapłonem wpadł do mej loży i głośno przy wszystkich zaczął mi ubliżać, a następnie wyzwał na pojedynek. Zniosłem to ze stoickim spokojem, gdyż w gruncie rzeczy żal mi było tego krewkiego chłopaczka. Skoro jednak tak bardzo chciał umrzeć w obronie honoru swego żałosnego tatusia, to trudno. Postanowiłem mu to umożliwić i przyjąłem wyzwanie. Następnie zaprosiłem do swej loży Maksymiliana pytając go, czy on i jego szwagier zechcą zostać moimi sekundantami. Odpowiedział, że z największą przyjemnością, choć chęć zabicia przeze mnie krewkiego wicehrabiego de Morcerf wydawała się młodemu Morrelowi zbyt okrutna. Ja jednak zamierzałem posłać młodego Alberta na drugą stronę Styksu i z całą pewnością bym to zrobił, gdyby nie jedna osoba.
Po powrocie z opery zacząłem ćwiczyć strzelanie z pistoletu do kart. Wcześniej jeden z przyjaciół Alberta z miejsca ustalił ze mną warunki pojedynku. Miał się on odbyć na pistolety, na Polach Marsowych o świcie. Ponieważ byłem niezwykle dobrym strzelcem, spodziewałem się zwycięstwa, jednak dla pewności wolałem jeszcze potrenować. Moje ćwiczenia przerwało pojawienie się tajemniczego, niespodziewanego gościa. Była nim Mercedes. Domyślałem się, po co tu przyszła, jednak gdy powitała mnie okrzykiem „Edmundzie, nie zabijaj mi syna!”, broń wypadła mi z ręki, a serce zamarło na chwilę niczym zakute w lodzie.
W jednej chwili coś, do czego dotychczas miałem tylko przypuszczenia, teraz przerodziło się w pewność. Mercedes rozpoznała mnie jako Edmunda Dantesa, swego niedoszłego męża. Jak wyznała, dokonała tego już w pierwszej chwili, gdy mnie ujrzała w Paryżu, kiedy Albert przedstawił nas sobie. Nie mogło być żadnych wątpliwości, Mercedes wiedziała, kim jestem. Dowiodła tego choćby na przyjęciu, podczas którego częstowała mnie owocami i dziwiła się, że nie chcę ich jeść. Ja zaś głupi i zarozumiały człowiek zlekceważyłem to uważając, iż moja była narzeczona jedynie uważa mnie za kogoś podobnego do Edmunda. W najczarniejszych myślach przeczuwałem, że mogła mnie rozpoznać, jednak prawdę mówiąc nigdy tych podejrzeń nie brałem na poważnie. Teraz wyszło na jaw, jakim to było błędem z mojej strony.
Dlaczego jednak, skoro mnie poznała, nie podzieliła się tymi rewelacjami z mężem? Przecież mogła go ostrzec i być może uchronić przed tragedią, jaką dla niego szykowałem. Czy by go uchroniła, nie wiem. Czy Fernand ostrzegłby wówczas Danglarsa i Villeforta przede mną? Wydaje mi się, że nie. Może Danglarsa tak, jednak na pewno nie Villeforta. W końcu ani on, ani ten nędzny utracjusz nie wiedzieli, jaką rolę w moim cierpieniu odegrał syn bonapartysty Noirtiera. Oczywiście wiadomość o tym, kim jestem mogła by dotrzeć do Villeforta przez panią Danglars, z którą łączył go kiedyś romans, jednak osobiście mocno w to wątpię. Tak czy inaczej Mondego i Danglars mogliby zostać uprzedzeni o mej osobie i mieć się przede mną na baczności. Czy wówczas zrezygnowałbym z zemsty? Na pewno nie. Czy wykonanie jej byłoby dla mnie o wiele trudniejsze? Z całą pewnością tak, jednak nie cofnąłbym się z raz obranej przeze mnie drogi, to również jest wiadome. Wciąż jednak niewiadome dla mnie pozostało to, czemu Mercedes nie ostrzegła męża przede mną. Może nie spodziewała się zemsty z mojej strony? Może nie miała pewności, że jestem tym, za kogo mnie ona bierze i pewność tą zyskała dopiero w tych dniach, w których zniszczyłem jej męża? Może nigdy tak naprawdę nie kochała Fernanda? Podejrzewam, że ona sama nie wie, dlaczego tak postąpiła wobec człowieka, który przez tyle lat był jej małżonkiem. Bez najmniejszych jednak wątpliwości pozostaje dla mnie pewność, dlaczego przyszła do mnie tamtej nocy. Chciała uratować w ten sposób swojego syna.
Po krótkiej chwili szoku, jakiego doznałem, gdy Mercedes nazwała mnie moim dawnym imieniem, odpowiedziałem hrabinie de Morcerf, że Edmunda Dantesa już nie ma. Umarł on w zamku If, a jego ukochana zapomniała o nim, choć tak deklarowała, iż nigdy tego nie zrobi. Mercedes płacząc, zaczęła opowiadać, jak to zawsze o mnie pamiętała, jak to ciężko jej było samej na świecie i dlatego tylko wyszła za Fernanda. Jak to każdego dnia i nocy porównywała mnie oraz jego, dochodząc do wniosku, że ja zawsze byłem lepszy itd. Jednym słowem, z jej ust potoczyła się cała seria pięknych kłamstw, w które przed laty byłbym jeszcze zdolny uwierzyć, w tamtej jednak chwili czułem do nich tylko pogardę. A jeśli nawet wierzyłem jej rewelacjom, to nie miało to dla mnie najmniejszego nawet znaczenia. Jej syn wyzwał mnie na pojedynek, ja obiecałem dotrzymać mu pola. Walka miała być na śmierć i życie, a ja nie zamierzałem ginąć, koniec tematu. Mercedes płacząc zapytała, za co się mszczę na jej rodzinie i co oni mi takiego zrobili, że niczym anioł zemsty uderzam w nich swoją bezwzględnością. Wówczas pokazałem jej zdobyty przeze mnie podstępem anonim, który denuncjował mnie jako agenta Bonapartego. List ten napisał Danglars, a na pocztę zaniósł Fernand Mondego, zaś potem zastępca prokuratora Gerard de Villefort uznał za pretekst, by dla ratowania swej nędznej kariery wysłać mnie bez procesu na dożywocie do zamku If, gdzie spędziłem całe czternaście lat, podczas których mój ojciec zmarł z głodu, zaś narzeczona poślubiła innego. Oto były powody mej zemsty. Mercedes zrozumiała już, dlaczego uderzyłem w jej męża, jednak wciąż nie rozumiała, czemu krzywdzę Alberta, który przecież nic mi złego nie zrobił. Na to odpowiedziałem, iż nawet Pismo Święte zaznacza, że za grzechy ojców synowie cierpieć mają aż do któregoś z rzędu pokolenia. Hrabina de Morcerf odrzekła mi wówczas, że ta sama Biblia, na którą się powołuję, mówi również o wielkiej sile przebaczenia oraz niekrzywdzeniu niewinnych. Załamany nie wiedziałem już, co mam zrobić. Wiedziałem, że jeśli nawet każę tej żałosnej, płaszczącej się u moich stóp kobiecie iść precz z mego domu, to i tak nie zdołam już zabić Alberta. Powiedziałem więc, że jestem gotów oszczędzić jej syna, oddając przy tym własne życie. Mercedes, otrzymawszy ode mnie tę pewność, wróciła do domu. Gdybym wiedział, w jakim celu się tam udała, nigdy nie potępiłbym jej tak, jak potępiałem w chwili, gdy zostałem sam.
Jako człowiek słowny i honorowy, zamierzałem dotrzymać raz danego słowa, choć nie zostało ono wypowiedziane przy żadnych świadkach i w każdej chwili mógłbym je bez skrupułów złamać. Nie mogłem jednak tego zrobić. Honor był dla mnie ważniejszy niż duma. Dlatego też usiadłem przy biurku i z miejsca napisałem dwa pisma. Pierwszy z nich to był list do Mercedes. Spodziewałem się, że nie zechce już teraz żyć z człowiekiem, który swoje szczęście kupił za zdrady i morderstwa. Napisałem jej więc, żeby udała się do Marsylii i zamieszkała w domu mego ojca, który obecnie należał do mnie. Wspomniałem również w jakim miejscu niedaleko tego mieszkania zakopałem przed laty pewną sumę pieniędzy. Była to suma przeznaczona na nasze życie po ślubie, teraz jednak należało ją wykorzystać w innym celu. Następnie z kolei sporządziłem swój testament, w którym zapisałem wszystko Hayde oraz poprosiłem Maksymiliana Morrela, by zaopiekował się on moją wychowanicą, a jeśli jego serce byłoby wolne, to aby ją poślubił. Przy tej czynności zastała mnie Hayde, która natychmiast przeczytała mój testament i zapytała, co on ma oznaczać. Uznałem, że szczerość się jej należy, powiedziałem więc prawdę. Hayde zaczęła wówczas płakać, rzuciła mi się na szyję i zapytała, czemu chcę ją opuścić. Odpowiedziałem, iż tak trzeba. Ona wówczas wyznała mi, że mnie kocha i zawsze mnie kochała. Choć kilka minut wcześniej podobne słowa mówiła do mnie Mercedes, to jednak w słowach mej wychowanicy nie dostrzegłem ani śladu fałszu, jaki czułem w głosie hrabiny de Morcerf. Dlatego też, gdy zaczęła mnie całować, nie protestowałem. Nie zrobiłem tego również, gdy zaciągnęła mnie do sypialni i tam oddała mi coś, czego nigdy przedtem nie ofiarowała żadnemu mężczyźnie.
Cóż to była za noc, panie Chroniqueur. W jednej chwili zapomniałem o całym świecie, a wszystkim stały się dla mnie ramiona Hayde, jej ciało, jej głos, jej wzmocniony oddech na mej szyi, jej słowa wypowiadane z taką czułością, jaką kobieta można tylko obdarzyć kochanka szczerze podziwianego przez siebie. Właściwie słowami nie da się tego opisać. Trzeba było po prostu być wtedy tej nocy mną lub nią, by zrozumieć, co wtedy czuliśmy. Powiem jedynie tyle, że właśnie tej nocy została poczęta Marta, nasze słodkie oczko w głowie.
Niestety po tej jakże cudownej nocy nadszedł jakże okrutny poranek. Załamany zostawiłem Hayde słodko śpiącą w łożu, lekko tylko przykrytą kołdrą, po czym ubrałem się i wyszedłem zostawiając na jej czole delikatny pocałunek. Przyjechali właśnie po mnie Maksymilian i Emanuel, obaj bardzo z siebie zadowoleni. Okazało się, że od sekundantów Alberta wydostali jak najlepsze warunki pojedynku, wskutek czego jako osoba wyzwana i obrażona mam prawo strzelać pierwszy. Odpowiedziałem im jednak, że przemyślałem sobie wszystko i zamierzam dać się zabić wicehrabiemu de Morcerf. Moi sekundanci nie byli w stanie tego zrozumieć, jednak nie podałem im powodów mej decyzji, wobec czego musieli ustąpić i nie zadawać mi zbędnych pytań. Pojechaliśmy wszyscy trzej na Pola Marsowe, gdzie zjawili się panowie Franz d’Epinay oraz Raul de Chateau-Renaud, sekundanci Alberta. O dziwo pojawili się też Lucjan Debray i Alfons de Beuachamp, których wicehrabia de Morcerf listownie o to poprosił. W końcu zjawił się sam Albert i z miejsca oświadczył, że nie zamierza się ze mną bić, chce mnie jedynie przy tych wszystkich świadkach przeprosić. Okazało się, iż Mercedes porozmawiała z synem i opowiedziała mu wszystko o zbrodni, jakiej się dopuścił jego ojciec wobec mnie. Serce tego krewkiego, ale jakże szlachetnego kawalera zmiękło i pojął, jakim nędznikiem był Fernand. Dlatego uznał, że walka w obronie jego honoru jest bezsensowna. Bez najmniejszych zatem skrupułów przeprosił mnie i podał mi dłoń. Ja zaś z największą przyjemnością uścisnąłem ją. Obaj obiecaliśmy sobie dozgonną przyjaźń, po czym rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę.
Ja i moi sekundanci wróciliśmy do swoich domów. Emanuel wysiadł wcześniej, Maksymilian zaś towarzyszył mi nieco dłużej, gdyż chciał odwiedzić pewną bliską sobie osobę. Wyznał mi, że jest to Walentyna de Villefort. Przerażony spojrzałem wówczas na niego i zapytałem, czy chodzi mu o córkę Gerarda, człowieka, którego serdecznie nienawidziłem. Gdy upewniłem się, że tak jest, powiedziałem mu, iż dziewczyna ta pochodzi z przeklętego i podłego rodu, także miłość do niej może mu przynieść tylko kłopoty. Maksymilian jednak oświadczył, że kocha Walentynę i nie zamierza z niej zrezygnować, nawet mimo mych słów. Pojąłem wówczas, jak strasznie źle postępowałem. Chciałem śmierci dzieci mych wrogów, co miało być odpłatą za śmierć mego ojca, jednak teraz pojąłem, że krzywdząc je, krzywdziłem również bliskie sobie osoby. Jeśli zgodnie z mymi przewidywaniami Walentyna zostałaby otruta przez swoją macochę, wówczas zabiłbym Maksymiliana, który nie byłby w stanie tego znieść. Załamany powiedziałem młodzieńcowi więc, żeby żył dla swej miłości, po czym wróciłem do domu żegnając się z nim. Tam radośnie powitała mnie Hayde, której obecność ukoiła moje biedne nerwy. Nie dane nam było jednak zbyt długo cieszyć się sobą, gdyż w moim domu zjawił się ktoś, kogo najmniej się tu spodziewałem. Fernand Mondego.
Tak, właśnie sam Fernand Mondego, hrabia de Morcerf. Człowiek, którego niedawno zniszczyłem ujawniając aferę z Alim Paszą. Dowiedział się właśnie, że jego syn nie tylko nie bronił jego honoru w walce ze mną, ale również podał mi rękę, przeprosił mnie i nazwał swym przyjacielem. Dla Fernanda była to kolejna hańba, której nie był w stanie znieść, dlatego też oświadczył gotowość zmycia jej moją krwią podczas pojedynku sam na sam. Był gotów walczyć ze mną teraz, na osobności i bez żadnych świadków. Zgodziłem się na to z przyjemnością. Zdjęliśmy surduty, a ja ściągnąłem ze ściany mego gabinetu dwa kordelasy i dałem mu do ręki jeden z nich. Walka między nami była krótka, ale zażarta. Po bardzo ostrej wymianie ciosów rozbroiłem go i chciałem zabić. Uznałem jednak, że to dla niego zbyt lekka kara, poza tym nie chciałem sobie brudzić rąk jego krwią i kazałem mu się wynosić. On jednak odmówił wyjścia z mego domu, po czym kazał, bym go zabił, bo on dłużej nie jest w stanie żyć. Popatrzyłem na niego z pogardą i ponownie kazałem mu wyjść. Wówczas to on zapytał mnie, za co go tak prześladuję i co złego mi uczynił, że się na nim tak mszczę? Z przyjemnością więc wyszedłem na chwilę, po czym wróciłem ubrany w mundur marynarza statku handlowego „Faraon”. Fernand od razu mnie rozpoznał, a gdy jeszcze odpowiadając na jego pytanie, podałem mu swoje powody do zemsty, zrozpaczony, krzycząc moje nazwisko, wybiegł z mego domu.
Nigdy więcej już go nie widziałem. A następnego dnia przeczytałem w gazecie artykuł o jego samobójczej śmierci. Okazało się, że po powrocie do domu odkrył, iż jego żona oraz syn, w których ramionach zamierzał znaleźć pociechę i ukojenie, opuścili go bez słowa wyjaśnienia. Załamany oraz zhańbiony hrabia de Morcerf wyjął z biurka pistolet i strzelił sobie w głowę. Kiedy służba go znalazła, już nie żył, także wezwany na pomoc lekarz nie zdołał już tego łotra uratować. Sprawiedliwości stała się zadość. Człowiek, który zdradził Francję na rzecz Anglików, który zdradził Hiszpanię na rzecz Francuzów, który zdradził i zamordował Ali Tebelina, zaś jego rodzinę sprzedał w niewolę, który wielką karierę zrobił na kłamstwach, zdradach i oszustwach, przestał istnieć. Po raz kolejny sprawiedliwość odniosła miażdżące zwycięstwo, które przeczytawszy ten artykuł, skwitowałem jednym mrocznym słowem: DRUGI!
Na tym zakończymy dzisiejszą część mojej opowieści. Jutro z kolei dowie się pan, w jaki sposób ukarany został mój trzeci wróg, Gerard de Villefort.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pon 20:47, 01 Wrz 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 20:42, 28 Sie 2014    Temat postu:

Dobrze się stało, że Kacper nie zmarł od razu po tym , jak został ugodzony przez Benedetta nożem, bo wówczas hrabia nie odniósłby satysfakcji wyjawienia mu swego prawdziwego nazwiska. Benedetto to też był szczwany i chytry lis, a do tego zbrodniarz jakich mało. Za jednym zamachem pragnął się pozbyć zarówno Kacpra jak i hrabiego, mimo że ten dopomógł mu w ucieczce z galer i uczynił wielkim panem. Doprawdy trudno o większego i bardziej podłego niegodziwca, który nie potrafił odczuwać żadnej, choćby najmniejszej wdzięczności za to wszystko, co hrabia dlań uczynił.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Nie 21:44, 31 Sie 2014    Temat postu:

No tak, hrabia w końcu pojał i zrozumiał to, iż nie powinien się mścić na potomkach swoich wrogów, gdyż oni przecież niczemu nie zawinili. Trochę późno, ale zrozumiał, a Fernanda ukarał w bardzo przemyślny sposób, nie zamierzając plamić się morderstwem. Sprawił, że Mondego sam ostatecznie postanowił ze sobą skończyć, dzięki czemu sprawiedliwości stała się zadość, a hrabia nie stał się mordercą. No i trzeba przyznać, że chciał postąpić bardzo szlachetnie, godząc się na śmierć z ręki Alberta.

Ostatnio zmieniony przez Gość dnia Nie 21:44, 31 Sie 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 23:06, 06 Wrz 2014    Temat postu:

Rozdział LXVI

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. XI – Trzeci!

Poprzednim razem opowiedziałem panu, panie Chroniqueur, w jaki sposób zniszczyłem drugiego z mych czterech wrogów, Fernanda Mondego, hrabiego de Morcerf. Po jego samobójczej śmierci mogłem śmiało powiedzieć, że wykonałem połowę zadania, jakie wyznaczyli mi Bóg oraz dawny Edmund Dantes. Co prawda miałem przez pewien czas poważne wątpliwości, czy rzeczywiście Najwyższy jest ze mną. Ostatecznie po wizycie Mercedes błagającej o to, bym oszczędził jej syna, byłem gotów dać się zabić i przerwać realizację misji, jaką wziąłem na swoje barki. Myślałem, że to On daje mi do zrozumienia, że powinienem zejść ze sceny dziejów tego świata. Jednak gdy Albert nie tylko mnie przeprosił, ale i zawarł ze mną wieczną przyjaźń, a ja ocaliłem swój nędzny żywot, wówczas zrozumiałem, iż to sam Bóg mnie oszczędził, abym wypełnił jego wolę ukarania niegodziwców tego świata, zaś moja misja jest jak najbardziej przez Niego wspierana. Uznałem jednak również, że skoro sam Najwyższy okazał łaskę mnie grzesznemu, to tym bardziej ja, taki grzesznik, nie powinienem pozostawać bezlitosny wobec innych ludzi. Oczywiście nie oznaczało to pozostawienie mych wrogów w bezkarności. Zrozumiałem wszakże bardzo wiele spraw, o których wspominałem panu ostatnio. Rozmowa z Maksymilianem pomogła mi pojąć, jak wielki grzech chciałem popełnić poświęcając na ołtarzu swej zemsty dzieci mych wrogów. Biedne, niewinne potomstwo, które nigdy nic złego mi nie uczyniło. Musiałem z tego planu zrezygnować.
W moim postanowieniu utwierdziła mnie wizyta Maksymiliana, która miała miejsce następnego dnia po opisywanych przeze mnie poprzednio wydarzeniach. Dwóch moich wrogów nie żyło, a ja mogłem dalej kontynuować swoją misję ze świadomością, że osoby, na których spokój i bezpieczeństwo dybałem niczym jaki drapieżnik, nie mają najmniejszego pojęcia o tym, kim jestem oraz co dla nich szykuję. Mogłem działać spokojnie.
Jak już mówiłem, moje rozmyślania przerwało zjawienie się Maksymiliana Morrela. Biedny ten młodzieniec powiedział mi, iż odwiedził on Walentynę de Villefort i ku swemu przerażeniu odkrył, że jest ona ciężko chora. Podczas rozmowy z nim zasłabła, po czym nieprzytomna upadła na podłogę. Maksymilian wyznał mi też, że podsłuchał rozmowę, jaką niedawno prokurator de Villefort odbył z lekarzem swojej rodziny. Z rozmowy tej wynikało, że ktoś otruł dziadków Walentyny, markizów de Saint-Meran. Prokurator zaś, bojąc się skandalu, który zrujnowałby go w opinii publicznej, zabronił mu powiadamiać policji oraz wszczynać śledztwa w tej sprawie. Teraz również na to nie pozwala, choć życie jego córki jest poważnie zagrożone. Słowa jego przeraziły mnie bardziej, niż można było się tego spodziewać. Do niedawna jeszcze cieszyłbym się na wieść o śmierci Walentyny, jednak teraz byłem równie porażony tym faktem, co mój młody przyjaciel. Łatwo pojąłem, kto usunął z tego świata państwa de Saint-Meran i teraz dybie na życie ich wnuczki. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż inspiratorką tych wszystkich ataków trucicielskich jest Heloiza de Villefort, ta podła modliszka. Przyznam się jednak z bólem serca, że jeszcze przez chwilę odezwała się we mnie dawna natura i byłem gotów powiedzieć synowi mego dawnego pryncypała, by darował sobie miłość do tej dziewczyny. Zdaje się, że nawet mu o tym wspomniałem, jednak widząc, jak wielkie cierpienie mu tym zaznaję doznałem takiego szoku, że natychmiast moja dobra strona wzięła górę nad tą złą. Możliwe, że tak właśnie było. Niestety nie pamiętam wszystkich szczegółów tej rozmowy, w końcu to było tak dawno. Wiem jednak z całą pewnością, że gdy upewniłem się, iż uczucie Maksymiliana do panny Walentyny jest rzeczywiście szczere oraz wielkie, niemalże takie samo jak to, które ja kiedyś czułem do Mercedes (a może nawet i większe), wówczas obiecałem młodzieńcowi, że zrobię wszystko, aby ocalić jego ukochaną. Jeszcze tego samego dnia dom naprzeciwko posiadłości państwa de Villefort wynajął ksiądz Busoni, który zabierał się każdego wieczoru za obserwowanie poczynań Heloizy.
Przez trzy dni nie wydarzyło się nic, co byłoby godne wzmianki w mej opowieści. Potem jednak miały miejsce oficjalnie zaręczyny panny Eugenii Danglars oraz wicehrabiego Andrei Cavalcanti. Nasz drogi bankier postanowił szybko wydać córeczkę za mąż spodziewając się, że przyszły zięć pomoże mu wyjść z kłopotów finansowych. Nie obchodziło go w ogóle to, iż córka nie chce zostać żoną wybranego przez niego mężczyzny, a prawdę mówiąc czuje ogólnie do całej naszej płci swego rodzaju urazę, by nie powiedzieć wręcz wstręt. Danglarsa zresztą obchodziło zawsze tylko i wyłącznie jego własne dobro, więc potratowanie rodzonego dziecka jako karty przetargowej do zabezpieczenia własnej przeszłości było dla niego czymś zupełnie normalnym. Jednak nie dla mnie. Ja miałem bowiem własny plan działania.
Ponieważ Edmund Dantes został aresztowany w dniu swoich zaręczyn, to jego wróg powinien zostać ukarany również podczas podobnej uroczystości. Skoro jednak to nie Danglars miał wstąpić w związek małżeński, lecz jego córka, to wówczas właśnie ten dzień uznałem za odpowiedni do działania. Wcześniej zadbałem o to, by list z wyznaniem Caderousse’a o tym, kim naprawdę jest wicehrabia Cavalcanti, trafił we właściwe ręce. Po prostu włożyłem go do kamizelki zabitego Kacpra, by policjanci badający okoliczności jego śmierci mogli go znaleźć. Gdy tak się stało, natychmiast złożyli papier w ręce Villeforta, ten zaś podjął odpowiednie kroki. O tym wszystkim z największą przyjemnością powiedziałem Danglarsowi podczas uroczystości zaręczyn jego córki z rzekomym Andreą. Powiedziałem mu, że przy oględzinach zwłok Caderousse’a znaleźli list adresowany do niego, a w liście tym była mowa o jego przyszłym zięciu. Baron był w szoku, gdy usłyszał ode mnie tę wiadomość, ale nie zdążył mnie zbyt dobrze o to wszystko wypytać, gdyż po chwili na przyjęciu pojawili się dwaj żandarmi z rozkazem aresztowania Benedetta. Gdy Danglars zaczął pytać o szczegóły, ci ujawnili przed nim fakt, że rzekomy wicehrabia Cavalcanti to w rzeczywistości Benedetto, morderca zbiegły z galer. Jednak sam zainteresowany nie czekał grzecznie na to, by zostać aresztowanym i uciekł korzystając z tego, że nikt na niego nie patrzy. Dopiero później został ujęty w przydrożnej gospodzie, w której notabene zatrzymała się również jego niedoszła małżonka ze swą przyjaciółką, tuż po swej ucieczce z domu. Panna Eugenia bowiem po hańbie, jaka spadła na głowę jej oraz Danglarsa, udała się w podróż po świecie wraz ze swą nauczycielką muzyki i najlepszą przyjaciółką zarazem, by zrobić karierę artystki. Nie wiem jednak, czy słowo „przyjaźń” jest tutaj adekwatne, gdyż pannę Eugenię i pannę Ludwikę łączy uczucie podobne do tego, jakimi Safona darzyła inne przedstawicielki swojej płci. Jednak nie mnie oceniać słuszność tych uczuć czy ich moralność w tym świecie. Tak czy inaczej obie panie postanowiły zostać artystkami i udało im się to. Z tego, co wiem, do dzisiaj cieszą się zasłużoną sławą.
Wracając jednak do tematu pragnę zauważyć, że każdego wieczoru czuwałem nad Walentyną i pilnowałem, by nie wypiła ona trucizny, którą próbowała ją uraczyć jej macocha. Trzy wieczory pod rząd wkradałem się za pomocą drabinki sznurowej do domu Villefortów i wylewałem truciznę, która ta podła kobieta zamierzała podać swej pasierbicy. Czułem się współwinny temu, co się działo, gdyż przecież to ja dałem Heloizie brucynę. Głęboko w sercu uważałem, iż jestem odpowiedzialny za to, co się stało – tak jakbym sam zabił państwa de Saint-Meran. Na swoje usprawiedliwienie powiedzieć mogę, że gdyby nie ja, to pani de Villefort i tak by zrobiła to, co zrobiła. Miałem na to dowód zdobyty przez te ostatnie trzy dni, w których czuwałem nad biedną Walentyną. Heloiza widocznie dowiedziała się, że pan Noirtier w tajemnicy przed wszystkim uodpornił wnuczkę na działanie brucyny, dlatego zaczęła serwować jej jakiś nieznany mi wcześniej narkotyk o silnym, zabójczym wręcz działaniu. Trzykrotnie zdołałem na czas opróżnić szklankę z trucizną, jaką zostawiała Heloiza na stoliku nocnym swej pasierbicy, jednak doskonale wiedziałem, iż nie zdołam tego robić w nieskończoność. Myślałem sobie tak: ta wiedźma wiecznie będzie zamieniać zostawiane przez doktora lekarstwo dla dziewczyny na specyfik swej produkcji i nie spocznie, póki nie osiągnie celu. Było to dla mnie jasne, bo w końcu przecież nie po to ta swoista Lady Makbet posunęła się w bilansie zbrodni aż tak daleko, by się teraz wycofać. Musiała dokończyć swego dzieła albo umrzeć. Choć obiecałem sobie być wyrozumiałym i litościwym wobec ludzi nie będących moimi osobistymi wrogami, to jednak wobec Heloizy byłem gotów na najwyższą surowość. Przyznam się, że postanowiłem bez najmniejszych skrupułów posłać ją na gilotynę i wiedziałem w jaki sposób tego dokonać. Miałem już plan działania, więc nie zostało mi nic innego, jak tylko go zrealizować.
Czwartej nocy mego czuwania obudziłem Walentynę i powiedziałem jej, jakie rzeczy się dzieją w domu pana prokuratora. Nie chciała mi uwierzyć, ale potem nakazałem dziewczynie udawać, że śpi, by mogła na własne oczy się przekonać, kto chce ją otruć. Posłuchała mnie i ku swemu wielkiemu zdumieniu ujrzała Heloizę, która zamienia jej lekarstwo od lekarza na truciznę swej własnej produkcji. Ja przez ten czas byłem ukryty w bezpiecznym miejscu i wyszedłem z niego dopiero wtedy, kiedy pani de Villefort opuściła sypialnię pasierbicy. Zrozpaczona Walentyna nie wiedziała, co powiedzieć. Wyjaśniłem jej motywy postępowania Heloizy. Powiedziałem, że truje ona wszystkie osoby stojące na drodze Edwardkowi do zdobycia wielkiego majątku państwa de Saint-Meran oraz Noirtiera. Dziewczynie zrobiło się żal swego młodszego braciszka, gdyż przecież to w jego imieniu były popełniane tak potworne zbrodnie. Nie umiała jednak potępić macochy uważając, że jedyną jej winą jest to, iż źle pojmuje ona matczyną miłość. Ja zaś powiedziałem Walentynie, jaki mam plan. Ponieważ jej macocha nie zamierzała zrezygnować z prób otrucia pasierbica i była gotowa na wszystko, musiałem podjąć odpowiednie kroki. Dałem Walentynie do wypicia pewien środek, który niedawno udało mi się stworzyć. Wyjaśniłem, że dzięki niemu dziewczyna zaśnie i będzie wyglądała na martwą. Oczywiście zostanie złożona do rodzinnego grobowca rodziny de Villefort i de Saint-Meran. Wówczas ja ją z niego wydobędę i oddam szczerze zakochanemu w niej Maksymilianowi, nie omieszkując przy okazji udowodnić winę jej macochy. Walentyna mimo pewnych obaw postanowiła mi zaufać, toteż wypiła podany przeze mnie środek. Truciznę ze szklanki wylałem do kominka, pozostawiając jedynie jej resztki.
Następnego ranka wszyscy odnaleźli nieprzytomną dziewczynę i przerazili się myśląc, że ona nie żyje. Pierwsza pokój pasierbicy, ma się rozumieć, odwiedziła Heloiza, która z miejsca usunęła dowód swej zbrodni w postaci resztki trucizny, a szklankę dokładnie wymyła. Ja jednak po cichu zdążyłem się w nocy dobrać do zapasów pani de Villefort i kiedy usunęła dowód swej zbrodni, zostawiłem na nocnym stoliku Walentyny nową szklankę napełnioną trucizną. Kiedy więc Gerard w towarzystwie doktora znalazł swą rzekomo zmarłą córkę, to wypatrzył również ów płyn. Lekarz z łatwością rozpoznał truciznę. Heloiza przerażona zemdlała widząc, co się dzieje. Prokurator zaś rozumiejąc, iż nie ma dla jego córki już ratunku, wezwał ojca Busoni, by odprawił nad Walentyną ostatnie sakramenty. Niestety tego samego dnia w domu de Villefortów zjawił się Maksymilian i widząc rzekomą śmierć swej ukochanej, załamał się. Gerard kazał mu odejść nie wiedząc, kim jest chłopak, on jednak wrócił z Noirtierem i wyjawił, że był narzeczonym Walentyny oraz bardzo ją kochał, co sparaliżowany staruszek potwierdził. Gerard przyznał, iż chłopak jest mu bardzo bliski, gdyż teraz ich obu łączy jedno, to samo cierpienie. Maksymilian zaczął błagać ojca swej ukochanej, by ukarać sprawcę jej śmierci. Noirtier z pomocą wiernego sługi dał synowi do zrozumienia, iż wie, kto odpowiada za śmierć Walentyny. Poprosił Gerarda na chwilę rozmowy na osobności, podczas której wyznał mu wszystko, co wie o tej sprawie, a wiedział o niej bardzo dużo. Prokurator pojął wreszcie, że to jego własna żona jest morderczynią, jednak wrodzona chęć do uniknięcia za wszelką cenę skandalu sprawiła, iż nie był zdolny wydać Heloizy policji. Wrócił z Noirtierem po rozmowie, jaką obaj odbyli, po czym powiedział Maksymilianowi, doktorowi i mnie, że zna już nazwisko sprawcy, lecz prosi, by na razie zachować całą sprawę w sekrecie. Ja zaś, gdy zostałem z Noirtierem sam na sam, powiedziałem mu, że jego wnuczka żyje, lecz jest pogrążona w letargu, a także dałem mu zapewnienie, iż Heloizę spotka zasłużona kara. Z trudem, bo z trudem, ale biedny staruszek mi uwierzył.
Jeszcze tego samego dnia jako hrabia Monte Christo odwiedziłem Danglarsa, który właśnie podpisywał pięć czeków, a każdy z nich był wystawiony na sumę miliona franków. Były to pieniądze, jakie miał przekazać na pewien szpital. Postanowiłem bardziej pognębić szanownego pana barona i powołując się na pozwolenie brania od niego kredytu nieograniczonego powiedziałem, że chciałbym pożyczyć sobie te pięć milionów. Danglars przeraził się, gdyż wiedział, co powie opinia publiczna, gdy wyjdzie na jaw, że przekazał pieniądze przeznaczone na szpital prywatnej osobie, nie chcąc jednak stracić w moich oczach spełnił moją prośbę, zaś przedstawicielowi szpitala, który go odwiedził tuż po mnie, obiecał zapłacić później. Wiedział jednak, że wpadł w błędne koło. By spłacić szpital, musiałby zabrać pieniądze kogoś innego, ale jemu zwrócić tych pieniędzy by nie mógł, bo już nie miał z czego. Dzięki memu podstępowi nie był w stanie spłacić wszystkich ludzi, którzy powierzyli mu swe majątki, dlatego też uznał, że jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Wziął te pięć milionów przeznaczone dla szpitala i jeszcze tej samej nocy uciekł do Rzymu pozostawiając zrozpaczonej żonie list pełen fałszu i cynizmu. Ja jednak nie przejąłem się tym. Wiedziałem, że choć Danglars na razie uciekł, to i tak go dopadnę. Na moje polecenie Luigi Vampa ze swymi bandytami pilnowali Wieczne Miasto, by pochwycić pana barona. Przygotowałem dla niego coś naprawdę wyjątkowego.
Następnego dnia po tych okropnych wydarzeniach miał miejsce pogrzeb Walentyny. Jako ksiądz Busoni brałem w nim udział obserwując jednocześnie zachowanie Maksymiliana Morrela. Bałem się, że młodzieniec zrozpaczony domniemaną śmiercią swej ukochanej zechce sobie coś zrobić. Dlatego też po ceremonii pogrzebowej przybrałem znowu postać hrabiego Monte Christo i udałem się do domu Morrelów. Zastałem tam zrozpaczonych Julię i Emanuela, którzy powiadomili mnie o tym, że Maksymilian wrócił załamany, po czym zamknął się w gabinecie i nie chce z niego wyjść. Przerażony pobiegłem tam, wyłamałem drzwi i w ostatniej chwili wyrwałem młodzieńcowi broń z ręki. Maksymilian był wściekły. Wypomniał mi, iż obiecałem mu ocalić Walentynę, a nie zrobiłem tego, w dodatku teraz ośmielam się go powstrzymywać przed odejściem w zaświaty. Zapytał, jakim prawem to robię. Wówczas odpowiedziałem, że robię to dlatego, iż to właśnie ja swego czasu ocaliłem jego ojca od bankructwa i śmierci. Wyznałem również, że naprawdę nazywam się Edmund Dantes. Maksymilian z radością wyjawił to wszystko siostrze i szwagrowi, którzy padli przede mną na kolana, po czym całując me dłonie dziękowali mi za to, co dla nich zrobiłem. Ja zaś porozmawiałem na osobności z Maksymilianem. Powiedział mi on, że nie wyobraża sobie życia bez Walentyny, ja zaś poprosiłem go o to, by nie próbował targnąć się na swoje życie aż do końca miesiąca. Jeśli wówczas nadal będzie chciał umrzeć, to obiecałem mu w tym pomóc. Maksymilian zgodził się, choć widziałem, z jakim trudem mu to przyszło.
Tego samego dnia byłem świadkiem, jak Albert żegna się z matką. Biedny chłopak postanowił w jakiś sposób przywrócić dobre imię swojej rodzinie, dlatego też przyjąwszy nazwisko matki wstąpił do spahisów i wyruszył na statku do Afryki. Obserwując to postanowiłem w duchu zrobić wszystko, byleby tylko pomóc temu szlachetnemu młodzieńcowi oraz jego matce, która kiedyś miała być moją żoną. Gdy wróciłem do domu dostałem list od Jacopa. Wynikało z niego, że Benedetto został ujęty i oczekuje w więzieniu na proces. Ucieszyłem się, gdyż oznaczało to, iż mogę zrealizować swój plan działania. Wysłałem więc Bertuccia, by odwiedził on tego młodego nędznika i wyjawił mu mój subtelny plan zniszczenia Villeforta. Ponieważ mój sługa nie mógł rozmawiać z chłopakiem zbyt długo, następnego dnia wysłałem go ponownie razem z plikiem pewnych dokumentów potwierdzających prawdziwą tożsamość Benedetta. Zdobyłem je dzięki Jacopowi, który odnalazł odpowiednich ludzi i zdobył ich oświadczenia oraz zeznania, by rzekomy wicehrabia Cavalcanti mógł potem pokazać je sędziom podczas procesu. Benedetto, gdy poznał historię swych narodzin, poczuł do ojca wielką nienawiść oraz powiedział Bertucciowi, iż z przyjemnością zniszczy tego człowieka. Teraz Villefort był w moich rękach, choć oczywiście o tym nie wiedział. Zaś jego córkę potajemnie wydobyłem z grobowca, ocuciłem już nie pamiętam w jaki sposób, po czym zabrałem na Monte Christo i oddałem pod opiekę Hayde, którą również tam zabrałem. Jacopo i jego przemytnicy zadbali, by obu paniom niczego nie zabrakło. Ja tymczasem wróciłem do Paryża. Miałem w nim jeszcze rachunki do wyrównania.
W końcu odbył się proces Benedetta. Villefort udał się na niego bardzo z siebie zadowolony. Rozprawił się z żoną oznajmiając, że wszystko wie i każe jej popełnić samobójstwo tą samą trucizną, jaką zabiła jego córkę oraz grożąc, że w przeciwnym razie wyda ją policji. Podczas rozprawy bez najmniejszych skrupułów domagał się od sądu wyroku śmierci dla Benedetta nie mając pojęcia, że ma przed sobą własnego syna. Byłem obecny na tym procesie ukryty między ludźmi, którzy przyszli podziwiać wielkiego prokuratora w akcji i czekałem na odpowiednią chwilę, kiedy Benedetto ujawni przed całym światem, kim naprawdę jest. Nie musiałem długo czekać. Rzekomy wicehrabia Cavalcanti opowiedział przed sądem znaną już panu historię swych narodzin oraz wyznał, że jego ojcem jest Gerard de Villefort. Wspomniał również, że nazwisko matki jest mu obce, ale nawet gdyby je znał, to i tak by go nie ujawnił, gdyż jest ona jedynie niewinną ofiarą intryg pana prokuratora. To była jedyna szlachetna rzecz, jakiej ten nędznik w życiu się dopuścił. Kiedy sąd zażyczył sobie dowodów na potwierdzenie całej tej historii, to wówczas Benedetto pokazał mu dokumenty otrzymane od Bertuccia, a także wskazał na Villeforta, którego twarz mówiła sama za siebie. Gdy zaś sąd zapytał Gerarda, co odpowie na takie zarzuty, z bólem w sercu powiedział, iż są one prawdziwe, po czym wyszedł. Proces został odroczony, a ja z satysfakcją w głosie powiedziałem mrocznym głosem tylko jedno słowo, które oprócz mnie słyszał jedynie Bóg: TRZECI!
Nie nasyciło to jednak mej żądzy zemsty. Chciałem jeszcze bardziej pognębić pana de Villefort, dlatego z satysfakcją przebrałem się ponownie za księdza Busoni i odwiedziłem Gerarda w chwili, gdy ten wrócił do domu. Kiedy zapytał mnie on, czego chcę, wyjawiłem mu, że nie jestem mnichem, ale hrabią Monte Christo, lecz ten tytuł to tylko moje nowe nazwisko. Prawdziwe brzmi bowiem Edmund Dantes, a wszystkie zło, które spotkało niedawno Gerarda to kara za zbrodnię, której dopuścił się on wobec mnie dwadzieścia trzy lata temu. Słysząc te słowa Villefort złapał mnie za rękę i zaprowadził do pokoju, w którym otruła się Heloiza. Niedaleko niej leżał również martwy Edwardek. Okazało się, iż ta szalona kobieta przed śmiercią zamordowała również swoje dziecko uważając, że nie może go zostawić samego na tym świecie. Villefort zapytał wówczas, czy moja żądza zemsty jest już nasycona, a ja poczułem, jak serce zamiera mi w piersi. Podbiegłem do małego Edwarda próbując go reanimować, jednak było to bezcelowe – chłopiec nie żył. Gerard padł na kolana i zaczął płakać. Powiedziałem mu, że Walentyna nadal żyje, jednak nie uwierzył mi. Zaczął się histerycznie śmiać i wybiegł do ogrodu. Tam zaś złapał za łopatę i zaczął przekopywać grządki w poszukiwaniu swego nieślubnego dziecka. Gdy to ujrzałem, wiedziałem już, że Villefort postradał zmysły. Jeszcze tego samego dnia odesłano go do najbliższego domu dla obłąkanych. Zaś Noirtiera, którym teraz nie miał się kto zająć, zabrałem do siebie czując, że w przypadku znienawidzonego przeze mnie prokuratora zemsta moja przekroczyła granice etyczne.
W tym miejscu muszę udzielić panu pewnych wyjaśnień, panie Chroniqueur. Są one niezbędne, aby mnie pan dobrze zrozumiał. Śmierć Heloizy nie przejęła mnie w żaden sposób. Szaleństwo Villeforta nieco mną wstrząsnęło, jednak tylko na tyle, na ile mogło to zaszokować każdego choć trochę wrażliwego człowieka. Tym, co wywołało we mnie największy szok, był los biednego Edwardka. Nie darzyłem tego rozpieszczonego do granic możliwości chłopca sympatią i praktycznie poza jego własną matką, a może częściowo również ojcem, wszyscy podzielali moje zdanie. Mimo wszystko to dziecko nie zasłużyło na taki los. Czułem się winny tego wszystkiego, bo choć w żadnym razem nie odpowiadałem za czyny tej szalonej kobiety, to jednak sumienie gnębiło mnie okropnie z tego powodu. Miałem nadzieję, że Bóg zechce mi to wybaczyć. Poczułem w sercu tak wielką skruchę, że w modlitwie błagałem Go o litość nade mną. Zrozumiałem również, że nie mogę dokończyć pomsty na Danglarsie. Chciałem bowiem jego śmierci, teraz jednak pojąłem, iż jeśli jeszcze ktoś umrze przeze mnie, to wówczas Bóg na zawsze odwróci ode mnie swoją twarz. Nie chciałem tego. Nie chciałem już również kontynuować swojej zemsty. Jedyne, czego pragnąłem, to zaznać spokoju i ukojenia.
Na tym zakończymy naszą dzisiejszą rozmowę. Jutro dowie się pan, jaki los przygotowałem dla Danglarsa i co ostatecznie spotkało tę nędzną kreaturę.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pon 21:09, 06 Paź 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 23:08, 06 Wrz 2014    Temat postu:

Rozdział LXVII

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. XII – Czwarty!

Ponieważ z ostatniej naszej rozmowy dowiedział się pan, panie Chroniqueur, jak okrutny los spotkał trzeciego z moich wrogów, prokuratora de Villefort, to dziś opowiem panu, jak ostatecznie zakończyłem moją zemstę oraz co uszykowałem dla tego podłego, żałosnego szczura, którym był, a raczej nadal jest Danglars, mój ostatni nieprzyjaciel. A zatem słuchaj uważnie, przyjacielu.
Gdy opuściłem dom prokuratora de Villefort zabrałem z niego jedynie sparaliżowanego Noirtiera. Choć człowieka tego mógłbym śmiało nazwać swoim nemezis, gdyż przecież to przez jego polityczne zagrywki straciłem wszystko, co miałem, to jednak nie byłem w stanie zostawić go tam samego, uwięzionego we własnym ciele. Tym bardziej, że przeze mnie syn jego postradał zmysły, a również pośrednio dzięki mnie wnuk pana Noirtiera został otruty ręką własnej matki. Oczywiście pan oraz praktycznie wszyscy bliscy mi ludzie uważają inaczej, jednak do dziś moje serce nie zaznało całkowitego spokoju po tej tragedii. Prawdopodobnie też już nigdy go nie zazna. Oby Bóg zechciał mi wybaczyć to, iż niechcący przyczyniłem się do śmierci tego biednego dziecka, Edwarda de Villefort. Oby mi wybaczył, bo nie wiem, czy sam zdołam sobie przebaczyć to, co się wtedy stało.
Tak czy inaczej zabrałem Noirtiera do siebie i oddałem go mym wiernym sługom każąc im, by się opiekowali nim tak, jakby był mną. Następnie skontaktowałem się z Maksymilianem i poprosiłem go, by pojechał ze do Marsylii. Chciałem w niej zakończyć kilka spraw. Młodzieniec zgodził się i już następnego dnia obaj byliśmy w tym pięknym mieście, z którego wynieśliśmy jak najpiękniejsze wspomnienia. Zdążyliśmy się zjawić tam na czas. Właśnie Albert de Morcerf, albo jak kto woli, Albert Herrera, wsiadał na statek, który miał go zabrać do Afryki. Tam bowiem zmierzał ów młodzieniec, by oczyścić z hańby imię swoje oraz swej matki. Życzyłem mu w sercu, aby osiągnął swój cel. Poprosiłem Maksymiliana, by został w mieście przez kilka dni i poczekał na mnie, aż wrócę. Bałem się co prawda, iż młodzieniec zechce pod moją nieobecność targnąć się na swoje życie, dlatego też wiedząc, że Jacopo również jest w Marsylii, nakazałem mu pilnować chłopaka i przeszkodzić mu w ewentualnych próbach samobójczych. Co prawda Morrel obiecał mi, że tego nie zrobi, ale czyż mogłem mu zaufać? Uważałem, że być może i mogę, jednak zawsze lepiej dmuchać na zimne, gdyż słowo honoru słowem honoru, a serce sercem.
Po pożegnaniu się z Morrelem poszedłem do mieszkania mego ojca, w którym zgodnie z mą prośbą zatrzymała się Mercedes. Porozmawialiśmy oboje. Była to nasza ostatnia rozmowa, jaką przeprowadziliśmy w życiu. Moja niedoszła żona zaczęła narzekać, iż jest już skazana na wieczną samotność oraz dodała coś o woli Boga w tej sprawie. Odpowiedziałem jej na to, że wolą Najwyższego wcale nie jest cierpienie żadnej ludzkiej istoty, gdyż On, tworząc człowieka, obdarzył go wolną wolą, tak więc to my wszyscy sami odpowiadamy za swoje życie i tylko od nas zależy, w jaki sposób je spędzimy. Następnie obiecałem wspierać Mercedes z cichą pomocą moich ludzi i robię to dzisiaj. Dzięki mnie wdowa po Fernandzie Mondego nie musi żebrać ani głodować, nigdy bowiem nie braknie jej klientów, którzy chcą kupować u niej ryby lub naprawiać sieci. Jeśli zaś chodzi o Alberta, to do dzisiaj obaj utrzymujemy przyjazne relacje.
Zakończywszy rozmowę z Mercedes udałem się statkiem do Rzymu. Po drodze jednak najpierw skierowałem się na wyspę If. Chciałem bowiem zobaczyć znów więzienie, które na czternaście lat stało się moim domem. Mogłem to zrobić bez żadnych problemów, albowiem po rewolucji lipcowej w 1830 roku i po tym, jak na tronie Francji zasiadł Ludwik Filip I, twierdza If stała się muzeum, zaś jej wszystkich więźniów objęła amnestia. Biedny Faria, że też nie doczekał tej chwili. Jacyż obaj bylibyśmy szczęśliwi mogąc jako wolni ludzie udać się na wyspę Monte Christo i zabrać z niej skarb Cezara Spady. Przewrotny los pozwolił jednak tylko mnie tego dokonać, jemu już nie. Biedny, kochany ksiądz. Oby spoczywał w pokoju.
Ale lepiej zakończę już te rozmyślania i powrócę do mej opowieści. Otóż po przybyciu do twierdzy If zapłaciłem drobną sumką komu trzeba, dzięki czemu pozwolili mi dokładnie zwiedzić dawne więzienie dla przestępców politycznych. Naturalnie przede wszystkim odwiedziłem własną celę. Natychmiast odżyły we mnie wszystkie wspomnienia zarówno te dobre, jak i te złe. Przypomniałem sobie, jak cierpiałem w samotności przez siedem lat, a potem następne siedem mogłem spędzić w towarzystwie jednego z najszlachetniejszych ludzi na całym świecie, dzięki któremu nie popadłem w obłęd i znalazłem znowu chęć do życia, jak i również możliwość wydostania się na wolność oraz zdobycia skarbu wyspy Monte Christo. W mojej głowie odżyły ponownie wszystkie rozmowy, jakie we dwóch odbyliśmy. Wszystkie plany, jakie knuliśmy, by się stąd wydostać, znowu krążyły po mej pamięci tak świeże, jakbyśmy dopiero co je stworzyli. Także wszelkie nauki, którymi ten szlachetny człowiek zechciał mnie obdarzyć, również odżyły w mej głowie. Dobry ojciec Faria. Byłem mu za to wszystko, co dla mnie zrobił, wdzięczny, gdyż teraz wiem, iż właśnie dzięki jego naukom oraz moralnym wsparciu podczas ciężkich chwil zyskałem nowe życie oraz szczęście, za jakie codziennie dziękuję Najwyższemu.
Po zwiedzeniu swej dawnej celi udałem się do tej, którą zajmował ksiądz Faria. Ta wywołała we mnie jeszcze większy nawrót wspomnień i przez chwilę łzy cisnęły mi się na oczy. Na szczęście powstrzymałem się od nich, gdyż oprowadzający mnie po muzeum strażnik mógłby je zauważyć, czego bynajmniej sobie nie życzyłem. Z przyjemnością za to wysłuchałem opowieści tego człowieka o mnie, więźniu numer 34 oraz mym najwierniejszym towarzyszy niedoli, numerze 27. Poznałem również historię mej niezwykłej ucieczce z lochów twierdzy If, jak i również, za drobną opłatą, mogłem zabrać z nietkniętej przez nikogo celi Farii książkę, którą mój przyjaciel napisał z braku papieru na swych koszulach. Postanowiłem to wiekopomne dzieło opublikować. Wziąłem również flaszeczkę, w której mój przyjaciel przechowywał swoje bezcenne lekarstwo. Buteleczka owa wzbudziła moje podejrzenia i chciałem je potwierdzić, nim wydam jakikolwiek osąd o tym szlachetnym człowieku. Ściskając w dłoniach owe bezcenne skarby opuściłem zamek If, aby już nigdy więcej do niego nie wrócić. W głowie zaś wiedziałem, co zrobić z Danglarsem, którego Luigi Vampa na pewno miał już w swych rękach. Znając skuteczność tego człowieka oraz jego ludzi nie miałem w tej kwestii najmniejszych wątpliwości.
W ciągu kilku dni dotarłem do Rzymu. Muszę przyznać, że nie spieszyłem się specjalnie. Co prawda postanowiłem, iż Danglarsa czeka inny los niż ten, który wcześniej dla niego zgotowałem, a ponadto zamierzałem okazać mu litość, to jednak chciałem, by bandyci Vampy sobie jeszcze z nim pofiglowali. Ta kanalia zdecydowanie zasłużyła sobie na to. Łajdak powinien otrzymać znacznie większą karę, ale jednak w tamtej chwili moje serce przesiąknięte było przede wszystkim miłosierdziem oraz chęcią czynienia dobra, dlatego też nie myślałem już o jakiejkolwiek nowej karze dla niego. Po przybyciu do Wiecznego Miasta skontaktowałem się z Luigim Vampą za pośrednictwem Peppina, który teraz już całkowicie duszą i ciałem oddany był bandzie mego drogiego, włoskiego przyjaciela. Wyjawiłem mu, że muszę rozmawiać z jego hersztem i to natychmiast. Rocca Priori z miejsca mi to umożliwił. Vampa ucieszył się na mój widok, choć nieco zdziwiła go moja prośba, by okazać temu łajdakowi łaskę, jednak postanowił wykonać mój rozkaz.
Dla wyjaśnienia muszę dodać, że pan baron Danglars otrzymał ode mnie zasłużoną karę. Na moje polecenie bandyci Luigiego porwali go w chwili, gdy opuszczał bank „Thomson i French”, z którego odebrał bardzo dużą sumkę pieniędzy powołując się na moje nazwisko. Łajdak miał zamiar wykorzystać te środki finansowe na ucieczkę do Wiednia, gdzie zamierzał, że tak powiem, zacząć życie na nowo. Jednak w drodze został napadnięty przez ludzi Vampy, których o obecności Danglarsa uprzedził Peppino. Luigi, zgodnie z mym rozkazem, uwięził pana barona w Katakumbach Św. Sebastiana, po czym powiedział, że jest gotów go karmić, jeśli ten zechce płacić bajońskie sumy za każdy posiłek. Zgodnie z mym planem pozostawiono Danglarsowi pieniądze, jakie zabrał z rzymskiego banku, a zabrano mu jedynie owe słynne pięć milionów zagarnięte w Paryżu. Te pieniądze Vampa, na moje polecenie, przesłał (anonimowo, rzecz jasna) szpitalowi, któremu się one należały. Sam zaś pan baron początkowo długo się opierał, ale w końcu głód i pragnienie zwyciężyły w nim i zamawiał sobie jadło oraz napoje, jednak oszczędzał pieniądze, by jak najdłużej mu one starczyły.
Po kilku dniach niewoli zostało mu już tylko pięćdziesiąt tysięcy franków i Danglars nie chciał za nic w świecie się z nimi rozstawać. Groziła mu zaplanowana przeze mnie śmierć głodowa. Tak, słuch pana nie myli. Właśnie śmierć z głodu. Tak bowiem umarł mój ojciec, doprowadzony przez tego łajdaka do rozpaczy po mym niesłusznym uwięzieniu. Sprawiedliwym więc wydaje się fakt, że i jego katu zgotowałem taki sam los. Danglars może nie odpowiadał bezpośrednio za głodową śmierć Ludwika Dantesa, jednak pośrednio był za nią odpowiedzialny bardziej nawet niż ja byłem współwinny otrucia małego Edwardka de Villefort. W moim pierwotnym zamyśle ta nędzna kreatura, pan baron Danglars, miał umrzeć w sposób tak okrutny i przerażający, w jaki umierał mój biedny ojciec. Jednak w świetle ostatnich wydarzeń nie byłem już zdolny skazać go na taki los. Dlatego też tego dnia, w którym zjawiłem się w Katakumbach Św. Sebastiana, poprosiłem Vampę, by umożliwił mi chwilę rozmowy z jego więźniem, po czym poszedłem do Danglarsa. Wyznałem mu, kim jestem i za co spotyka go taki los. Łajdak był przerażony, nie chciał w to wszystko uwierzyć, ostatecznie jednak chyba zrozumiał, że mówię prawdę i zaczął się przede mną kajać. Ja zaś podniosłem go jak brata i kazałem Vampie wydać ucztę, na której ugościłem tego nędznika. Pozwoliłem mu również zachować owe pięćdziesiąt tysięcy franków, jakie przy sobie miał i kazałem, by ludzie Luigiego zabrali go karetą do lasu i wypuścili dokładnie tam, skąd go porwali. Ja zaś pożegnałem się z moim druhem, panem Vampą oraz udzieliłem mu kilku wyjaśnień, dlaczego tak, a nie inaczej ze swym wrogiem postępuję. Nie wyjawiłem mu wszystkiego, ale na tyle dużo, by mój druh mnie zrozumiał. Kiedy już skończyłem swoją historię Luigi uznał, iż postąpiłem słusznie, po czym podał mi dłoń i obiecał wieczną przyjaźń bez względu na wszystko. Ja zaś odwdzięczyłem mu się tym samym i powróciłem do Marsylii.
Co jednak tam zrobiłem pozwolę sobie odłożyć na następną rozmowę, panie Chroniqueur. Podczas niej dowie się pan, jak mniemam, nie mniej interesujących szczegółów niż te, które dzisiaj ujawniłem.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 23:09, 06 Wrz 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 23:10, 06 Wrz 2014    Temat postu:

Rozdział LXVIII

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. XIII – Życie po zemście

Poprzednim razem opowiedziałem panu, jak ostatecznie zakończyłem moją zemstę. Nie oznacza to jednak końca mej opowieści, gdyż muszę zapoznać cię jeszcze, mój drogi przyjacielu, z moimi dalszymi losami, jakie miały miejsce po dokonaniu przeze mnie zemsty. A zatem do dzieła!
Kiedy wróciłem z Rzymu do Marsylii od razu przybył do mnie Jacopo. Miał pomyślne wieści. Maksymilian Morrel dotrzymał danego słowa i w ciągu ostatnich kilku dni nie targnął się na swoje życie. Mogłem więc z radością przystąpić do działania. Odwiedziłem młodzieńca w hotelu, w którym się zatrzymał, po czym powiedziałem mu, iż w zamian za to, że nie odebrał sobie życia pod moją nieobecność, to ja teraz dotrzymam danego słowa i pomogę mu opuścić ten padół łez w sposób godny oraz bezbolesny. Chłopak chciał zrobić to już teraz, jednak ja poprosiłem go o nieco więcej cierpliwości. Wyjaśniłem mu, że umierać należy z klasą, dlatego lepiej będzie udać się w wyjątkowe miejsce, gdzie jego zejście z tego świata nie wzbudzi niepotrzebnego zainteresowania osób postronnych. Tym miejscem miała być wyspa Monte Christo. Maksymilian zgodził się na to, gdyż było mu całkowicie wszystko jedno, gdzie odbierze sobie życie. Tutaj czy na końcu świata, co za różnica? Kiedy jest się młodym i chce się umrzeć, to każde miejsce ku temu jest dobre.
Poszliśmy więc do portu, gdzie czekał na nas mój statek wraz z wierną załogą. Popłynęliśmy nim na Monte Christo, a tam zabrałem mego młodego przyjaciela do jednej z grot. Była to ta sama grota, w której kiedyś ugościłem serdecznie barona Franza d’Epinay, gdy ten wybrał się polować na kozice. Odbyłem z młodzieńcem długą i poufną rozmowę. Zapytałem go, czy jest pewien tego, co chce zrobić. Ostatecznie może spotkać w życiu jeszcze wiele pięknych i szlachetnych kobiet. Czy warto więc dla jednej z nich odbierać sobie życie? Jednak Maksymilian zapewnił mnie, że nie jest w stanie pokochać innej kobiety, gdyż Walentyna to dla niego ta jedna i jedyna. W głosie młodzieńca nie wyczułem fałszu ani kłamstwa, dlatego też uśmiechnięty popatrzyłem na niego i powiedziałem, że skoro tak, to dotrzymam danego słowa. To mówiąc podałem młodzieńcowi pewną małą pastylkę, w której rzekomo znajdowała się trucizna, a żeby chłopak nie miał w tej kwestii żadnych wątpliwości, sam zażyłem podobną. Okłamałem go jednak, gdyż wewnątrz pastylki znajdował się jedynie haszysz, który w żaden sposób nie mógł odebrać młodzieńcowi życia. Maksymilian szybko dał się otumanić mocy narkotyku. Ja, jako już przyzwyczajony do tego świństwa (mówię o nim teraz, że jest to świństwo, choć wtedy miałem zupełnie inne zdanie w tej sprawie), poradziłem sobie z jego zgubną mocą i zachowałem trzeźwość umysłu, w przeciwieństwie do mego młodego przyjaciela.
Kiedy już Morrel został odurzony narkotykiem, z radością przedstawiłem mu cudownie ocalałą Walentynę de Villefort, jego ukochaną. Dziewczyna rzuciła się chłopakowi w ramiona dziękując mi za to, że pomogłem im się połączyć, gdyż gdyby nie ja, ona umarłaby otruta przez macochę, a jej ukochany odebrałby sobie życie. Powiedziałem, że to nic w porównaniu z ogromem szczęścia, jakie się przed nimi roztacza. Potem poprosiłem Walentynę, by ona i jej przyszły mąż wzięli pod opiekę moją kochaną wychowanicę, Hayde. Ledwo to powiedziałem, a z następnego pomieszczenia wyszła wyżej wspomniana osoba pytając mnie, dlaczego tak mówię. Powiedziałem wówczas mej słodkiej księżniczce, że nie zasługuję na szczęście po tym wszystkim, co miało miejsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Moja bezwzględna zemsta czyniła mnie niegodnym miłości ani poświęcenia. Jednak Hayde, słysząc te słowa, rzuciła mi się na szyję wyznając mi ponownie miłość oraz mówiąc, że jest gotowa ze mną iść choćby do piekła, bylebym tylko jej nie odsyłał od swego boku. Powiedziała jeszcze wiele pięknych i wspaniałych słów, podobnych do tych wzniosłych deklaracji, jakie kiedyś mówiła mi inna kobieta. Jednak Hayde nie była Mercedes, a jej miłość była silniejsza od miłości tamtej. Uwierzyłem mej słodkiej księżniczce, objąłem ją mocno do siebie i pocałowałem, po czym powiedziałem, że jeśli jest na to gotowa, niech wyjedzie ze mną na Wschód, gdzie zamierzałem zamieszkać. Hayde pożegnała się jeszcze z Walentyną, która stała się dla niej jak siostra, a następnie oboje wsiedliśmy na pokład statku, którym przypłynąłem na tę wyspę.
Nim udaliśmy się w podróż, zdążyłem jeszcze napisać list do Maksymiliana i jego ukochanej. Poprosiłem w nim, by Walentyna przyjęła w posagu ode mnie resztę mego skarbu ukrytego na wyspie Monte Christo, a także oba me domy: w Auteuil oraz na Polach Elizejskich, a szczególnie ten drugi, w którym czeka już na nich pan Noirtier, by im pobłogosławić na nowej drodze życia. Poprosiłem ją też, by majątek odziedziczony po państwie de Saint-Meran przekazała na cele dobroczynne. Przyszłym małżonkom dałem również jako pożegnanie morał, by nigdy nie przestali wierzyć w to, że życie może przynieść im radość, albowiem nie zna szczęścia ten, kto nie zaznał nieszczęścia, a prócz tego największą mądrością tego świata jest czekanie bez tracenia nadziei na lepsze jutro. List wręczyłem Jacopowi, który wraz ze swą załogą przypłynął, by zabrać z Monte Christo Walentynę i Maksymiliana.
Ja zaś z Hayde popłynęliśmy zgodnie z planem na Wschód. Po drodze moja ukochana wyznała mi coś, co mnie bardzo ucieszyło. Wybranka mego serce spodziewała się dziecka. Słodkiego i rozkosznego dzieciątka, owocu pewnej upojnej nocy, jaka miała miejsce przed mym pojedynkiem z Albertem de Morcerf. Nigdy nie zapomniałem tej nocy, jednak początkowo nie chciałem obciążać mej ukochanej Hayde swą osobą ani wiązać jej ze mną na całe życie uważając, że nie wolno mi po tym wszystkim, co się stało, zaznać szczęścia. Jednak moja słodka księżniczka była gotowa iść ze mną przez życie bez względu na wszystko, a czując w jej głosie szczerość z największą przyjemnością spełniłem życzenie tej wyjątkowej dziewczyny, która wróciła mi wiarę w siebie oraz nadała memu życiu najwyższy sens. Tej nocy, kiedy kochaliśmy się namiętnie w kajucie płynąc przez morza i oceany ku nowemu życiu, czułem w sercu, że moje życie zaczyna się na nowo. Zemściłem się na swych wrogach, odnalazłem prawdziwą miłość, a także miałem zostać ojcem. Czyż mogłem sobie wyobrazić lepszą perspektywę na przyszłość?
Muszę jednak przyznać, że nie udałem się od razu na Wschód. Najpierw musiałem zakończyć jeszcze kilka spraw. Wciąż uważałem, że jestem odpowiedzialny za losy Benedetta, który choć był zwykłym nędznikiem, to jednak jako jego protektor powinienem był go wesprzeć choćby jeszcze jeden, ostatni raz. Zrobiłem to i rzekomy wicehrabia Cavalcanti odzyskał wolność za sprawą przekupstwa oraz kilku sprytnych machinacji. Nie było to oczywiście legalne, zaś młodzieniec zwyczajnie uciekł z więzienia, tak że wciąż był ścigany przez prawo. Dałem mu drobną sumę pieniędzy, by mógł uciec za granicę i rozpocząć nowe życie. Później miało miejsce wesele Maksymiliana i Walentyny, na którym ja oraz moja ukochana Hayde byliśmy honorowymi gośćmi. Po uroczystej ceremonii pożegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, a następnie wróciliśmy do naszej podróży obiecując im jednak, że jeszcze się spotkamy.
Nim jednak wyjechaliśmy z Francji postanowiłem załatwić ostatnią sprawę, która mnie z tym krajem łączyła. Mianowicie dokonać rehabilitacji Edmunda Dantesa. Oczywiście mało kogo obchodziła sprawa sprzed dwudziestu trzech lat, jednak okazało się, że za odpowiednią sumę można dokonać cudów i tym razem też tak było. Cała sprawa została rozstrzygnięta niezwykle szybko oraz sprawnie. Machinacje Villeforta, jak i również oszustwo Mondego i Danglarsa wyszły na jaw, także w ciągu miesiąca Edmund Dantes został pośmiertnie oczyszczony ze wszystkich zarzutów. Ślady tego procesu na pewno są jeszcze w sądowych archiwach. Wystarczy, że im się pan dobrze przyjrzy, a na pewno pan na nie trafi, panie Chroniqueur, jestem tego pewien. Ale wracając do tematu, po zakończeniu tej sprawy z czystym już sumieniem ruszyłem w kierunku, jaki wybraliśmy razem z mą ukochaną.
Podczas naszej wędrówki na Wschód ja i moja ukochana zatrzymaliśmy się jeszcze w kilku miejscach. W jednym z nich opublikowałem dzieło księdza Farii i zadbałem o to, by trafiło ono w ręce każdego prawdziwego miłośnika nauki. Prócz tego oddałem do analizy flakonik, który zabrałem z celi mego drogiego przyjaciela. Na dnie tego naczynia było jeszcze kilka kropel jego lekarstwa, które zażywał. Byłem ciekaw, czy to jest to, co myślę. Okazało się, że miałem rację. Rzekomym lekarstwem była brucyna. Teraz już wiedziałem, dlaczego Faria tak często mi o niej opowiadał podczas naszych lekcji, jakie odbywały się w naszych celach. Pojąłem również, czemu mój drogi przyjaciel kazał mi, bym wlał mu do gardła całą zawartość tej flaszki, gdyby dopadł go trzeci atak jego choroby. Wszystko stało się dla mnie jasne. Ksiądz Faria cierpiał na chorobę, która by go nie zabiła, ale sparaliżowała. Mój biedny przyjaciel doskonale wiedział, iż gdyby strażnicy ujrzeli go nieporuszającego się na pewno uznaliby, że umarł i pochowaliby go żywcem. Niezbyt ciekawa perspektywa, nie uważa pan? Ja również tak sądzę. Dlatego też upewnił się, że podam mu śmiertelną dawkę brucyny, gdy dopadnie go paraliż całego ciała. Wiedział, iż dzięki temu zapewni sobie szybki zgon, a prócz tego mnie umożliwili łatwiejszą ucieczkę z więziennej celi. Wielka szkoda, że nie wtajemniczył mnie w swój plan. W końcu mogłem nie wpaść na pomysł, by zawinąć się w jego całun pogrzebowy i w ten sposób uciec z lochów zamku If. Jednak jeśli ksiądz liczył na moją inteligencję, to nie pomylił się i wykonałem jego plan tak, jak on tego oczekiwał.
Nie miałem wątpliwości, że było tak, jak to panu przedstawiłem. Faria był księdzem, nie świętym, także samobójstwo z moją drobną pomocą w celu uniknięciu paraliżu oraz umożliwienia mi ucieczki nie byłoby dla niego czymś niemożliwym do zrealizowania. Prócz tego do dziś pamiętam doskonale, jak rzekomo martwy Faria w chwili, gdy wlałem w jego gardło całą zawartość owego flakonika, natychmiast poruszył się, jęknął, zadrżał i padł martwy na ziemię. Gdyby już nie żył lub gdyby miał w tej buteleczce naprawdę lekarstwo, to wówczas z całą pewnością reakcja jego ciała byłaby zupełnie inna niż ta. Prawdopodobnie nic by się wtedy nie wydarzyło. Tak zaś reagować mogło jedynie sparaliżowane ciało na śmiertelną dawkę brucyny. Notabene pamiętając lekcje mego nieodżałowanej pamięci przyjaciela, właśnie tego jego „lekarstwa” używałem do zrealizowania swej zemsty na rodzinie de Villefort nie mając najmniejszego pojęcia, że to właśnie brucyny używał Faria jako swego leku i nim odebrał sobie życie, by nie cierpieć katuszy człowieka sparaliżowanego, a prócz tego umożliwić mi ucieczkę oraz zemstę na mych wrogach. Mam nadzieję, że Bóg wbrew temu, co uważa Kościół, nie potępia samobójców, a jeśli nawet tak postępuje, to wówczas wobec tego szlachetnego człowieka zachowa się sprawiedliwie i nie skaże go na męki piekielne, gdyż nie zasłużył on sobie na to. Z całego serca pokładam nadzieję w Najwyższym, iż należycie ocenił tego człowieka i zabrał jego duszę pomiędzy anioły, gdzie jest jego miejsce.
Ale wracając do tematu, po zakończeniu tych wszystkich spraw udałem się wreszcie z Hayde do Algierii, gdzie się pobraliśmy i zamieszkaliśmy w towarzystwie wiernych sług: Alego i Bertuccia. Tam też niedługo potem dotarł do nas Jacopo wraz z listem od Walentyny Morrel. Pisała w nim, że zgodnie z moją prośbą przekazała majątek, jaki odziedziczyła po państwie de Sait-Meran na cele charytatywne, to samo również zrobiła z domem w Auteuil. Dom na Polach Elizejskich zachowała dla siebie i męża, jednak nie była w stanie przyjąć ode mnie skarbu wyspy Monte Christo. Odesłała mi go więc za pośrednictwem Jacopa prosząc, bym sam z niego korzystał, dodając, że na pewno lepiej go spożytkuję niż ona. Swoją przyszłość małżonkowie mieli zapewnioną. Firma handlowa „Morrel i syn” zarabiała tyle, że Maksymiliana i Walentynę stać było na dostatnie życie, prócz tego pan Noirtier przepisał wnuczce cały swój niemały majątek, więc nędza im nie groziła.
Przyznam się, że decyzja Walentyny nieco mnie zasmuciła, ale jednak uznałem, iż miała ona pełne prawo tak postąpić i zabrałem do swego pałacu skrzynię z resztkami skarbu wyspy Monte Christo oraz rozpocząłem przygotowania do nowego etapu w moim życiu, jakim było ojcostwo. Kilka miesięcy później na świat przyszła moja ukochana córeczka, Marta, która z miejsca skradła nasze serca, a z tego, co słyszałem, nie tylko nasze. Proszę się tak nie rumienić, panie Chroniqueur, w końcu obaj jesteśmy tylko ludźmi, a moja córka wyrosła na naprawdę piękną kobietę, także pana uczucie do niej wcale mnie nie dziwi. Bynajmniej nie dziwi.
Byłem szczęśliwy, gdyż miałem przy sobie mą ukochaną żonę, rozkoszne dziecko oraz wiernych przyjaciół. Wydawało się, że nic nie jest w stanie mi zaszkodzić. Pomyliłem się jednak, gdyż zapomniałem o istnieniu dwóch ludzi, którzy zdecydowanie nie życzyli mi dobrze. Jednym z nich był Danglars, a drugim Benedetto. Obaj z czasem udowodnili mi, że zapominanie o nich było z mej strony poważnym błędem, zaś oni sami są zdolni do tego, by dokonać na mnie swej własnej, osobistej zemsty.
Ale to już temat na naszą następną rozmowę, panie Chroniqueur.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 22:59, 09 Paź 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 23:12, 06 Wrz 2014    Temat postu:

Rozdział LXIX

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. XIV – Zemsta wrogów

Nadszedł już czas na ostatnią część mojej historii. Ponieważ poprzednim razem opowiedziałem panu, panie Chroniqueur, o tym, w jaki sposób udało mi się zakończyć swoje sprawy w Paryżu oraz połączyć ze sobą nieszczęśliwie zakochanych Maksymiliana Morrela i Walentynę de Villefort, to teraz pora, by poznał pan ostatni etap mego życia. Wspominałem poprzednio, że dwóch wrogich mi ludzi wciąż pozostało przy życiu i bynajmniej nie życzyło mi dobrze, jak i również, iż zlekceważenie ich było poważnym błędem, który o mało nie zakończył się tragicznie dla mnie i mojej rodziny. Całe szczęście, że dobry Bóg obdarzył mnie prawdziwymi przyjaciółmi, którzy pomogli mi przetrwać te ciężkie chwile, bo gdyby nie to, nie rozmawiałby pan już ze mną teraz.
Przejdźmy zatem do ostatniego etapu w moim życiu. Mam nadzieję, iż zainteresuje on pana tak samo mocno, jak poprzednie. Słuchaj więc pan uważnie, panie Chroniqueur.
Wszystko w moim życiu wydawało się być uregulowane i spokojne. Przyjaciele moi cieszyli się osiągniętym, z moją drobną pomocą, szczęściem, zaś z wszystkich moich wrogów dwóch nie żyło, trzeci postradał zmysły, a czwarty zbankrutowany i ośmieszony musiał trzymać się z daleka od Paryża. Tych dwóch ostatnich panów, choć wciąż byli żywi, nie brałem pod uwagę jako potencjalnego zagrożenia uważając, że są oni nieszkodliwi. Żył co prawda jeszcze Benedetto, ale nie sądziłem, by mógł on chcieć mi w jakikolwiek sposób zaszkodzić. Moja ignorancja w tej sprawie niestety zemściła się na mnie i nieomal odebrała mi wszystkich bliskich. Na szczęście Najwyższy czuwał nade mną, grzesznym. Jednak nie uprzedzajmy faktów i mówmy po kolei.
Chociaż umożliwiłem ucieczkę Benedettowi czując się za niego odpowiedzialny z racji tego, iż byłem jego protektorem, to jednak młodzieniec ten i tak ponownie wpadł w ręce sprawiedliwości. Tym razem wszak nie miałem najmniejszego zamiaru go ratować spod gilotyny, zresztą jego los, szczerze mówiąc, był mi obojętny. Dla mnie ten młody morderca mógł spokojnie iść na gilotynę, gdyż w pełni na to zasługiwał. Nie doceniłem jednak szlachetności tzw. wymiaru sprawiedliwości. Benedetto dostał możliwość odwiedzin u swojego chorego psychicznie ojca w domu dla obłąkanych. Ponieważ lekarze nie dawali wówczas Villefortowi żadnych szans, to postanowiono odczekać jeszcze jakiś czas z wykonaniem wyroku na tym młodym łajdaku, był mógł on czuwać przy swoim ojcu w ostatnich dniach jego nędznego żywota. Podły los sprawił wówczas, że w ciągu swej agonii Gerard de Villefort odzyskał zmysły na tyle, iż zdołał przedstawić Benedettowi mnie jako prawdziwego łotra i zwyrodnialca, który za osobiste krzywdy doznane przed laty doprowadził do śmierci całej jego rodziny, a szczególnie Walentyny i Edwardka. Choć wydaje się to trudne do uwierzenie, to jednak Benedetto zdołał jakoś zaprzyjaźnić się z ojcem oraz poczuł wielkie współczucie do losów swego przyrodniego rodzeństwa, także bez najmniejszych wątpliwości zgodził się na pomszczenie ich krzywdy na mej osobie. Villefort w ostatniej chwili swego życia poprosił Benedetta, by zemścił się na mnie za to, co spotkało jego rodzinę. Nie wiem, jak to możliwe, ale ten podły młodzieniec wyraził na to zgodę.
Pozornie spełnienie tej obietnicy wydawało się niemożliwe, lecz tylko na pozór, gdyż nikt nie docenił zdolności tego młodego łotra oraz matczynego serca pani Danglars. Kiedy ruszył proces Benedetta i został on skazany na śmierć, jego matka po cichu przysłała mu sporą sumę pieniędzy do więzienia, dzięki czemu chłopak mógł przekupić kogo trzeba i wydostać się na wolność. Gdy już się na niej znalazł, odwiedził grób rodziny de Villefort i de Saint-Meran, gdzie dobrał się do ciała swego ojca, któremu obciął prawą dłoń. Odtąd ta swoista „martwa ręka”, jak ją nazywał, miała być jego talizmanem i prowadzić go prostą drogą do zemsty na mnie.
W Marsylii Benedetto wynajął statek, który zabrał go do Rzymu, a tam młodzieniec udając bogatego dziedzica podróżującego incognito, zameldował się w hotelu pana Pastrinii. Podał się za sekretarza hrabiego Monte Christo. Oczywiście wzbudziło to podejrzenie jego gospodarza, który z miejsca doniósł o tym Luigiemu Vampie i jego bandzie. Mój przyjaciel domyślił się, że człowiek przebywający w Rzymie to nie jest mój agent, a jedynie zwykły oszust i postanowił go zaprosić do siebie na rozmowę. Chciał się dowiedzieć, po co ktoś udaje mego sekretarza. Benedetto chętnie odwiedził Katakumby Św. Sebastiana, po czym rozmówił się z Vampą i jego ludźmi. Powiedział im, że ja rzekomo sprofanowałem ciało Villeforta odcinając mu prawą dłoń, którą teraz noszę jako talizman. Nie wiedział, że Luigi nie da się nabrać na taką bajeczkę i postanowi go zlikwidować. Przewidział jednak, że Vampa może uznać jego osobę za niebezpieczną dla siebie, dlatego też nie wiem jak, ale wmówił jego bandytom, iż ich herszt bojąc się aresztowania chce ratować własną skórę wydając policji całą swoją bandę. Naiwni ludzie uwierzyli w tę historię i w najmniej spodziewanym momencie pochwycili Luigiego i oddali wymiarowi sprawiedliwości. Sam zaś Benedetto został ich nowym hersztem, po czym postanowił ścigać mnie i zabić. Przyłączył się do niego również Danglars, którego ten łotr spotkał w Rzymie oraz zwerbował na swe usługi. Wszyscy razem wypłynęli statkiem, by mnie szukać, jednak podczas podróży zaskoczył ich sztorm. Banda Vampy poszła na dno. Przeżyli jedynie Benedetto oraz Peppino, a także Danglars, który jakimś cudem zdołał dopłynąć do brzegów Francji. Zaś mój wróg wraz ze swym wiernym skądinąd sługą trafili przypadkiem do domu Mercedes, która ugościła ich u siebie nie wiedząc, jaki cel im przyświeca. Ten łotr zaś bez skrupułów wykorzystał jej gościnność, by odzyskać siły do dalszej podróży, po czym wraz z Peppinem udał się do Wenecji, gdzie zwerbował na swe usługi sporą grupę bandytów i wraz z nimi zaczaił się na mnie.
Nie musiał długo czekać, gdyż jakiś czas później zjawiłem się w Wenecji z Hayde oraz naszą ukochaną córeczką Martusią. W podróży tej towarzyszył nam również Bertuccio – jak się później okazało, wzięcie go ze sobą było zbawiennie dla nas wszystkich. Ale o tym potem. W Wenecji zjawiliśmy się nieprzypadkowo. Zaprosił nas tam mój znajomy doża, który urządzał bal. Podczas przyjęcia Benedetto w przebraniu i z maską na twarzy próbował mnie przestraszyć przypominając mi krzywdy, jakich doznała ode mnie rodzina de Villefort. Nie dałem się jednak oszukać i domyśliłem się, że ktoś próbuje mnie nastraszyć. Mimo wszystko tajemniczy nieznajomy, wiedzący zbyt wiele o mej zemście na panu prokuratorze, wzbudził mój uzasadniony niepokój. Nie zdążyłem się mu lepiej przyjrzeć, gdyż uciekł mi i potem wysłał na bal jednego ze swych ludzi, pewnego Cygana, który na jego polecenie wróżył mnie, Hayde oraz naszej córce. Zobaczył on ponoć na rączce Martusi wielkie nieszczęście, które odegnać mógł jedynie rytuał zwany ucztą biedaków. Podczas tejże ceremonii każdy z biedaków miał wziąć moje dziecko na ręce i ucałować je w czoło. Nie byłem przesądny, ale Hayde niestety tak i przekonała mnie, byśmy wzięli udział w tym obrządku. Niestety zgodnie z moimi obawami okazał się on być nędznym podstępem ze strony Benedetta, który podczas tej tzw. uczty biedaków podstępem porwał moją córkę.
Nie umiem opisać cierpienia, jakie nam towarzyszyło, gdy nasza ukochana pociecha zniknęła w tłumie ludzi porwana przez tego nędznika. Oczywiście natychmiast powiadomiliśmy o wszystkim policję, jednak była ona bezsilna. Załamany miałem nadzieję z Hayde sam znaleźć Martę, więc ruszyliśmy przed siebie w stronę, w którą mogli uciec porywacze. Bertuccio pomógł mi wynająć dom na noc. Należał on do pewnej kobiety, która miała dwójkę dzieci. Jednym z nich, jak się później okazało, była moja mała córeczka, której niestety ani ja, ani Hayde, nie zdołaliśmy rozpoznać. Gospodyni domu została opłacona przez Benedetta, który w nocy podpalił dom z nami w środku. Zdołaliśmy uciec, lecz kiedy wynajęliśmy następne mieszkanie, historia się powtórzyła. Jedno podpalenie można było uznać jeszcze za przypadek, ale dwa? To musiało oznaczać coś niebezpiecznego dla mnie i dla mojej rodziny. Spodziewałem się więc w każdej chwili otrzymać wiadomość od porywaczy mej córki. Nie pomyliłem się, gdyż wkrótce ona nadeszła. Benedetto wysłał jednego ze swych ludzi, który oznajmił mi, iż jeśli chcę odzyskać córkę, muszę udać się na wyspę Monte Christo sam jeden, a wówczas dziecko zostanie mi zwrócone. Spodziewałem się pułapki, jednak cóż mogłem zrobić? Zgodziłem się na to i popłynąłem we wskazane miejsce. Tam pochwycili mnie bandyci, po czym zaprowadzili przed oblicze swego herszta, Benedetta. Przyznam się, że nie spodziewałem się tego łajdaka tutaj, jednak jego obecność w tym miejscu jako sprawcy wszystkich moich nieszczęść nie wydała mi się wcale taka niewiarygodna. Ten łotr był przecież zdolny do wszystkiego. Benedetto opowiedział mi, dlaczego się na mnie mści i jaki ma w tym cel. Wyznał mi również, że podczas gdy ja tu z nimi rozmawiam, jego ludzie właśnie pochwycili Hayde. Na dowód, iż mówi prawdę, przyprowadzili ją tutaj do groty, w której to wszystko miało miejsce. Bękart Villeforta uszykował już dla nas obojga coś naprawdę specjalnego. Nie zdążył jednak zrealizować swego celu, gdyż miało miejsce wydarzenie, którego w żaden sposób nie zdołał przewidzieć.
Wszystko zaczęło się od tego, że jeden z ludzi Benedetta pozostał do końca wierny mnie i Luigiemu Vampie, a na stronę tego łotra przeszedł jedynie po to, by zdobyć jego zaufanie i go podejść. Tym kimś był Peppino zwany Rocca Priori. Gdy udałem się na Monte Christo, a ludzie Benedetta porwali Hayde, ten bękarci pomiot Villeforta właśnie jemu powierzył opiekę nad mą córką, którą miał pilnować do chwili, aż nadejdzie czas, by zrealizować dalszy ciąg jego planu. Nie wiedział jednak, że Peppino z miejsca pobiegnie, wciąż trzymając mą córkę na rękach, do Bertuccia i powiadomi go o wszystkim. Obaj zaś wiedzieli, gdzie zwykle kursowali przemytnicy Jacopa, więc udali się tam. Mieli szczęście, iż mój dawny przyjaciel z „Panny Amelii” właśnie tego dnia płynął na Monte Christo, by ukryć na niej swe łupy z ostatniej wyprawy. Bertuccio i Peppino skontaktowali się więc z nim i razem we trzech uknuli bardzo skuteczny plan działania. Peppino został w domu, który zajmował razem z Benedettem, a dla pewności ludzie Jacopa związali go i zakneblowali, zaś cały dom został wywrócony do góry nogami. Było to zabezpieczenie na wypadek, gdyby ten łotr jednak wymknął im się z rąk. Peppino mógłby wówczas dalej działać jako mój agent i wciągnąć Benedetta w pułapkę przez nas zastawioną.
Następnie Jacopo powierzył Martę opiece kilku swych najwierniejszych ludzi, a sam z Bertucciem przystąpił do działania. Obaj zabili dwóch ludzi Benedetta i przebrawszy się za nich weszli do groty, po czym przeszkodzili w egzekucji, jaką nam szykował ten podlec. Następnie Jacopo strzelił z pistoletu, dając tym samym swym ludziom sygnał do ataku. Przemytnicy mego przyjaciela natychmiast rzucili się na bandytów Benedetta i po krótkiej walce wybili ich wszystkich do nogi. Sam herszt jednak zdołał nam zbiec. Uciekając uruchomił swą ostatnią niespodziankę, jaką dla nas przygotował – podpalił lont ładunków wybuchowych, którymi naszpikował całą grotę. Wskutek wybuchu wejście do jaskini zawaliło się i groziło nam pogrzebanie żywcem. Jednak Benedetto nie znał tej wyspy tak dobrze, jak ja, gdyż nie wiedział, że z groty jest więcej niż jedno wyjście. Opuściliśmy więc to miejsce cali i zdrowi, zaś nasz wróg myśląc, iż jesteśmy już martwi, uciekł z Peppinem do Paryża. A ja wraz z Hayde podziękowaliśmy naszym przyjaciołom za ratunek, po czym uściskaliśmy i wycałowaliśmy najczulej jak się da naszą małą Martusię. Nie da się słowami opisać tej sceny, która miała wtedy miejsce. To było zbyt piękne, by słowami móc to wyrazić. Jednak nie był to czas na świętowanie. Benedetto wciąż znajdował się na wolności, a przecież musiał zapłacić za wszystko, co nam zrobił. Dlatego też wraz z Jacopem oraz Bertucciem udałem się do Paryża. Tam zaś zaczailiśmy się na naszego wroga i czekaliśmy.
Los był dla nas łaskawy, gdyż ten młody nędznik szybko wpadł nam w ręce. Przebrani za grabarzy czuwaliśmy przy grobowcu rodziny de Villefort. Spodziewaliśmy się bowiem, że Benedetto zechce odnieść „martwą rękę” na swoje miejsce i mieliśmy rację. W końcu przyszedł, by to zrobić. Towarzyszył mu Peppino, który dzień wcześniej skontaktował się z nami mówiąc o planach swego wspólnika. Dlatego też bez najmniejszych trudności udało się nam zamknąć Benedetta w grobowcu, po czym zawiadomiliśmy policję, która bardzo stęskniła się za tym panem. Benedetto trafił do więzienia, gdzie jako recydywista oczekiwać miał na egzekucję. Początkowo chciałem zostawić tego łotra na pastwę losu i z przyjemnością obserwować jego kaźń, jednak Hayde, która zawsze miała zbyt miękkie serce, ulitowała się nad tym człowiekiem i wybłagała u mnie, bym go uratował. Przebrany więc za księdza Busoni odwiedziłem Benedetta w celi i wyjaśniłem mu, co zamierzam z nim zrobić. Chłopak został potem odbity w chwili, gdy był wieziony na miejsce egzekucji. Z moją pomocą otrzymał nową tożsamość i mógł normalnie żyć z dala od Paryża, oczywiście pod warunkiem, że już nigdy więcej nie podniesie ręki na mnie, ani na nikogo z moich bliskich. Słowa dotrzymał, gdyż aż do jego, mającej miejsce całkiem niedawno, egzekucji, nie byliśmy w żaden sposób przez niego nękani. Nie wiem, jak Hayde, ale ja jestem zdania, że najwyższy był czas na to, by ściąć tego łajdaka. Nigdy mu bowiem do końca nie zaufałem i cieszę się, że już nie musimy się go obawiać.
Jednak zakończenie sprawy z Benedettem nie oznaczało bynajmniej końca mych problemów. Wciąż jeszcze bowiem był na tym świecie wróg, którego powinien był się obawiać. Nazywał się on Danglars. Ten oto nędzny karaluch nigdy nie zapomniał, że to ja pozbawiłem go majątku oraz dobrego imienia i chciał mi za to odpłacić w sposób jak najbardziej prymitywny. Chciał mnie zabić. Muszę szczerze przyznać, że byłem troszeczkę zawiedziony jego gustami w zemście. Benedetto miał przynajmniej jakąś finezję, jakiś błyskotliwy plan, natomiast ta żałosna kreatura uważała, że jeśli mnie zabije rękami pospolitych bandytów, to wówczas dozna największej satysfakcji na świecie. No cóż… bardzo to było do niego podobne. Usunąć swego wroga cudzymi rękami w sposób podły i bezwzględny, a do tego jeszcze mieć poczucie, że się jest tylko i wyłącznie biedną, niewinną ofiarą machinacji innych, zazdrosnych ludzi. Tacy nędznicy nigdy się nie zmienią, jak widać.
Po ostatecznym rozstrzygnięciu z Benedettem, że tak powiem, dzielących nas kwestii, pojechałem do Rzymu, by uratować przed gilotyną Luigiego Vampę. Dzięki mej pomocy oraz drobnemu przekupstwu mój przyjaciel i wierny sługa, który do końca zachował wobec mnie lojalność, odzyskał wolność, otrzymał ułaskawienie i mógł ponownie zebrać bandę oraz wrócić do swego ukochanego procederu. Ja tymczasem wróciłem z moją rodziną na Wschód i zająłem się działalnością charytatywną. Chciałem w ten sposób podziękować Bogu za ocalenie mnie z rąk tego łajdaka, Benedetta. Uznałem więc, że największą przyjemność Najwyższemu sprawi pomaganie innym. Nie robiłem tego jednak tylko i wyłącznie ze względu na mą wdzięczność wobec Boga. Wciąż pamiętałem bowiem lekcje księdza Farii o tym, jak bardzo cierpią ludzie wokół nas, a największym dla nich ciosem jest zawsze nasza obojętność na ich krzywdy. Przypomniało mi się lekceważenie mego cierpienia przez Villeforta, strażników i gubernatora zamku If oraz tego człowieka, który badał więzienia oraz obiecał zająć się moją sprawą, po czym najzwyczajniej w świecie uznał, że lepiej jej nie tykać i zapomniał o mnie tak, jak zapomniał o milionie innych istot podobnych do mej osoby. Smutne, prawda? Wiedziałem, że jeśli będę podchodził do czyichś cierpień tak samo obojętnie jak tamci ludzie, to wówczas stanę się tym, co przysięgałem zniszczyć. To tak, jakbym stał się Danglarsem, Mondego lub Villefortem. Dlatego też do dzisiaj nie przechodzę obojętnie obok czyjegoś cierpienia, a moja działalność charytatywna obejmuje praktycznie każdy aspekt naszego życia. Po cichu wspierałem również bojowników walczących o zjednoczenie Włoch, choć to ostatnie to był jedynie mój osobisty ukłon w stronę zmarłego księdza Farii. Mam nadzieje, iż on to doceni.
Często też wraz z rodziną podróżowałem po świecie. Pewnego razu podczas wędrówki po Kaukazie natknąłem się na Danglarsa. Ten łotr zaś, widząc mnie szczęśliwego i radosnego w towarzystwie kochającej mnie rodziny, poczuł wielką zazdrość połączoną z zadawnioną już nienawiścią, po czym wynajął bandytów, by mnie zaatakowali i zastrzelili. Na szczęście rana, jaką wówczas otrzymałem, była niegroźna dla życia, także szybko odzyskałem zdrowie. Zaś moi ludzie pochwycili Danglarsa i przyprowadzili go przed moje oblicze. Ten podlec oczywiście zaprzeczał, żeby miał cokolwiek wspólnego z zamachem na moje życie, ale to było więcej niż pewne, że on za to odpowiadał. Jacopo i Bertuccio domagali się jego śmierci, jednak ja nie miałem już w sercu nienawiści do nikogo, nawet do tego żałosnego pokurcza, który w tej chwili skamlał u mych stóp błagając o litość. Uznałem ten widok za tak żałosny, że kazałem Danglarsa puścić wolno zapowiadając jednak, iż jeśli jeszcze raz podniesie rękę na mnie lub kogoś z moich bliskich, to już nie okażę mu współczucia.
Danglars ponownie otrzymał przebaczenie i wolność z mych rąk. Jak się okazuje, ponownie niczego się nie nauczył, gdyż obecnie przebywa w więzieniu za swoje kolejne oszustwa i prawdopodobnie już nigdy z niego nie wyjdzie. A ja żyję do dzisiaj szczęśliwy oraz otoczony bliskimi sobie osobami widząc, że Bóg jednak mnie kocha, skoro nie pozwolił mi odejść w hańbie i upokorzeniu z tego świata, bo choć niejeden raz była taka możliwość, to On zawsze ją ode mnie odpędzał. Dziękuję Mu za to z całego serca i nigdy dziękować nie przestanę. Będę Mu również dziękował za to, iż pozwolił mnie, grzesznemu, odnaleźć w życiu prawdziwą miłość oraz wiernych przyjaciół, którzy nie opuścili mnie w potrzebie. Są oni znacznie większym skarbem niż ten, jaki znalazłem w czeluściach wyspy Monte Christo. Pieniądze bowiem uczyniły mnie jedynie wielkim panem. Zaś prawdziwym człowiekiem uczyniły mnie szlachetne i pozbawione egoizmu uczucia bliskich mi osób, które dobry Bóg postawił na mojej drodze, za co już na zawsze pozostanę Mu wdzięczny.
Tak oto, panie Chroniqueur, wygląda historia mojego życia. Mam nadzieję, że przyda się ona panu i dzięki niej nie tylko napisze pan wspaniały artykuł do swej gazety, ale również wyciągnie pan odpowiednie wnioski oraz nauki na całe życie, czego serdecznie panu życzę.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 23:07, 09 Paź 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Pon 20:05, 06 Paź 2014    Temat postu:

No w końcu hrabia zrozumiał, że dzieci tych, przez których trafił niesłusznie za kratki, nie są winne występków swoich ojców i całe szczęście, że w porę to zrozumiał, bo inaczej Walentyna poniosłaby śmierć, a wówczas załamany Maksymilian popełniłby samobójstwo, a przeciez oni w żadnym wypadku nie zasłużyli na tak okrutny los, podobnie jak Edward, po smierci którego hrabia zrozumiał, że nie tędy droga i postanowił oszczędzić Danglarsa, choć z początku zapewne planował wydać rozkaz włoskim przestepcom, aby go zamordowali. Maksymilian z kolei to typowy romantyk, niepotrafiący żyć bez swojej ukochanej, którą miłował szczerze ponad życie, dlatego dobrze sie stało, że hrabia przestrzegł ją przed wyrodną macochą i sprawił, że zbrodnie Heloizy wyszły na jaw. Villefort i Danglars są natomiast siebie warci, gdyż szczęście i zdanie rodziny w ogóle ich nie obchodzi. Jeden ma bowiem na uwadze jedynie dobre imię i pragnie za wszelką cene uniknąc skandalu i zepsucia swojej reputacji. drugi natomiast świata nie widzi poza pieniędzmi, przez co obaj unieszczęsliwiają swoja rodzinę, gdyż w ogóle jej nie kochają i nie mają na uwadze jej dobra, toteż nic dziwnego, że zdesperowana Ludwika postanowiła uciec od ojca w towarzystwie swojej nauczycielki i realizować swoje artystyczne marzenia z dala od domu i ojca, dla którego liczyły sie jedynie wpływy i bogacenie się, a jej szczęście miał głęboko w poważaniu. Heloiza przynajmniej kochała swojego syna i chciała zapewnić mu jak najlepszą przyszłość. Dla Villeforta natomiast dobra opinia była ważniejsza niż własne dzieci, skoro wolał ukryć to, iż ktoś z jego domowników, pragnął zamordowac jego córkę, narażając ja tym samym na niebezpieczeństwo, a wszystko tylko dlatego, żeby nie stracić uznania i poważania w oczach innych, bo w końcu miał się za nie wiadomo kogo, a koniec końców skończył w psychiatryku i dobrze mu tak, bo tak podły i nikczemny drań nie zasługuje na żadną litość czy współczucie.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Wto 20:22, 07 Paź 2014    Temat postu:

A więc hrabia początkowo zamierzał zagłodzić tego nędznika, Danglarsa i dopiero po śmierci Edwarda zdał sobie sprawę, że nie tędy droga i postanowił darować mu życie i wolność. Do Mercedes natomiast wciąż coś musiał czuć, nadal była mu w jakimś stopniu bliska, skoro ukazał jej swą szlachetność, pozwalając się zabić jej synowi, do czego na szczęście nie doszło, potem natomiast przysyłał do niej klientów, by miała z czego zyć. Albert natomiast był bardzo honorowy, skoro zdecydował się na służbe w marynarce, żeby zmyć piętno z nazwiska swojego oraz swojej matki, jakie pozostawił jego ojciec, który okazał się kolejnym nic niewartym łajdakiem i zdrajcą.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 19:50, 09 Paź 2014    Temat postu:

W końcu hrabia dokonał zemsty na swych wrogach i mógł rozpocząć szczęśliwe życie u boku Hayde, która swą lojalnością i przywiązaniem udowodniła, że naprawdę go kochała, ale nim to nastąpiło, sprawił że również Maksymilian i Walentyna odzyskali szczęście, nareszcie mogąc być razem i nie muszac się już o nic martwić. Tylko niepotrzebnie hrabia darował życie Danglarsowi i pomógł Benedettowi w ucieczce, gdyż nie pozyskał tym samym ich wdzięczności, a wręcz przeciwnie zyskał w nich wrogów, którzy zapragną stanąć mu na drodze do szczęścia.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 20:23, 09 Paź 2014    Temat postu:

Cwany łotr był z tego Benedetta, skoro ułożył tak szczegółowy i perfidny plan zemsty na hrabim, którego nie omieszkał wprowadzić w życie. Dziwi mnie tylko to, że pożałował swego przyrodniego rodzeństwa, skoro był tak wielkim i skończonym łajdakiem i sukinsynem, że zabił nawet swoją opiekunkę, która przygarnęła go i zajęła się nim jak własnym dzieckiem. Zaskoczyła mnie również tak wielka uległość hrabiego wobec żony, wowczas gdy na jej prośbę ponownie ocalił Benedetta przed wymiarem sprawiedliwości, jak i to, że Hayde nie pragnęła śmierci tego drania, mimo iż on o mało co nie pozbawił życia jej, hrabiego i ich córki. No i czyż oboje nie pomyśleli o tym, że jeśli uratują tego niegodziwca, to on nadal będzie rabował i mordował ludzi? W tym wypadku hrabia zachował się naprawdę bezmyślnie, po raz kolejny ratując go od gilotyny i sprzeniewierzając się prawu, ale na koniec zrozumiał, że tak skończony nędznik i łotr zasłużył wyłącznie na śmierć. Dobrze, że przynajmniej Peppino pozostał wierny i lojalny hrabiemu, po tym jak i jego ocalił od śmierci. No, a Luigi niczego się nie nauczył, skoro po odzyskaniu wolności powrócił do przestępczego życia, no ale on przynajmniej nie był tak wynaturzonym złoczyńcą, jak nieprzyjaciele hrabiego.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 16:35, 31 Sty 2015    Temat postu:

Rozdział LXX

Dzienniki Jeana Chroniqueura


11 sierpnia 1855 r.
Kiedy czternastego dnia naszej rozmowy hrabia opowiedział mi już ostatni epizod swojego życia, poczułem w sercu coś, co można by chyba nazwać zawodową satysfakcją, połączoną z delikatnym uczuciem ulgi. Miałem bowiem w ręku już wszystkie, interesujące mnie wiadomości, nie wspominając o tym, że moje zadanie zostało wreszcie wykonane. Oczywiście miałem świadomość, iż cała moja wyprawa była zorganizowana przez hrabiego oraz mego ojca chrzestnego jedynie po to, aby piękna i urocza Marta de Monte Christo mogła mnie poznać oraz rozkochać mnie w sobie tak mocno, jak ona była we mnie zakochana, co więc za tym idzie zbieranie przeze mnie dalej materiałów na temat hrabiego straciło jakikolwiek sens. Prawdę mówiąc nie miało to dla mnie jednak żadnego znaczenia. Po pierwsze dlatego, że zbyt mocno się cieszyłem z faktu, iż ja i Marta mogliśmy się poznać oraz pokochać za sprawą niezwykle romantycznej oraz ciekawej podróży, a po drugie poznanie historii hrabiego Monte Christo miało dla mnie wartość pod każdym względem. Napisanie artykułu zaś stało się moim zadaniem, które sam sobie wyznaczyłem i miałem zamiar je wypełnić do samego końca, nawet jeśli się okazało, że mój pryncypał i zarazem ojciec chrzestny nigdy takowego artykułu nie planował umieścić w swojej gazecie.
Gdy już zamknąłem swój dziennik, w którym zapisałem całą opowieść hrabiego Monte Christo, mój rozmówca uśmiechnął się do mnie przyjaźnie i zapytał:
- Czy czuje się pan usatysfakcjonowany, panie Chroniqueur?
- Owszem, mogę z radością powiedzieć, że tak – odpowiedziałem mu, również się przy tym uśmiechając – Jestem bardzo panu wdzięczny, panie hrabio, że zechciał mi pan poświęcić tyle czasu i opowiedzieć swoje dzieje.
- To była dla mnie prawdziwa przyjemność, mój drogi przyszły zięciu, jeśli mogę pana tak nazywać – rzekł hrabia, zapalając powoli cygaro.
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, słysząc ten tytuł, jakim ojciec mojej ukochanej raczył mnie obdarzyć.
- Nie widzę przeszkód, aby miał mnie pan tak nazywać, panie hrabio, gdyż szczerze kocham pańską córkę i zamierzam się z nią ożenić. Rzecz jasna, jeśli ona mnie zechce.
Hrabia spojrzał na mnie z delikatnym politowaniem w oczach.
- Gdyby pana nie chciała, to na pewno nie byłaby potrzebna ta cała wyprawą, którą zorganizowaliśmy razem z pańskim ojcem chrzestnym, jak i również z całą pewnością nie rozmawiałbym teraz z panem. Wniosek więc z tego jest taki, że moja córka z przyjemnością wyjdzie za pana.
- To brzmi rozsądnie, co pan mówi, panie hrabio, pragnę wszak zauważyć, iż kobieta zmienną jest, jak śpiewa książę Mantui w pewnej włoskiej operze.
Hrabia wesoło zachichotał, słysząc moje słowa, po czym skinął głową na znak potwierdzenia mych słów.
- Ma pan rację, jednakże myślę, że moja córka do kobiet zmiennych nie należy i z przyjemnością zostanie pańską małżonką. W takim zaś wypadku mnie oraz jej matce, a mojej żonie, nie pozostanie zatem nic innego jak tylko życzyć wam obojgu wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia.
- Proszę się wstrzymać z pańskimi życzeniami, panie hrabio, do czasu, aż wyjdę od pana i poproszę ją o rękę.
- Słusznie, lepiej nie zapeszyć. Mieszkamy w końcu na terenie jednego z krajów orientu, gdzie powstały „Baśnie Tysiąca i Jednej Nocy”, a to miejsce przesiąknięte przesądami. Ja sam przesądny nie jestem, wszak uważam, iż lepiej dmuchać na zimne.
- Rozsądne podejście, panie hrabio. A zatem chyba nie pozostaje mi nic innego, jak tylko podziękować panu za przyjemną rozmowę oraz udać się do Marty z oświadczynami.
- Owszem, to już tylko panu pozostaje, chyba, że chce mi pan jeszcze zadać jakieś pytanie – rzekł nagle hrabia, rozkoszując się zapachem cygara.
Początkowo chciałem odpowiedzieć, iż moja ciekawość całkowicie została zaspokojona, jednak mimo wszystko musiałem przyznać, że nie do końca tak jest, gdyż wciąż po mojej głowie chodziło kilka pytań, na które bardzo chętnie poznałbym odpowiedzi.
- Prawdę mówiąc, panie hrabio, miałbym jeszcze do pana kilka pytań, o ile zechce mi pan na nie udzielić odpowiedzi.
Hrabia uśmiechnął się do mnie po ojcowsku.
- Och, panie Chroniqueur, jest pan niepotrzebnie taki drobiazgowy. Skoro wspomniałem o dodatkowych pytaniach, to chyba naturalnym jest fakt, iż chętnie na nie odpowiem.
Zarumieniłem się lekko, słysząc jego słowa. No tak, to przecież było zupełnie jasne. W pewnym sensie przecież mój rozmówca sam zaoferował możliwość zadania mu jeszcze kilku pytań, więc moje wątpliwości w tym kierunku były zgoła niepotrzebne.
- Oczywiście, panie hrabio. Proszę mi wybaczyć moją przesadną grzeczność, ale tak już czasami ze mną jest.
Hrabia popatrzył na mnie z łagodnym, niemalże ojcowskim uśmiechem na twarzy, po czym rzekł:
- Ach, rozumiem pana doskonale, panie Chroniqueur, gdyż sam kiedyś taki byłem w dalekiej przeszłości, gdy hrabia Monte Christo nikomu się jeszcze nie śnił, a już na pewno nie mnie. Ale mniejsza z tym. O co więc chce mnie pan zapytać?
Zastanowiłem się, które z nurtujących mnie pytań chciałbym mu zadać jako pierwsze, aż w końcu zyskałem tę pewność i powiedziałem:
- A więc po pierwsze chciałbym pana zapytać u brucynę. Nie wspomniał pan, panie hrabio, w swojej opowieści o tym, czemu właśnie jej chciał pan użyć do zguby rodu de Villefort?
Miałem nadzieję, że moje pytanie go nie rozdrażni niepotrzebnie, gdyż w końcu wspomnienie zagłady rodziny prokuratora Gerarda de Villeforta bynajmniej nie należało do jego przyjemnych wspomnień. Na szczęście hrabia nie okazał sprzeciwu wobec mego pytania i odpowiedział:
- To proste. Ksiądz Faria w swojej celi na zamku If przekazał mi całą swoją, niemałą zresztą, wiedzę naukową. Ta wiedza dotyczyła również wiadomości z dziedziny chemii. Właśnie na zajęciach z tego przedmiotu poznałem zasady działania wielu środków, w tym również brucyny. Faria opowiadał mi o niej niezwykle dużo, o wiele więcej niż o innych środkach trujących oraz leczących jednocześnie. Wtedy nie rozumiałem jeszcze, dlaczego.
- A czy dzisiaj pan to rozumie, panie hrabio? – zapytałem zainteresowany jego odpowiedzią.
Hrabia zamyślił się i pokiwał głową na znak, że tak:
- Prawdę mówiąc już nigdy się nie dowiem, czy mam rację, czy też nie. Mogę jednak zakładać, iż Faria mówił mi o tym instynktownie, gdyż sam nosił przy sobie, jak się później okazało, fiolkę z brucyną, by z jej pomocą leczyć swoją chorobę lub ostatecznie zabić się, gdy przyjdzie najgorsze, czyli paraliż.
- Czyli pana zdaniem, panie hrabio, Faria planował własną śmierć?
- Otóż to.
- Dość dziwne zachowanie jak na duchownego i to w dodatku katolickiego. Mimo wszystko jednak natura ludzka potrafi nas bardzo zaskakiwać.
- W rzeczy samej, panie Chroniqueur. W rzeczy samej, ma pan rację.
- Czy według pana Faria planował również poprzez swoje samobójstwo umożliwić panu ucieczkę z twierdzy If?
- Chodzi panu o to, czy spodziewał się, iż zawinę się w jego całun pogrzebowy i ucieknę jako nieboszczyk?
Pokiwałem głową na znak, że właśnie to miałem na myśli.
Hrabia rozłożył bezradnie ręce.
- To kolejne pytanie, na które mogę panu odpowiedzieć tylko za pomocą domysłów. Nigdy już bowiem nie dowiemy się, co kierowało moim przyjacielem oraz jak dokładnie wyglądał jego plan. Możliwe, że chciał mi umożliwić ucieczkę, ale nie jestem tego pewien. Być może spodziewał się, iż jestem na tyle bystry, że zdołam odczytać pozostawione mi przez niego znaki.
- Jakie znaki?
- Chodziło mi o to, że widok mojego ciała oraz fakt, iż musi ono zostać pogrzebane musiały dać mi do myślenia.
- Powiedziałbym raczej, panie hrabio, że jedynie mogły dać, a nie koniecznie musiały.
- Być może, faktem jednak jest, iż dały mi one wiele do myślenia oraz skorzystałem ze sposobności, jaką dał mi los.
- Los zwany księdzem Farią.
- Być może. Tego jednak, jak już powiedziałem, nigdy się nie dowiemy. Wiem jedynie z całą pewnością, że Faria nie chciał być pochowany żywcem, a to by mu groziło, gdyby został sparaliżowany. Trudno mi winić go za te obawy. Co w końcu każdy z nas czułby wiedząc, że jest żywy, a jednak nie mógłby w żaden sposób dać o tym znać ludziom znajdującym się w pobliżu? A prócz tego jeszcze wiedziałby, że za chwilę zostanie pogrzebany żywcem?
- Cóż… ja bym chyba oszalał ze strachu.
- Ja prawdopodobnie także. Dlatego trudno się dziwić księdzu Farii, iż wolał samobójstwo od wrzucenia żywcem do grobu, nawet jeśli tym grobem było morze.
- Czy myśli pan, panie hrabio, że Faria wiedział o tym, jak w zamku If się chowa zmarłych? – zapytałem po chwili milczenia.
- Znowu mogę udzielić panu tylko swoich domysłów, mój przyjacielu. Sądzę jednak, że mógł się domyślać. Wiadomość taka raczej nie była powszechną tajemnicą, ponieważ jednak więźniowie nie mieli na wyspie kontaktu z nikim innym poza odwiedzającymi ich raz dziennie strażnikami z posiłkiem, to niewykluczone, że nikt ze skazańców o tym nie wiedział. Sami strażnicy na pewno nie chwalili się o tym więźniom, prócz tego wolno im było z nimi zamienić zaledwie parę zdań i nic poza tym. W tych paru zdaniach co prawda mogli nam powiedzieć coś ważnego, jednak raczej tego nie robili. Oni bardziej woleli dokuczać swoim podopiecznym lub znęcać się nad nimi poprzez przekazywanie im, że nie mogą oni, w przeciwieństwie do nich (strażników), wyjść i oddychać świeżym powietrzem.
- Co za podłość! – żachnąłem się, słysząc te słowa.
Hrabia popatrzył na mnie z delikatnym uśmiechem na twarzy.
- A czego innego można by oczekiwać, panie Chroniqueur? Przecież każdy więzień to wyrzutek społeczeństwa, nie mający żadnych praw, tym bardziej do życia z godnością. Według naszego prawda kto raz wejdzie na drogę przestępstwa, ten już zawsze na niej pozostanie. Nawet jeśli opuszcza więzienia jako wolny człowiek, to i tak nigdy nie będzie mógł zacząć normalnie żyć jak dawniej. Łatka zbrodniarza na zawsze pozostanie do niego przyszyta bez względu na to, dokąd pójdzie oraz jaką pracę podejmie. Wszyscy zawsze będą go traktować jak gorszego, jak obcego, jak trędowatego. Będą go poniżać, odpychać, odtrącać, oszukiwać przy wynagrodzeniu, aż w końcu doprowadzą do tego, że w akcie desperacji lub wściekłości znowu wróci na drogę przestępstwa, zaś gazety znowu będą się rozpisywać o tym, jak to zwyrodniały recydywista wrócił na drogę przestępstwa, co było tylko kwestią czasu oraz zaczną głosić, jakie to nasze prawo jest zbyt pobłażliwe wobec takich niegodziwców.
Słysząc słowa hrabiego Monte Christo byłem po prostu w szoku. Nigdy bowiem nie przyjmowałem takiego punktu widzenia całej sprawy, jednak logicznie rzecz ujmując trudno mi było zaprzeczyć, że było właśnie tak, jak to mój rozmówca przed chwilą ukazał. Oznaczało to, iż prawo nie interesuje się nigdy tym, co się stanie ze skazańcem po odbyciu przez niego kary. Dla prawa ten, kto raz wyciągnął palec w stronę przestępstwa, ten już na zawsze jest zgubiony i nigdy nie wyjdzie z drogi przestępstwa oraz nieprawości. Przyznaję, iż znałem takich ludzi, którzy w sam raz pasowali do takiego schematu, jak choćby ten szczur Danglars lub nieżyjący już Benedetto czy też również ta od dawna martwa gnida nazwiskiem Caderousse. Faktem jednak jest, iż były to tylko krople w morzu, wyjątki nie czyniące reguły, zaś wielu ludzi, którzy chcieli zmienić swoje życie po wyjściu na wolność, nie miało takiej możliwości, gdyż nasze łaskawe prawo im tego zabraniało. Rozmowa z hrabią Monte Christo pozwoliła mi sobie to uświadomić. Posiadanie zaś tej świadomości mogłoby mnie kiedyś uratować przed pochopnym potępieniem kogoś, kto na to wcale nie zasługiwał.
- To, co pan mówi, panie hrabio, jest po prostu przerażające – powiedziałem po chwili milczenia, gdyż już sobie uświadomiłem to wszystko, o czym pisałem przedtem.
- Przerażające, ale prawdziwe, panie Chroniqueur – odrzekł na to hrabia Monte Christo – Nasze prawo potępia okrutne i bezduszne zbrodnie nie wiedząc, że samo wyrządza większą krzywdę przypisując komuś już do końca życia piętno kryminalisty. Dlatego być może dobrze się stało, iż uciekłem, a nie skorzystałem z prawa amnestii, która objęła więźniów zamku If w roku 1830.
- Sądzi pan, że jako zbrodniarz polityczny, byłby pan również niegodny ludzkiego zaufania?
- Właśnie tak, panie Chroniqueur. Właśnie tak. Dla wszystkich byłbym już zawsze spiskującym agentem Napoleona, człowiekiem podejrzanym oraz godnym potępienia. Poza tym moi wrogowie na pewno zechcieliby mnie zlikwidować wiedząc, że wyszedłem na wolność.
- Dlaczego?
- Bo obawialiby się, że chciałbym się na nich zemścić.
- I mieliby rację, gdyż zemścił się pan na nich i to w sposób straszliwy.
- A uważa pan, panie Chroniqueur, że nie miałem do tego prawa?
Popatrzyłem na niego uważnie, po czym powiedziałem:
- Miał pan pełne prawo dokonać zemsty na ludziach, którzy zniszczyli panu życie, hrabio Monte Christo. Miał pan do tego prawo i dobrze pan zrobił, korzystając z niego.
Hrabia skinął mi głową w podziękowaniu.
- Dziękuję panu, panie Chroniqueur, że pan tak uważa.
- Uważam tak również dlatego, że moim zdaniem dzięki temu sprawiedliwości stało się zadość.
Hrabia delikatnie się roześmiał, słysząc moje słowa.
- Sprawiedliwość to chwilami pojęcie względne, proszę pana – powiedział dokładnie rozważając swoje słowa – Dla pana i dla mnie sprawiedliwym było posłanie do piekła Caderousse’a, Mondego i Villeforta oraz uczynienie piekła na ziemi Danglarsowi. Dla innych zaś sprawiedliwością było urządzenie czegoś, co obecnie nazywają białym terrorem.
Wiedziałem, iż chodzi mu o zamieszki po ostatecznym upadku Napoleona. Dni, podczas których rojaliści zamordowali wielu ludzi podejrzanych o bycie bonapartystami, co w dużej mierze pozwoliło na załatwienie prywatnych porachunków i to w świetle prawa, gdyż władze nie reagowało na te podłe samosądy.
- To były zwykłe zbrodnie, panie hrabio – powiedziałem.
- Tak pan sądzi? A czy to, co ja zrobiłem, nie było zbrodnią?
- To była jedynie sprawiedliwość.
- Dla rojalistów mordowanie bez skrupułów bonapartystów i to jeszcze za cichą zgodą władz, też było sprawiedliwością. Dla Benedetta porwanie mojej żony i córki w celu zniszczenia mnie, również było sprawiedliwością.
- To były zbrodnie, panie hrabio. Pan nikogo nie zabił.
- Nie zabiłem? Doprowadziłem do tego, że Benedetto zamordował Caderousse’a.
- Caderousse sam był sobie winien. Po co szantażował Benedetta, który nawiasem mówiąc, był niewiele lepszy od niego, jeśli w ogóle?
- Ale mogłem uratować Kacpra. Mogłem ocalić tego głupca od śmierci, o którą zresztą sam się prosił. Nie zrobiłem tego. Patrzyłem z uśmiechem na twarzy, jak on ginie i jeszcze pastwiłem się nad nim psychicznie. Nie jestem godny pochwały.
- Caderousse dostał to, na co zasłużył. Był mordercą i złodziejem nie rokującym w ogóle żadnych nadziei na poprawę.
- A Mondego? Hrabia de Morcerf? On pana zdaniem też dostał to, na co zasłużył?
- Naturalnie. Poza tym czemu się pan, panie hrabio, obwinia za jego śmierć? Nie pan przecież pociągnął za spust jego pistoletu.
- Ale czuję się chwilami tak, jakbym to zrobił. Tak jakbym go zabił.
- Mondego zdradził dla pieniędzy Francję na rzecz Anglików oraz z tego samego powodu pomógł splądrować Hiszpanię. Dla pieniędzy wydał na śmierć kochającego go jak syna Ali Tebelina. Wydał go wrogom, osobiście zamordował, a jego rodzinę sprzedał w niewolę.
- Ale był dobrym mężem i ojcem. Kochał Mercedes i Alberta.
- Czy to usprawiedliwia jego zbrodnie? Poza tym nikt mu nie kazał się zabijać. Sam wybrał swój los. Pan go nie pchał w ramiona śmierci.
- Możliwe. Ale przez swoją zemstę zabrałem Mercedes męża, a Albertowi ojca.
- Mordercę, tchórza, zdrajcę i oszustwa. Żadna strata.
- Tak pan uważa, panie Chroniqueur? Nie wiem, czy Mercedes lub Albert zgodziliby się z panem.
Przyznaję, że w tej rozmowie coraz trudniej było mi zbijać argumenty hrabiego Monte Christo. Zauważyłem mimowolnie, że nasza rozmowa zeszła na wojnę poglądów względem dobra i zła. Jednak nie zamierzałem z tej potyczki wyjść jako pokonany oraz uznać swego rozmówcę, a być może i przyszłego teścia, za potwora i byłem gotowy go bronić nawet przed jego własnymi zarzutami.
- A co z Villefortem? – zapytał mnie po chwili hrabia – Czy pana zdaniem jego też potraktowałem sprawiedliwie?
Nad tą odpowiedzią nie musiałem się również ani chwili zastanawiać.
- Oczywiście. Villefort otrzymywał znaki ostrzegające go przed trucicielem w jego własnym domu, a jednak z obawy o skandal nie zrobił nic, by go schwytać. Gdyby Walentyna naprawdę zginęła, tylko on byłby temu winien.
- Ale to ja dałem Heloizie brucynę, którą potem popełniła swoje nikczemne zbrodnie. Ja z przyjemnością chciałem patrzeć na śmierć potomków swych wrogów.
- A jednak nie patrzył pan na to spokojnie, panie hrabio. Ocalił pan Walentynę oraz być może i Maksymiliana.
- Lecz zanim to zrobiłem zginęli niewinni państwo de Saint-Meran oraz stary Bairros, którzy wcale na to, co ich spotkało, nie zasługiwali.
- Tak, lecz pragnę panu przypomnieć, panie hrabio, że jednak Heloiza de Villefort od dawna planowała to, co zrobiła. Znała się na zielarstwie, czego dowodem jest fakt, iż po uodpornieniu Walentyny na brucynę zaczęła stosować coś, czego pan nie znał. Jakieś trucizny własnej roboty. Gdyby pana nie było, to i tak by zrobiła to, co zamierzała zrobić, tylko może trochę później.
- Być może… jednak i tak czuję wyrzuty sumienia z tego powodu. Podobnie jak również z powodu Gerarda.
- Jego akurat mnie nie jest ani trochę żal.
Hrabia spojrzał na mnie zdumiony.
- Nie żal panu człowieka, który stracił rodzinę? – zapytał.
- Stracił ją na własne życzenie. Mógł wszcząć śledztwo, znaleźć truciciela, ocalić Walentynę i Edwarda. Ale tego nie zrobił. Prócz tego chciał zamordować własne dziecko.
- Być może naprawdę uważał, że dziecko urodziło się martwe.
- Być może… Ale wątpię w to. A nawet jeśli, to i tak nie czułby z tego powodu żadnego żalu, nie uważa pan hrabia? W końcu problem z głowy, co? Nie ma dziecka, nie ma dowodu, że on miał kiedykolwiek z kimkolwiek romans. Poza tym zeznania Villeforta w tej sprawie mówią same za siebie. Ten człowiek był owładnięty żądzą uniknięcia za wszelką cenę skandalu. Do tego stopnia to go opanowało, że nie zawahał się poświęcić każdego, kto mu stał na drodze, nawet rodzonego syna.
- Może i ma pan rację. Żal mi jednak małego Edwarda.
- Mnie też, choć był rozpuszczonym do granic wytrzymałości dzieckiem, to jednak zawsze dzieckiem, które nie zasłużyło na śmierć. Jednak nie może pan odpowiadać za czyny Heloizy. Skąd mógł pan wiedzieć, że otruje ona swoje dziecko? Dziecko, dla którego popełniła tyle zbrodni?
- Nie mogłem tego przewidzieć, co nie umniejsza jednak mojego udziału w całej sprawie. Do dzisiaj modlę się do Boga, aby zechciał mi to kiedyś wybaczyć.
Postanowiłem za wszelką cenę zmienić temat rozmowy i powiedziałem:
- Czy kiedy poznał pan Heloizę de Villefort, od razu chciał jej pan ofiarować brucynę do trucia osób stojących jej na drodze do majątku?
Hrabia popatrzył na mnie uważnie, po czym odpowiedział:
- Nie. Zaplanowałem to dopiero po owym feralnym wypadku pod moim domem, kiedy to ocuciłem małego Edwarda kroplą brucyny oraz opowiedziałem pani de Villefort o jej niezwykłym działaniu. Dostrzegłem wówczas wielkie zainteresowaniem kobiety tym specyfikiem i słusznie uznałem, iż może być ona nim zainteresowana. Z raportów, jakie mi dostarczył Jacopo oraz jego ludzie wiedziałem, że to kobieta chciwa oraz zachłanna, a także ślepo kochająca swojego synka. Wystarczyło więc potem odpowiednio tę wiedzę wykorzystać.
- Czy brucyna stała się panu jakoś bliska z powodu wykładów księdza Farii?
- Można tak to ująć. Mój przyjaciel dużo mi o niej opowiadał, dlatego też po odzyskaniu wolności, gdy tylko miałem ku temu sposobność, przyrządziłem ją sobie i nosiłem w flakoniku zawieszonym na szyi oraz używałem w wyjątkowych sytuacjach. Zawsze jednak do ratowania innych, nie zaś do zabijania.
Dobrze zastanowiłem się nad kolejnym pytaniem, nim je zadałem:
- Mówi pan, że Jacopo dostarczał panu informacje. Skąd je brał?
Hrabia ponownie rozłożył bezradnie ręce.
- Tego to ja już nie wiem i nie zamierzam go o to pytać. Nigdy zresztą mnie to nie interesowało. Zawsze zadawalałem się informacjami, jakie mi dostarczał bez względu na to, skąd je miał i jak je zdobywał. Uznałem, że to jego sprawa i lepiej się w to nie mieszać.
Pokiwałem głową na znak zrozumienia, po czym powiedziałem:
- Jeszcze tylko jedno pytanie. Chciałbym się dowiedzieć, jak pan sądzi, dlaczego pani hrabina wstawiła się za Benedettem i nie dopuściła do tego, żeby zginął on na gilotynie parę lat temu? W końcu bez najmniejszych skrupułów wydała na publiczny ostracyzm człowieka, który zabił jej ojca, a ją samą sprzedał w niewolę. Czemu więc miała skrupuły wobec Benedetta? Przecież ten porwał ją i jej córkę, o mało nie doprowadził waszej rodziny do zguby. Skąd takie miłosierdzie w sercu pani hrabiny?
Hrabia zastanowił się przez chwilę, po czym powiedział:
- Moja żona nigdy mi tego nie powiedziała, jednak domyślam się, czemu tak postąpiła.
- A więc jak pan uważa, panie hrabio? Co kierowała pana żoną?
- Sądzę, że kiedy podejmowała decyzję w sprawie Fernanda Mondego, kierowała się chęcią odwetu za własne krzywdy. Wtedy były jednak młodą dziewczyną, dopiero co zaczynającą dorosłe życie. Potem została żoną i matką. To mogło znacznie zmiękczyć jej serce do tego stopnia, że postanowiła uratować tego niegodziwca i wymusiła ten czyn na mnie.
- Wymusiła? – zdziwiłem się słysząc to słowo.
- No, może nie do końca to dobre określenie, ale faktem jest, że po prostu wybłagała u mnie ocalenie tego człowieka. Zdziwiło mnie to mocno, lecz kiedy zapytałem ją, czemu chce go ratować, nie odpowiedziała mi. Poza tym ja sam po przemyśleniu wielu spraw poczułem, iż nie jestem w stanie widzieć go na gilotynie i dałem mu szansę odkupienia win.
- Ale jednak ich nie odkupił. Dalej został przestępcą i w końcu ścięto go na gilotynie. Byłem przy tym, kiedy go zabijali. Widziałem jego egzekucję. Uratował go pan, a on nie wykorzystał tej szansy i dalej robił swoje, aż w końcu dosięgła go każąca ręka sprawiedliwości. Pan nie ocalił mu życia, panie hrabio, a jedynie odłożył jego egzekucję na kilka lat.
- To prawda. Było tak, jak panmówi. Jednak w ostatnich latach swego życia już nigdy nie skrzywdził naszej rodziny. Dał nam na to słowo i dotrzymał go. Chociaż w tej sprawie okazał się być uczciwy.
- Mimo wszystko pan oraz pani hrabina przywitaliście z ulgą jego śmierć.
- To prawda. Nigdy bowiem nie pozbyliśmy się obaw wobec Benedetta. Baliśmy się, że kiedyś szlachetność wobec nas może mu minąć, a wrócą mu mordercze skłonności i zechce dokończyć dzieła. Co prawda tak się nie stało, jednak myślę, że to dobrze, iż ten człowiek nie żyje, a ja z jego śmiercią nie mam nic wspólnego. W końcu był jedną z niewielu istot, wobec których prawo słusznie postępuje surowo, gdyż oni naprawdę nie rokują żadnych szans na poprawę. A ja dziękuję Bogu, że nie jestem odpowiedzialny za jeszcze jedno zejście kogoś z tego świata.
- Czyli uważa pan, panie hrabio, że dziwne zachowanie pana żony wobec Benedetta można wytłumaczyć jedynie faktem, iż została matką?
- Tak uważam. Bycie rodzicem zmienia ludzi, na lepsze lub na gorsze.
- Hrabiego de Morcerf to nie zmieniło. Barona Danglars także. Ani również prokuratora de Villeforta.
- To prawda, choć Fernand był dobrym ojcem i mężem, czego się nie da już powiedzieć o Danglarsie. Zaś jego chodzi o Villeforta, to myślę, iż kochał on żonę i dzieci, jednak nie umiał im tego okazać. Zrozumiał, ile dla niego znaczyła Walentyna, kiedy już ją stracił. Myślę, że gdyby nie Jacopo, Bertuccio oraz Peppino, ja bym mógł powiedzieć o sobie to samo.
- Na szczęście ma pan, panie hrabio, nie tylko kochającą pana rodzinę, ale i wiernych, oddanych sobie przyjaciół – powiedziałem z uśmiechem na twarzy.
Hrabia radośnie pokiwał głową na znak, iż się ze mną zgadza.
- To prawda, panie Chroniqueur. To prawda. I nie zamieniłbym tych kilku bliskich mi osób na żadne skarby świata. Niech pan też nigdy tego nie robi. Niech pan nie daje się omamić temu podłemu kultowi.
- Jakiemu kultowi? – zdziwiłem się, słysząc jego słowa.
- Widzi pan, jest jedna na tym świecie religia, którą wyznają wszystkie narody świata bez względu na pochodzenie lub kulturę. Tą religią jest kult złotego cielca. Panuje on w każdym kraju i po wieki panować będzie. Nastąpią na tym świecie jeszcze niejedne rewolucje, wybuchną liczne wojny i konflikty, zmienią się ustroje polityczne, jednak ten kult na zawsze panować będzie w każdym świecie i nic tego nie zmieni, a wyplenić go nie ma sposobu. Jedynym wyjściem jest zwalczyć go w swoim sercu osobiście poprzez miłość i dobroć. Mój skarb z wyspy Monte Christo rzeczywiście pomógł mi zniszczyć mych wrogów, lecz spokój osiągnąłem dzięki innemu skarbowi, którym jest rodzina i miłość, jaką ona daje. Możliwe więc, że to jest właśnie odpowiedź na pańskie ostatnie pytanie, panie Chroniqueur.
Uśmiechnąłem się delikatnie słysząc ten jakże piękny wykład, z którym trudno mi było się nie zgodzić.
- To prawda, panie hrabio – powiedziałem – Wszak dziwnym, mimo wszystko, wydaje mi się to, iż pani hrabina, choć kiedyś zniszczyła bez skrupułów jednego swojego wroga, potem wstawiła się u pana za drugim.
- Jak pan sam powiedział, natura ludzka potrafi nas bardzo zaskakiwać. Poza tym… podejrzewam, że gdyby tego nie zrobiła, to sam bym ocalił Benedetta.
- Ocaliłby go pan mimo, iż porwał on pana żonę i córkę oraz chciał pana zabić?
- Tak. Po przygodzie, która spotkała Villeforta, miałem zbyt duże wyrzuty sumienia, by tego nie zrobić. Czułem się winny tragedii małego Edwardka oraz śmierci państwa de Saint-Meran, jak i współwinny szaleństwa Villeforta, wobec którego miałem już mieszane uczucia. Sądzę więc, że tak czy inaczej ocaliłbym Benedetta bez względu na to, co zrobił.
Uznałem, że dowiedziałem się już wszystkiego, co powinienem wiedzieć, dlatego wstałem i uścisnąłem dłoń hrabiemu.
- Dziękuję panu, panie hrabio. To wszystko, co chciałem wiedzieć. Chyba już więcej nie da się dopowiedzieć w tej sprawie.
- Prawdopodobnie nie, panie Chroniqueur – odpowiedział mi z uśmiechem na twarzy hrabia – Mam nadzieję, że dzięki zdobytym informacjom napisze pan wspaniały artykuł w swojej gazecie, czego serdecznie panu życzę.
- Dziękuję, panie hrabio. Artykuł napiszę, może być pan tego pewien.
- Ja zaś z przyjemnością go przeczytam. A teraz proszę już iść. Ktoś czeka na pana.
Uśmiechnięty i z radością w sercu, ściskając w ręku swój bezcenny dziennik, wyszedłem z gabinetu hrabiego Monte Christo, po czym poszedłem poszukać mego największego skarbu na świecie.[/u]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 16:35, 31 Sty 2015, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 16:36, 31 Sty 2015    Temat postu:

Rozdział LXXI

List Jeana Chroniqueura do Alfonsa de Beuachamp


Drogi ojcze chrzestny,

Z radością pragnę Cię zawiadomić, iż zgodnie z planem, jaki przedsięwziąłem, mam już wszystkie niezbędne wiadomości, aby móc napisać artykuł na temat hrabiego Monte Christo, o którego stworzenie mnie prosiłeś. Oczywiście wiem już doskonale, że prośba Twoja, abym napisał w naszej gazecie o tym człowieku, była jedynie pretekstem, byś mógł zrealizować plan swój oraz wielce miłego naszemu sercu hrabiego, jednakże uważam, iż nie zwalnia mnie to z zadania, jakiego wykonania się podjąłem wyruszając w tę podróż. Z tego też względu pragnę powiedzieć, że mam już wszystkie wiadomości, jakich potrzebowałem. Mój wielmożny gospodarz, od którego to pozdrowienia z przyjemnością Ci przesyłam, raczył mi udzielić wszystkich niezbędnych wyjaśnień. W ciągu ostatnich dwóch tygodni rozmówił się on ze mną jak z najlepszym przyjacielem, co poczytuję sobie za wielki zaszczyt oraz przyjemność, a podczas tej trwającej całe czternaście dni rozmowy opowiedział mi wszystko, co powinienem o nim wiedzieć. Wszystkie dane, niezbędne do stworzenia artykułu, zapisałem w swoich dziennikach (na szczęście w podróż zabrałem ich cały zapas spodziewając się, że będzie mi potrzebna duża ilość papieru) i mogę już z nich stworzyć doskonałe dzieło sztuki dziennikarskiej.
W tym właśnie zawiera się moja prośba. Powiedziałeś mi wcześniej, kiedy szykowałem się do tej podróży, abym się niczym nie przejmował oraz że czas nie odgrywa żadnej roli, za to skuteczność mych działań jest najważniejsza. Dlatego też pragnę Cię uprzedzić, że zamierzam spędzić w siedzibie mego szanownego gospodarza jeszcze kilka dni, które poświęcę napisaniu przyszłego artykułu naszej gazety. Popracuję nad nim skrupulatnie, dokonam wszelkich, niezbędnych poprawek, a potem dopiero wrócę do Paryża, by przedstawić Ci, mój kochany ojcze chrzestny, ostateczną wersję mego dzieła. Jeśli uznasz, że należy w nim dokonać jakiś zmian, powiesz mi to nim go opublikujesz. Ja zaś Twych rad z radością usłucham tym chętniej, że w końcu dzięki Tobie mogłem poznać kobietę moich snów, cudowną i uroczą Martę de Monte Christo.
Po powrocie do naszej ukochanej Francji zamierzam również przeprowadzić swoje z nią zaręczyny, a jakiś czas później ślub, na który już teraz z przyjemnością ja i moja ukochana serdecznie Cię zapraszamy. Hrabia Monte Christo obiecał nam sfinansować wesele, na co z radością oboje z mą lubą wyraliziliśmy zgodę. Ale o tym wszystkim pomówimy jeszcze, gdy nadejdzie na to czas. Na razie wszak zajmijmy się sprawą mego artykułu o hrabim Monte Christo. Wyraził on zgodę, bym opublikował w tym, co zamierzam napisać, wszystko, co mi wyjawił. Wiadomości na jego temat jednak jest tak wiele, że wszak muszę wszystko skrócić do niezbędnego minimum. Wierzę, iż mi się to uda, potrzebuję jednak czasu, aby wszystko ubrać we właściwe słowa.
Życz mi zatem w tej sprawie powodzenia i spodziewaj się mnie już niedługo.
Ściskam Cię serdecznie oraz pozdrawiam z całego serca.

Twój chrześniak.
Jean.

P.S. Niewykluczone, że mój list dotrze do Ciebie w chwili, kiedy już będzie dawno po całej sprawie, gdyż od Francji do Afryki daleka droga. Mam nadzieję jednak, iż odczytasz moje pismo zanim zdążę sam wrócić i osobiście Ci o wszystkim opowiedzieć. Jeszcze raz Cię pozdrawiam oraz przesyłam moc buziaków od mej ukochanej Marty.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 16:37, 31 Sty 2015, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 16:39, 31 Sty 2015    Temat postu:

Rozdział LXXII

Pamiętniki Marty de Monte Christo


Ponieważ już jutro razem z moim narzeczonym wyruszam w drogę powrotną do Paryża, postanowiłam poświęcić w swoim pamiętniku trochę miejsca tym oto kilku dniom, które ostatnio spędził on ze mną w domu mego ojca, który (co mnie bardzo cieszy) serdecznie go polubił, podobnie zresztą jak moja mama. Bałam się szczerze, iż ojciec uzna Jeana za osobę niemoralną i o godnych pożałowania manierach. Ostatecznie miałby powody, by tak myśleć, w końcu oddałam się memu ukochanemu jeszcze przed ślubem, na co Jean z największą przyjemnością, pomijając wszystkie konwenanse oraz obyczaje, przystał. Jednak cóż… mój ojciec widocznie pamięta powiedzenie, iż przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli, a ponieważ (jak mi mama w tajemnicy wyznała) sam nie żył z nią w czystości, to widocznie uznał, że nie należy komuś takich rzeczy wypominać. Jedyne, co zrobił, to rozmówił się ze mną po cichu i w tajemnicy przed Jeanem. Chciał się dowiedzieć, czy moja miłość do tego chłopca, jak go nazywał, jest szczera. Zapewniłam ojca, że tak właśnie jest. Oboje więc porozmawialiśmy jeszcze o innych sprawach, jednak pozwolę je zachować dla siebie i nie zapisywać w swoich pamiętnikach, gdyż spodziewam się, iż ktoś kiedyś będzie je czytał, a nie chcę, by o tym wiedział. Są bowiem w życiu każdego człowieka takie tajemnice, które woli zachować dla siebie. Tym chętniej, jeśli ten człowiek to kobieta.
Przechodząc zatem do sedna sprawy ku mej wielkiej radości ojciec oraz Jean z łatwością się dogadali oraz serdecznie polubili. Luby mój przez całe czternaście dni odwiedzał raz za razem ojca, a ten opowiadał mu wówczas niezwykłe koleje swoich losów. Sprytnie, niczym Szeherezada, przerywał swoją opowieść w najciekawszym momencie, aby rozbudzić ciekawość Jeana oraz zachęcić go do wysłuchania dalszych części historii. Mój ukochany z radością zapisywał wszystko, co usłyszał od swego rozmówcy, a gdy opowieść dobiegła wreszcie kresu, postanowił zgodnie ze swoim planem, z jej pomocą stworzyć artykuł swego życia. Artykuł, który miał uczynić go sławnym, choć jeśli mam być szczera, Jeanowi nie zależało na samej sławie. Bardziej interesowało go jedynie doprowadzenie całej sprawy do końca, co jego zdaniem nigdy nie miałoby miejsca, gdyby nie wypełnił misji, w jakiej został wysłany do mego ojca. Oczywiście wiedział już, że to zadanie powierzono mu jedynie dlatego, by mógł mnie podczas podróży poznać i pokochać, jednak i tak chciał dokończyć to, co raz zaczął. Jean już taki jest – uparty i zdeterminowany. Nie będę ukrywać, iż tę cechę charakteru uważam za zaletę. Moim zdaniem bardzo dobrze ona świadczy o moim przyszłym mężu. Wierzę, że dzięki niej pozostanie on ze mną na dobre i złe, tak samo jak ja wytrwam przy nim, o czym jestem święcie przekonana.
Gdy już było po wszystkim Jean podszedł do mnie z uśmiechem i pokazał mi swoje dzienniki, w których zapisał dokładnie i ze szczegółami opowieść mojego ojca oraz opowieść innych ludzi, których spotkał przed nim.
- Widzisz? To dokładne notatki z mojej podróży, w jaką wyruszyłem tropem twego ojca - powiedział z uśmiechem na twarzy - Zajęły one kilka dzienników, ale zdecydowanie są tego warte. Kiedyś opublikuję całość, a na razie przechowam je niczym największy skarb, a z ich najważniejszych fragmentów napiszę artykuł o hrabim Monte Christo. Artykuł, który uczyni mnie sławnym!
Popatrzyłam na mojego ukochanego z radością w oczach, po czym rzekłam, że cieszy mnie jego sukces, a tym bardziej to, iż miałam w nim pewien swój udział. Jean zachichotał lekko, słysząc moje słowa.
- Oj tak, to prawda, kochanie. Miałaś w tym wszystkim wielki udział. Większy niż myślisz. Ostatecznie gdyby nie twoja miłość do mnie, do tej podróży nigdy by nie doszło.
- Właśnie - dodałam radośnie - Nigdy byśmy się też nie poznali i teraz nie bylibyśmy razem.
- A tym samym największa miłość, jaką mógłbym odnaleźć na tym świecie, ominęłaby mnie bezpowrotnie - dokończył moją myśli Jean, podchodząc do mnie powolnym krokiem - Marto... Chcę, byś wiedziała, że znaczysz dla mnie więcej niż ta cała sława i zysk, jaki osiągnę z tego artykułu. To są sprawy drugorzędne. Najważniejsze dla mnie są nasza miłość oraz podróż, jaką odbyliśmy. Ta podróż, to największa przygoda mojego życia i nie mógłbym sobie lepszej wymarzyć.
- Cieszę się, że tak mówisz, najdroższy - odpowiedziałam przytulając się do niego - I że nie gniewasz się już na mnie za to, iż cię oszukałam.
Jean delikatnie się zaśmiał, pieszczotliwie gładząc palcami moje włosy.
- Najdroższa moja... Byłem na ciebie początkowo zły, to prawda, jednak między nami mówiąc, nie umiałbym długo się boczyć na moją słodką hrabiankę. Przecież to dzięki niej życie pewnego dziennikarza nareszcie nabrało wreszcie sensu.
- Czyli, że wcześniej ono go nie miało? - zapytałam zainteresowana tym, co mi odpowie.
- Cóż... prawdopodobnie jakiś tam sens miało, jednak wszystko, co wtedy robiłem, to robiłem jedynie dla siebie samego, nie patrząc zbyt daleko w przyszłość, która była mi całkowicie obca, mglista, w sumie to nawet nie istniała.
- Jak to, nie istniała? Co masz na myśli?
- Mam na myśli to, że w ewentualnej wizji przyszłości mój los za dwadzieścia czy trzydzieści lat wyglądał tak samo jak w chwili, gdy ją rozważałam. Nudno i żałośnie. Wieczny kawaler bez bliskich sobie osób, cieszący się nieposkromioną wolnością, która po latach stałaby mu się ciężarem. Brylujący na przyjęciach w towarzystwie napuszonych i żałosnych ludzi, ciągle tylko szukający sensacji dla swojej gazetki, nie mający żadnych celów poza tym, by przeżyć jakoś kolejny dzień. Z pewnością nie byłoby tak źle, jednak po jakimś czasie, gdybym obudził się samotnie...
- W to, że budziłeś się samotnie, jakoś nie wierzę. Taki atrakcyjny Adonis jak ty na pewno był rozchwytywany przez kobiety - zażartowałam sobie, chichocząc pod nosem.
Jean uśmiechnął się tylko delikatnie, po czym kontynuował swoją przemowę:
- Obudziłbym się samotnie, spojrzałbym w lustro i ujrzałbym kogo? Starego bufona, który nie ma już żadnych szans na to, by założyć rodzinę i mieć dla kogo żyć.
- Sądzisz, że nie poznałbyś żadnej kobiety, która byłaby warta twoich uczuć?
- Nie wiem, mój aniołku. Nigdy też się nie dowiemy, co by było, gdyby... Jednego jednak jestem pewien. Żadna inna nie wzbudziła mnie nigdy takich uczuć, jakie budzisz we mnie ty. Z nikim innym też nie czułem się tak wspaniale, jak z tobą. Ta wspólna podróż tropem twego ojca na zawsze nas ze sobą połączyła i nic tego nie zmieni.
Spojrzałam w jego oczy z miłości:
- Czyli dobry wybrałam sposób, żeby zdobyć twoją miłość? Przygoda, podróż ku nieznanemu, groźni rozbójnicy, szlachetni przemytnicy, orientalna dama w opresji mająca za nic wszelkie konwenanse, wspólne rozwiązywanie krok po kroku tajemniczej zagadki, to chyba najlepsze środki do tego, by powstało uczucie między mężczyzną a kobietą. Nieprawdaż?
- Prawdaż. Jeśli oczywiście mamy do czynienia z dwojgiem ludzi przeciwnych płci takich jak my, którzy lubią takie środki.
- W rzeczy samej. Miałam więc szczęście, że ciebie i mnie łączą podobne gusta.
- Szczęście albo dobrych informatorów. W końcu twój ojciec zadbał o to, by dowiedzieć się o mnie wszystkiego, nim rozpoczęliście tę całą zabawę.
- Tak, to prawda, jednak musisz wiedzieć, że nie licząc mojej toższamości, wszystko, co ci powiedziałam o sobie, to prawda. Tylko moje nazwisko było udawane. Reszta jest prawdziwa, tak samo jak miłość do ciebie.
- Wierzę ci, Martusiu. Gdybym nie wierzył, nie rozmawialibyśmy teraz razem.
- Słuszna uwaga. Co teraz zamierzasz zrobić?
- Zamierzam napisać artykuł i opublikować go w gazecie mego ojca chrzestnego. Ostatecznie przecież po to wyruszyłem w tę podróż. Przynajmniej pierwotnie.
- A co ze mną?
- To chyba oczywiste. Kocham cię, a ty kochasz mnie. Chcemy być razem na zawsze i mamy taką możliwość. Popraw mnie, jeśli się pomyliłem.
- Nie pomyliłeś się, ale mów dalej, proszę.
- A więc, skoro mam rację, to na pewno nie pomylę się, jeśli dodam, iż możemy śmiało się pobrać oraz założyć rodzinę.
Uśmiechnęłam się do niego radośnie i delikatnie zmierzwiłam mu włosy dłonią.
- I zabierzesz mnie ze sobą do Paryża?
- Taki mam zamiar. Oczywiście możemy zamieszkać tutaj w Afryce, jeśli zechcesz.
- Nie, wolę mieszkać w Paryżu. Tu jest nieco za gorąco. Ale obiecaj mi, że będziemy odwiedzać moich rodziców.
- Będziemy ich odwiedzać i to tak często, że oboje będą mieli serdecznie dość naszych wizyt - zażartował sobie Jean.
- Na to nie licz, rodzice zbyt mocno nas kochają, by do tego doszło.
- Raczej ciebie kochają, złociutka. Ja jestem dla nich obcy.
Lekko się obruszyłam, słysząc jego słowa.
- Och, ty niedobry. Jakiś ty niby obcy? Oni już cię kochają jak syna, jestem tego pewna. Możesz mi wierzyć. Znam ich na tyle dobrze, by nie wątpić, że wiem, co mówię.
- Zapewne, mimo wszystko jednak mogą mieć mi za złe...
- Niby co?
- No wiesz, co.
Doskonale wiedziałam, o co mu chodzi, gdyż zaśmiałam się lekko, po czym pocałowałam go w usta.
- Jeśli nawet mieli nam to za złe, to już dawno im przeszło. Zaufaj mi. Wiem, co mówię.
- Zaufam ci, ale powiem jedno. Jeśli nasza córka pójdzie w twoje ślady w tych sprawach, to tego, który jej to zrobi, obedrę żywcem ze skóry. I zrobię to bardzo powoli, zapewniam cię.
Zaśmiałam się słysząc jego słowa, po czym znowu go pocałowałam, a chwilę później okazaliśmy sobie miłość w najprzyjemniejszy sposób, jaki tylko istnieje.
Resztę dni, jakie nam zostały, poświęciliśmy na wiele przyjemnych spraw. Jean pracował nad artykułem, w czym pomagałam mu z największą ochotą, a gdy już nie pracowaliśmy, oddawaliśmy się przyjemnościom takim jak kąpiele w najbliższej oazie, przejażdżki konne oraz przeglądanie biblioteki mojego ojca, która była naprawdę imponująca. Teraz zaś szykuję się do snu, gdyż jutro rano wyruszamy w drogę powrotną do Paryża. Tam wreszcie spełni się moje marzenie i zostanę żoną człowieka, na którego całe życie czekałam. Człowieka, który jest dla mnie całym światem, podobnie jak ja dla niego. Jeana Chroniqueura, najwspanialszego dziennikarza na świecie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 16:39, 31 Sty 2015, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 13, 14, 15  Następny
Strona 14 z 15

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin