Forum www.bonanza.pl Strona Główna www.bonanza.pl
Forum miłośników serialu Bonanza
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Przygody kawalera Charmentall - Intrygi antykrólewskie:Tom I
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 19:42, 01 Mar 2013    Temat postu: Przygody kawalera Charmentall - Intrygi antykrólewskie:Tom I

Jest to moja pierwsza powieść w całej mojej karierze pisarskiej. Napisałem ją w czasach, kiedy jeszcze byłem w liceum. Mam nadzieję, że spodoba się wam ona. Liczę na ocenę mojego dzieła.

Oto jak w skrócie wygląda fabuła:
Francja, rok 1705. Młody Raul Charmentall jest świadkiem zamordowania rodziców i porwania młodszej siostrzyczki przez tajemniczego człowieka w czerni. Ocalał jedynie dlatego, że wzięto go za martwego. Chłopakiem zaopiekował się wówczas porucznik muszkieterów Andre Trechevile, przyjaciel jego ojca. Dwadzieścia lat później Andre jest kapitanem, a Raul jego zastępcą. Chce odnaleźć mordercę rodziców, ale oprócz tego ożenić się i założyć rodzinę. Ukochana jednak odrzuca go. Załamany chłopak rzuca się w wir służby razem z Trechevilem i nowo przyjętym do muszkieterów Francois. Niedługo potem do paczki przyłącza się tajemniczy Fryderyk. Cała czwórka będzie musiała zmierzyć się z intrygami podstępnego ministra Colgena, który chce obalić króla i zająć jego miejsce. Wspierają go w tych staraniach okrutny morderca Febre, piękna i zabójca hrabina de Willer, zawistny zabijaka hrabia de Bernice oraz przebiegły Niemiec Hermann Grusner. Bohaterowie będą mogli liczyć na wsparcie córki Colgena, szlachetnej Luizy oraz mądre rady pani Heleny de Saudier.


BOHATEROWIE POZYTYWNI:
Raul Charmentall - porucznik muszkieterów, Gaskończyk, główny bohater
Francois de Morce - muszkieter, najlepszy przyjaciel Raula, zakochany w Luize Colgen
Andre Trechevile - kapitan królewskich muszkieterów, opiekun Raula
Fryderyk de Saudier - przyjaciel Raula, muszkieter
Francesca de Villervie - ukochana Raula, kuzynka Fryderyka
Luiza Colgen - córka ministra Colgena, ukochana Francoisa
Helena de Saudier - ciotka Francesci i Fryderyka, wdowa obdarzona poczuciem humoru i lojalnością wobec rodziny
Jules Versner - sprytny złodziejaszek i ulicznik, informator Trecheville'a

BOHATEROWIE NEGATYWNI:
Jean Pierre Colgen - minister Policji i Skarbu, kuzyn króla, człowiek zdolny do najnikczemniejszych czynów
Febre - morderca na usługach Colgena
Hrabina Paulina de Willer - guwernantka Luizy i szpieg Colgena, kochanka Febre'a
Hrabia Filip de Bernice - szlachcic i zabijaka do wynajęcia
Hermann Grusner - Niemiec, osobisty sekretarz Colgena
Jacques Raberic - morderca i awanturnik

BOHATEROWIE HISTORYCZNI:
Ludwik XV - król Francji
Maria Leszczyńska - jego żona, Polka z pochodzenia, królowa Francji


PRZEDMOWA

W której autor niniejszej książki wyjaśnia, że opisane przygody nie są fikcją literacką, ale prawdą

Wiele czasu upłynęło od momentu, w którym dowiedzieliśmy się o pewnej legendzie francuskiej. Opowiadała ona o przygodach znakomitego muszkietera Jego Królewskiej Mości Ludwika XV, Raula de Charmentall. Wspaniałego i opanowanego człowieka, szlachetnego żołnierza oraz wiernego męża. Jak się domyślacie, wydawało nam się, że to tylko bajki. A niewielu autorów chce pisać bajki, a jeszcze mniej ludzi chce je czytać.
Jakież więc było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że natrafiliśmy w starej bibliotece na rękopis z XVIII w. pt: „Pamiętniki szlachetnego Andre Trechevile’a, księcia Magnifics i Berreford, pana na Pierreford i Horrdorf, z czasów panowania Jego Królewskiej Mości Ludwika XV”. Już na pierwszych stronach owego rękopisu napotkaliśmy nazwisko Charmentall. Natychmiast nabyliśmy ten rękopis i zabraliśmy się za jego lekturę.
Pojawił się jednak pewien problem. Mianowicie taki, iż Raul Charmentall był co prawda wspaniałym muszkieterem, ale niestety prowadził swoje życie często w nieprzemyślany i chaotyczny, nawet dla niego samego, sposób. Dlatego też pamiętniki pana Trechevlle, opisujące wydarzenia, które sam widział, miały pewne luki. Trzeba więc było to i owo uzupełnić, co autor niniejszej książki dokonał. Uzupełnienia owe mogą jednak nie wszystkim się spodobać, dlatego też z góry za nie przepraszamy.
Mamy również nadzieję my, jako autor oraz humanista, iż powieść nasza spodoba się czytelnikom różnego wieku i płci. I że wy, drodzy czytelnicy, zechcecie polubić pana Raula de Charmentall i jego przyjaciół tak, jak i my ich polubiliśmy.


WSTĘP

Stary szlachcic spojrzał uważnie na jeźdźca ubranego w czerń, który uśmiechał się do niego w sposób ironiczny, żeby nie powiedzieć, kpiący.
- Natychmiast wynoś się z mojego domu! – warknął szlachcic.
- Zrobię to, ale najpierw zapłać podatek – odpowiedział jeździec.
Podły uśmiech wciąż nie znikał mu z twarzy.
- Już ci mówiłem, że płaciłem uczciwie królowi – tłumaczył się szlachcic – Więcej już nie mogę. Mam tylko resztki pieniędzy. Jeśli zapłacę, grozi nam głód.
- To straszne, lecz niewiele mnie to obchodzi. Płać, albo wylądujesz w Bastylii, a wiesz, jak tam traktuje się złodziei.
- Nie jestem złodziejem, tylko dłużnikiem.
- To jedno i to samo. A propos, gdzie jest Trechevile?
Jeździec zadając to pytanie zaczął się rozglądać dookoła siebie, jakby wypatrywał człowieka, o którego właśnie pytał. Jednakże go nie dostrzegł.
- Nie wiem o kim mówisz – warknął szlachcic jednocześnie ręką szukając swojej szpady opartej o stół.
- Dobrze wiesz! – powiedział jeździec powoli tracąc cierpliwość.
- Nie ma go tu – opowiedział szlachcic próbując ukryć to, co właśnie planował.
- Czyżby? Mówiono mi co innego.
- Przesłyszałeś się.
Jeździec zareagował gwałtownie. Złapał za szpadę. Szlachcic nie był mu dłużny i chwycił gwałtownie swoją, którą właśnie udało mu się namacać. Rozpoczęła się potyczka. Wkrótce szlachcic leżał na ziemi, a jeździec zamachnął się na niego swą bronią. Kobieta, żona szlachcica, z przerażonym krzykiem rzuciła mu się na pomoc. Wówczas padł strzał wymierzony w jej stronę. I jednocześnie dał się słyszeć dziki i głośny krzyk. Ale to nie krzyczał ani szlachcic ani jego żona.

***

To krzyczał młody szlachcic, któremu właśnie się to śniło. Młodzieniec przerażony zerwał się z łóżka i zaczął się rozglądać dookoła. Domek wiejski, szlachcic i jego żona zniknęli, podobnie jak ich morderca. To wszystko było tylko i wyłącznie snem. Jednakże chłopak doskonale wiedział, że wspomnienie tego wydarzenia, które ciągle mu się śni, nie opuści go nigdy. Dopóki nie dopadnie tego jeźdźca. Tajemniczego człowieka w czerni, który zamordował szlachcica i kobietą - ludzi z jego snu. Ci ludzie byli mu niesamowicie bliscy i ważni. Dlatego zabicie ich było dla młodzieńca zbrodnią niesłychaną. Zaś schwytanie ich zabójcy najważniejszym celem, jakiego musiał się podjąć.
Młodzieniec powoli wstał i podszedł do kadzi z wodą. Chwycił za kubek i napił się z niego. Woda była zimna i niezwykle przez to przyjemna. Najlepsza jest zimna woda na ochłodę w parną noc. Młodzieniec jednak nie zadowolił się jedynie tym, że zaspokoił nią pragnienie. Zanurzył w kadzi kubek po raz kolejny i wylał go sobie na głowę. Po czym odetchnął z ulgą. Podszedł do okna i spojrzał na miasto. W mieście wciąż panowała noc. Zatem młodzieniec, gdy już wytarł głowę ręcznikiem wrócił do łóżka i szybko zasnął.
Reszta nocy minęła mu już o wiele przyjemniej.



Rozdział I

“W którym jedno serce bezlitośnie złamało drugie, niezwykle w nim zakochane”


Roku pańskiego 1725, kilka miesięcy po słynnym małżeństwie Jego Królewskiej Mości Ludwika XV Burbona z Marią Leszczyńską, córką króla Polski, Stanisława Leszczyńskiego, miały miejsce niezwykle ważne wydarzenia. Francja przeżywała wówczas swój złoty wiek i nikt się nie spodziewał, że po latach wnuk obecnie panującego króla, również Ludwik (tyle że XVI) i jego żona, także Maria ( lecz Antonina) wylądują na szafocie w wyniku awantury jakobińskiej, która pochłonęła wiele ludzkich istnień. To niestety jednak się wydarzyło i na zawsze miało zmienić oblicze nie tylko Francji, ale i świata.
Natenczas jednak nikt o tym nie miał pojęcia. Powróćmy zatem do czasów, w których rozgrywa się nasza powieść.
Obecnie mamy rok 1725. W tym oto w roku, królewscy muszkieterowie, prawie już całkiem zapomniani, będą mieli szansę udowodnić, że nadal coś znaczą i są tak odważni, jak ich poprzednicy z czasów króla Ludwika XIII. A sytuacja, w jakiej nadarzy im się okazja to udowodnić, będzie naprawdę niebezpieczna. Dynastia Burbonów o mało nie straci korony i to na wiele lat przed wspomnianą już przez nas rewolucją. Na szczęście muszkieterowie, a w tym nasi główni bohaterowie, o których będzie ta opowieść, czuwać będą i wykażą się niezwykłą odwagą. Jeśli czytelnicy są ciekawi tej opowieści, to proszę uważnie słuchać.
A więc zaczynamy.
Mamy piękny słoneczny, lipcowy dzień. Po jednej z ulic Paryża, przechadza się młody szlachcic. Spróbujmy coś o nim powiedzieć.
Jest to młody człowiek, zaledwie dwudziestopięcioletni. Jego włosy mają ciekawy, brązowy kolor z lekkim odcieniem rudego. Jednak ów odcień jest tak lekki, że trudno go było spostrzec na pierwszy rzut oka. Wąsiki i hiszpańska bródka również mają ten sam piękny odcień ciepłego brązu z rudawymi refleksami. Oczy młodzieńca mają barwę polnych chabrów, jego cera jest gładka i jasna. Zdobi go godny strój francuski, szary kapelusz z żółtym piórem na głowie i idealnie wyczyszczone, skórzane buty na nogach. U boku miał przypasaną szpadę, co mówi nam, że nasz bohater jest szlachcicem. Cichutko nuci bardzo popularną piosenkę, oczywiście opowiadającą o odwzajemnionej miłości, zaś akcent, z jakim owa pieśń ta jest śpiewana, wskazuje niewątpliwie, że pochodził on z Gaskonii. Rzeczywiście, kawaler Raul Charmentall (tak się bowiem nazywa nasz bohater) jest rodowitym Gaskończykiem, tak samo zresztą jak słynny d’Artagnan albo też Herkules Savinian Cyrano de Bergerach (ten z długim nosem).
Skoro już tyle wiemy o naszym bohaterze, to spróbujmy teraz odgadnąć, dokąd on idzie. Zmierza z pewnością w odwiedziny, na co wskazuje jego piękny ubiór. Wspanialszy, niż ten codzienny. Zatem, jeśli w odwiedziny, to do kogo? Do mężczyzny czy do kobiety? Tak, jednak do niewiasty, bowiem trzyma w ręku bukiet kwiatów. Płeć męska nie wymaga takich prezentów jak kwiaty. Oni wolą, gdy przyjaciel przyjdzie do nich z butelką niezłego wina. Kwiatów nie przyjęliby z takim entuzjazmem. Mogliby nawet posądzić odwiedzającego o coś nieprzyzwoitego.
Skoro już wiemy, dokąd nasz bohater się udaje, zostawmy go na chwilę, by mógł się nacieszyć swoim szczęściem, zaś my pójdźmy gdzieś indziej.

***

Panna Francesca de Fillervie siedziała przed lustrem i czesała szczotką swoje piękne, gęste, czarne loki. Rozmyślała o zbliżającym się momencie, w którym miała oświadczyć swemu ukochanemu, że zgodzi się zostać jego żoną. Podczas ostatniego spotkania poprosiła o kilka dni do namysłu i obiecała, że dzisiaj da mu ostateczną odpowiedź. Podjęła decyzję, jednak istniały pewne wątpliwości natury uczuciowej. Czy wybór jest prawidłowy? Czy aby na pewno nie robi głupstwa? W końcu często za nasze decyzje musimy ponosić konsekwencje do końca życia. Nie zawsze, lecz takie wyjątki się zdarzają. W tym wypadku, konsekwencje nieprędko się zakończą.
Jednakże trzeba wreszcie ogłosić swoją decyzję. Czy można bowiem tak długo zwlekać? To przecież nie uchodzi. Panna Francesca jednak uważała, że mężczyznom (płci gorszej pod każdym względem) wiele rzeczy nie uchodzi, zaś kobietom (płci jak najbardziej doskonałej) – wypada dosłownie wszystko. Dlaczego panna Francesca tak myślała? Odpowiedź jest prosta. Wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy, że mężczyzna w przypadku, gdy popełni błąd, jest mu to wypominane prawie do końca jego życia. Traci na pewien czas szacunek arystokracji. Tymczasem młoda dama nawet wtedy, kiedy popełni fałszywy krok, natychmiast zatrze jego skutki swoim wdziękiem. Wykroczenie będzie jej wybaczone i zapomniane przez mężczyznę. W tym właśnie względzie kobiety przewyższają mężczyzn. Mają większe przywileje.
I słusznie, ponieważ są piękniejsze i bardziej uczuciowe. To daje im przewagę intelektualną nad męskim rodem. Zatem nie musi się ona bać. Cokolwiek białogłowa zadecyduje, to na pewno będzie słuszne.
Tak właśnie wyglądała logika życiowa panny Francesci. Ale nie jest ona tematem naszej opowieści, więc nie zajmujmy się nią więcej. Opowiedzieliśmy o niej dość i to wystarczy. Zajmijmy się lepiej myślami właścicielki tej jakże wspaniałej logiki.
Wiem co zrobię, pomyślała sobie. Powiem mu tak: „Drogi panie, moja decyzja brzmi następująco....”. Tak. Będę śmiała i szczera, nie będę kręcić. Brzydzę się kłamstwem. Przekażę mu swoją wolę i już. Nie będę się bać.
Panna Francesca miała bowiem gorącą południową krew po matce, która była w połowie Włoszką, w połowie Francuzką. Przyznać muszę, że w matce Francesci było więcej cech typowych dla rodaków Dantego, niż rodaków Moliera. Francesca odziedziczyła po niej temperament i sposób myślenia. Dziewczyna była śmiała i odważna, choć niekiedy bardzo lekkomyślna. Te właśnie cechy charakteru zawdzięczała Francesca swojej matce. To one miały w dużej mierze zadecydować o tym, jaką ona podejmie decyzję w tak ważnej, życiowej sprawie.
Tak. Matka Francesci była wspaniałą kobietą. Piękną, pełną temperamentu, popełniającą rozmaite towarzyskie gafy i śmiejącą się ze zgorszenia arystokratycznego otoczenia. Złośliwi mówili, że tymi właśnie czynami wpędziła ojca Francesci, a swojego męża, do grobu. Czy to prawda? Trudno powiedzieć teraz po tylu latach. Pan Fillervie był bardzo opanowanym człowiekiem, który mógł znieść wszystko i nie przejmować się ekscesami swej małżonki. Na takiego przynajmniej wyglądał . Francesca nie pamiętała go, gdyż zmarł młodo. Matkę również pamiętała jak przez mgłę. Wiedziała tylko, że bardzo rozpaczała z powodu śmierci męża i bardzo się zmieniła – w spokojną, zrównoważoną kobietę. Rok później umarła, jak mawiano poszła w ślad za mężem, którego bardzo kochała. Osieroconą Francescą zajęła się młodsza siostra jej matki, pani Helena de Saudier, wdowa po pułkowniku wojsk francuskich, panu Ludwiku de Saudier. Ale o niej opowiemy później.
Do pokoju wszedł lokaj z wiadomością, że przybył pan Raul Charmentall. Odwaga opuściła pannę Francescę. Poczuła strach i wątpliwości. Czy jej decyzja jest słuszna? Szybko się opanowała i powiedziała tylko jedno, krótkie słowo:
- Prosić!
Służący skłonił się, po czym wyszedł. Dziewczyna szybko poprawiła wygląd i usiadła w fotelu. Po chwili wszedł Raul. Podał pannie Francesce kwiaty, które ona natychmiast poleciła pokojówce włożyć do wazonu. Młodzieniec ucałował dłoń Francesci i usiadł w fotelu naprzeciwko niej. Przez moment nic nie mówili. Widocznie każde z nich obawiało się zacząć.
Na pewno, Drogi Czytelniku, znasz taką sytuację, że masz właśnie rozpocząć rozmowę, na którą tak długo czekałeś, a jednak, gdy przychodzi niej, nie jesteś w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Prawda? Tak to właśnie bywa. Nerwy zżerają cię od środka i wszystko, czego dotychczas się uczyłeś lub przygotowywałeś ulatuje z głowy niczym alkohol z mózgu pijaka po wytrzeźwieniu.
W końcu jednak ktoś musiał się odezwać. Francesca postanowiła podjąć to wyzwanie.
- Piękną mamy pogodę, nieprawdaż? – stwierdziła.
- O tak, niezwykłą – zgodził się z nią Raul – Istotnie.
Znowu zapadła chwila milczenia.
- Domyśla się pani, co mnie do tu sprowadza? – przerwał ciszę Charmentall.
- O tak – rzekła dziewczyna.
- No więc…
- Więc… to jest… chodzi o to… - jąkała się Francesca.
- Rozumiem – odparł Raul – Trudna decyzja. Na całe życie. Jak mówi kapitan Trechevile – „Z decyzją na całe życie i wizytą u teściów nie należy się spieszyć”.
Panienka lekko uśmiechnęła się. Jednak szybko opanowała niewczesną wesołość i rzekła:
- Będę z panem zupełnie szczera.
- Liczę na to – przerwał jej Raul nieco ironicznym tonem.
Francesca nie zwróciła na to uwagi.
- Otóż podjęłam decyzję.
- No i…?
- No i muszę odmówić.
Raul nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia. Odmówić? Jemu? Po tych wszystkich nadziejach, jakie mu dała teraz mówi po prostu „nie”? To mu się nie mieściło w głowie.
- A dlaczegóż to, jeśli wiedzieć?
- To trudne do zrozumienia. Zwłaszcza dla mężczyzny.
- Ja mimo to postaram się zrozumiem – powiedział Raul, wstając z fotela.
Jego głos był pełen gniewu.
- Niech zgadnę. Zakochała się pani i ta miłość silniejsza jest od pani. Czyż nie mam racji?
- Tak – potwierdziła Francesca – Ma pan rację. Tak właśnie jest.
To mówiąc lekko młoda dama opuściła zakłopotana głowę.
Raul spojrzał na nią ze złością. Jego oczy ciskały w stronę Francesci błyskawice.
- I któż to jest ten szczęśliwiec, który zdobył twe serce, pani, podczas gdy ja tego nie umiałem dokonać?
- Hrabia de Charen.
Raul był coraz bardziej zły. Nie był przygotowany w na taką odmowę. Owszem, liczył się z nią, ale nie spodziewał się, że ma ona nastąpić i to w taki właśnie sposób. W sposób tak ohydny, niemiły i wyjątkowo – jak dla niego – podły.
Chłopak poczuł się wykorzystany i oszukany.
- Teraz wszystko jasne. Panienka lubi bawić się ludzkimi uczuciami. Najpierw uwodzi się kawalera, a potem, gdy nam się znudzi, łapiemy hrabiego. Jutro zajmiemy się może księciem? A pojutrze być może samym Delfinem? Zresztą, co mnie to obchodzi? Niechże pani będzie szczęśliwa, gdyż ja do pani złości nie chowam. Do widzenia. Mam tylko nadzieję, że nie będziemy musieli się więcej widywać.
Biedak jednak nie wiedział, że wkrótce przewrotny los znowu postawi ich na swojej drodze. Ale my, jako pragnący zaciekawić swoich czytelników autor, nie będziemy uprzedzać faktów.
Raul powiedziawszy to, co chciał powiedzieć, wyszedł z domu i zniknął na ulicy.
Francesca najpierw poczuła rozgoryczenie i żal, ale po chwili smutek zastąpiony został przez złość. Niby dlaczego ten chłystek uzurpuje sobie prawa do niej? Czy ona mu coś obiecywała? Nic, zupełnie nic. I jakim prawem on śmie robić jej wymówki? Przecież ona kocha innego. Tak ona, Francesca sądzi … A gdyby on pokochał inną, to oczywiście by było co innego i miałby na to swoje wytłumaczenie. Oczywiście! Typowy żałosny męski punkt widzenia. Mężczyznom niby wszystko wolno! I jak ma być sprawiedliwość na tym świecie?
Do pokoju weszła pani Helena de Saudier. Miała czterdzieści dwa lata, ale wciąż była piękną blondynką. Jej uroda nadal podbijała serca wielu mężczyzn. Panią Helenę otaczały rzesze wielbicieli. Była to kobieta nie tylko piękna, ale i bardzo dobra oraz odważna. Różniła się bardzo od swojej siostry. Była zawsze zrównoważona i opanowana, liczyła się też ze zdaniem otaczających ją ludzi. W wieku szesnastu lat wydano ją za mąż, za starszego o piętnaście lat pułkownika Ludwika de Saudier. Bardzo w niej zakochanego. Ona w czasie trwania ich związku nauczyła się go szanować i z czasem odwzajemniła jego miłość. Niestety. Nic nie trwa wiecznie, a zwłaszcza szczęście dwojga ludzi. Po dziesięciu latach małżeństwa pułkownik zmarł, zostawiając zrozpaczonej wdowie cały swój majątek. Dodajmy spory majątek – 200 tysięcy liwrów. Po śmierci siostry pani Helena zaopiekowała się jej córką, panną Francescą. Kochała ją jak własne dziecko, co jednak nie oznaczało, że patrzyła bezkrytycznie na jej postępowanie. Przeciwnie. Wielokrotnie zwracała dziewczynie uwagę na to, że jej zachowanie jest chwilami co najmniej niestosowne. Dawała mądre rady, których niestety Francesca nie lubiła słuchać.
- Raul już wyszedł? – zapytała pani Helena.
- Tak – ucięła krótko Francesca.
Nie miała teraz ochoty na rozmowę, a już na pewno nie ze swoją przemądrzałą ciotką.
- I jak? Zakładam, że się zgodziłaś.
- Nie.
- Nie zgodziłaś się?
- Nie.
- A więc to tak... – mruknęła pani Helena celowo przeciągając słowa – Zwodzisz tego biednego chłopca, którego ja zdążyłam polubić, a teraz proszę. Odrzucasz go i posyłasz do diabła.
- Nie wiesz, dlaczego to zrobiłam! – zawołała Francesca cała oburzona – Nie znasz pobudek, którymi się kieruję!
- Nie znam i nie chcę ich znać! – odkrzyknęła Helena de Saudier, po czym dodała już ciszej – Wiem tylko jedno. Nie można się tak bawić ludzkimi uczuciami. Kiedy otrzymujesz prawdziwą miłość, przyjmij ją z pocałowaniem ręki. Dobrze ci radzę, tak właśnie postępuj.
- A to niby dlaczego?
- A to niby dlatego, że nie jest łatwo znaleźć prawdziwe uczucie. Ten świat jest brudny, ohydny i odpychający.
- Mnie to mówisz, ciociu....
- Tak, tobie. Bo najwyraźniej nie wiesz o tym.
- Wiedz, że zdaję sobie z tego sprawę, lepiej niż ci się wydaję.
- Śmiem wątpić. Niby jesteś dorosła, a jednak zachowujesz się jak rozkapryszony bachor, którym najwidoczniej wciąż jesteś.
- Ciociu! Jak możesz?!
- Moja siostrzenico! Dobrze ci radzę! Twoja matka traktowała mężczyzn jak zabawki i niczym się nie przejmowała. Ojcem twoim pogardzała, lekceważyła to, co on mówi, co czuje i wszystko, co go dotyczy. Dopiero wtedy, gdy go straciła, to wtedy zrozumiała, ile on dla niej naprawdę znaczył i ile dobrego robił dla niej. Z tobą też tak będzie, zapewniam cię. Teraz się śmiejesz, lecz wkrótce może zapłaczesz. Dzisiaj odtrąciłaś mężczyznę, który cię kocha. Jutro ktoś inny w podobny sposób potraktuje ciebie i sama będziesz sobie winna.
Francesca nic nie odpowiedziała. Poszła do swojego pokoju, zamknęła drzwi i ze złości rozbiła wazon. Bo jakim prawem ciotka śmie jej dyktować, co ma robić? I gdzie powinna lokować swe uczucia. Nikt nie ma do niej prawa tak mówić. Ona sama doskonale wie, co jest dla niej lepsze.




Rozdział II

“Rozpacz, wino i pociecha”


Raul zły niczym rozdrażniona osa przechadzał się ulicami miasta. Zdenerwowała go panna Francesca swoimi miłostkami. Najpierw mu daje do zrozumienia, że za niego wyjdzie, a potem nagle oświadcza, że kocha innego i nie może za niego wyjść. Trechevile wielokrotnie mu mówił, żeby nie próbował zrozumieć kobietę, gdyż płci pięknej nigdy się nie zrozumie. No i rzeczywiście, zupełnie niezrozumiały był dla młodego Gaskończyka kobiecy punkt widzenia. Nie był w stanie go pojąć! Jak zresztą byłoby to możliwe? Jak można zrozumieć, że dziewczyna zakochuje się w jednym, zwodzi go, a potem odpowiadając na oświadczyny , wyjaśnia, że kocha innego. Cóż! Oszukała go i tyle. Nie trzeba tu się wysilać na zrozumienie. Obiecała i nie dotrzymała słowa.
- Ale czy aby na pewno coś ci obiecywała? – zapytał nagle zdrowy rozsądek – Czy jesteś pewien, że obiecywała ci cokolwiek?
- Ależ oczywiście – odpowiedziała namiętność.
- A jeśli tak było, to cóż ci obiecywała? – zapytał znowu rozsądek.
- Obiecywała, że za mnie wyjdzie – mówiła namiętność.
- Czy na pewno? Powiedziała może “Panie Charmentall, wyjdę za pana”.
- No nie. Tego nie powiedziała.
- A widzisz. Nie mówiła!
- Ale coś przecież mówiła.
- Ależ naturalnie. Ona często „ coś” mówiła. Prawie cały czas coś mówi, w końcu to straszna gaduła. Tylko czy powiedziała, że wyjdzie za ciebie?
- No niby nie. Ale powiedziała, żebym jej dał czas.
- A.... To zupełnie co innego. Widzisz więc, że nie ma sensu się złościć.
- Jak to nie ma? A odmowa?
- Mało to ludzi ci już odmówiło, mój panie? – próbował przekonywać rozsądek.
- Ale nigdy kobieta – zawołała rozwścieczona namiętność.
- Bo nigdy też nie pytałeś kobiet o tak ważną rzecz.
- Wszystko przez tego hrabiego. Należy wyzwać go na pojedynek.
- Tak, a potem go zabić i resztę życia spędzić w Bastylii – kpił sobie rozsądek.
- To by było jakieś oderwanie się od tej kobiety – tłumaczyła namiętność.
- Nie mówiąc już o tym, że przyniesiesz wstyd panu Trechevile, który przecież tyle dla ciebie zrobił. Ładnie mu podziękujesz za opiekę, pozwalając, byś wylądował w lochu jak zwykły złoczyńca.
- Ale hrabiego trzeba ukarać.
- On tu jest najmniej winny.
- Jak to – dziwiła się namiętność – Przecież on ją uwiódł.
- Jakby była mądra, to nie pozwoliłaby się uwieść – wyjaśnił rozum.
- Ktoś musi przecież ponieść karę.
- Jedynie twoja własna głupota.
Raul, choć był Gaskończykiem, nie posiadał wcale porywczego charakteru, tak jak inni jego rodacy. Z tego też powodu w rodzinnych stronach nazywano go często “czarną owcą Gaskonii”. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że Raul się przejmował tą opinią. Wręcz przeciwnie. Szczycił się nią. Jakby więc teraz ośmieszył sie, gdyby poszedł za głosem namiętności. Dałby zły przykład każdemu awanturnikowi, który tylko przemocą pragnie dochodzić swoich praw. Pięknie by się zachował wobec swego dowódcy i opiekuna, kapitana Trechevile. Przyniósłby mu tylko wstyd. Nie, jemu tak postąpić nie wolno. Na szczęście zachował odrobinę rozsądku. Nie popełni takiego głupstwa. Będzie żył dalej.
Jednak coś go dręczyło. Złość i smutek. Rozpacz po odprawie, jaka dała mu ukochana. Ta kobieta, o którą tak bardzo się starał. Chciał jednocześnie odejść i zostać. Zabić ją i oszczędzić. Targały nim sprzeczne emocje i wątpliwości, jak powinien postąpić. Na zwalczenie tych rozterek widział jeden sposób: upić się. Winem! Wiele razy słyszał od Trechevile’a, że “na frasunek najlepszy trunek”. Nigdy nie korzystał z tej rady, tym razem miał jednak ochotę zmienić swoje zwyczaje.
Ocknął się nagle z rozmyślań. Był na ulicy paryskiej, dookoła przechodzili różni ludzie, mniej lub bardziej mu znani. Obrócił się. Ujrzał szyld karczmy “Pod Złamaną Szpadą”. Miejsce odwiedzane przez muszkieterów. A nie wiemy, czy wspomniałem już szanownemu czytelnikowi, że nasz Raul był do niedawna muszkieterem Jego Królewskiej Mości króla Ludwika XV. Jednak miesiąc temu wystąpił ze służby.
- Dlaczego ja właściwie porzuciłem muszkieterów? – zapytał sam siebie – Ach tak, dla niej. Dla Francesci. Nie chciała wychodzić za żołnierza, gdyż po pierwsze żołnierz nie miałby za dużo czasu dla żony, a po drugie nigdy nie wiadomo, czy następnego dnia żyć będzie. Życie muszkietera było bowiem zawsze w zagrożeniu bez względu na okoliczności. Bez względu na to, czy była wojna, czy też pokój. Zawsze w zagrożeniu. A to pojedynek, a to burda uliczna, a to diabeł wie co jeszcze. Dlatego też wolała, by wystąpił z wojska, kupił majątek ziemski i osiadł w nim na stałe.
Gwoli ścisłości musimy wyjaśnić, że Charmentallowie byli raczej ubogą szlachtą i majątku ziemskiego nie posiadali. Jedynie kilka akrów, które uprawiali przy pomocy kilkunastu chłopów, często przyłączając się osobiście do tej pracy. Zatem posiadanie majątku ziemskiego, choćby najmniejszego, znacznie podniosłoby rangę w hierarchii społecznej naszego ex-muszkietera.
- Wszakże obiecała, że się ze mną ożeni – znów przemówiła namiętność.
- Skądże znowu – odezwał się ponownie rozum – Powiedziała jedynie, że poślubi jedynie szlachcica z majątkiem, a nie żołnierza. Nie koniecznie mówiła o tobie.
- Ale to oświadczenie było do mnie skierowane do mnie.
- I co z tego? Przecież nie kazała ci występować z szeregów muszkieterów.
- Ale przecież jej słowa były skierowane do mnie.
- Nic podobnego.
- Ja wiem, że tak.
- Ach, ty marzycielu. Jakiś ty naiwny!
Raul ocknął się znowu. Rozum i namiętność ucichły w nim wreszcie. Zostało tylko jedne pragnienie: napić się wina. I nie gdzie indziej, lecz właśnie w oberży odwiedzanej najczęściej przez muszkieterów. Tam, gdzie minęło mu wiele miłych i radosnych chwil, gdy był jeszcze beztroski, a miłość do kobiet nie zaćmiewała mu umysłu. Ach, ileż wspomnień jest związanych z tym miejscem? Ileż wspólnych wesołych rozmów odbył tu z przyjaciółmi? Ileż wesołych pieśni odśpiewali tu on i jego druhowie? Ileż wieczorów spędzali tu, odpoczywając po służbie w pałacu?
Wszedł zatem do oberży, podszedł do szynkwasu, zamówił butelkę najlepszego wina i gdy została mu ona podana, otworzył ją, nalał sobie nieco do szklanki i wypił ją do dna.
- Raul! Hej, Raul! – odezwał się nagle znajomy głos.
Gaskończyk rozejrzał się. Przy jednym ze stolików siedziało dwóch szlachciców. A raczej jeden siedział, drugi stał i przyjaźnie ręką machał do niego. Ten, który stał był starszy od swego towarzysza. Miał około czterdziestu ośmiu lat, gęste czarne włosy, lekko przyprószone siwizną, oczy szare, a twarz poznaczoną lekkimi zmarszczkami. Ubrany był w mundur muszkietera. Młodszy wyglądał na dwadzieścia cztery lata i był blondynem o brązowych oczach. Nie miał wąsów, tak chętnie zapuszczanych przez muszkieterów. W ręku trzyma szklankę z winem. Powoli sączy z niej czerwony płyn i z uwagą przygląda się starszemu muszkieterowi, który właśnie wita się z Raulem. Również miał na sobie mundur. Otrzymał go jednak dopiero dzisiaj. Jest bardzo dumny, czekał na niego aż dwa lata, które ciągnęły się dla niecierpliwego młodzieńca w nieskończoność.
- Stryjek Andre! – zawołał chłopak, podchodząc do nich.
- Raul, mój drogi chłopcze, jak miło cię znowu widzieć! – uśmiechnął się Andre, ściskając chłopaka mocno i uderzając go po przyjacielsku w plecy – Chłopcy! Popatrzcie tylko, kto to raczył nas odwiedzić! Sam namiestnik Raul Charmentall!
Muszkieterowie siedzący dookoła przy stolikach i ladzie zdaje się, że dopiero teraz go zobaczyli, gdyż wesoło się uśmiechnęli i zaczęli go pozdrawiać. Niektórzy nawet podbiegali do niego i ściskali mu dłoń. Raul czuł się nieco zakłopotany tak miłym i bardzo przyjemnym powitaniem, gdyż nieco się zarumienił, wybąkał coś w rodzaju podziękowań i usiadł przy stoliku z Andre i młodym chłopakiem.
- Co u ciebie słychać, mój drogi chłopcze? – pytał się Andre – Wychudłeś, zmizerniałeś i o nas też niemal zapomniałeś.
- Stryjku, może nas sobie przedstawisz – przerwał mu Raul, wskazując na młodego chłopaka, którego wesoły i radosny wzrok mówił wyraźne, że też pragnie, możliwie jak najszybciej, dokonać prezentacji.
- Ach prawda, gdzie są moje maniery?! Pozwól, że ci przedstawię. To sierżant Francois de Morce, nasz nowy nabytek. Dzisiaj właśnie ukończył dwuletni kurs w naszej akademii i z radością ci oznajmiam, że już dziś może wstąpić w nasze szeregi jako prawdziwy muszkieter. A to, mój drogi Francois, jest namiestnik Raul Charmentall, o którym tyle ci opowiadałem.
- Zaszczyt to dla mnie niemały poznać wielce szanownego pana – powiedział Francois.
Obaj młodzieńcy wstali i podali sobie ręce.
- Mnie również – odparł Raul – Ale nie nazywaj mnie „panem”. Mówmy sobie po imieniu. Przecież jesteśmy prawie w tym samym wieku.
- Prawie – rzekł Francois – To duża różnica.
- Dla mnie niewielka.
- Jeżeli tak, to dla mnie też.
- Nie wiem, czy wiesz, ale nasz Francois jest synem mojego wspólnika, z którym założyłem akademię muszkieterów – powiedział Andre, nadal tryskając humorem – Znam jego ojca dobrze, odważny to człowiek i spodziewam się, że jego syn na pewno go przerośnie.
- Ależ panie Trechevile – rzekł Francois rumieniąc się lekko.
- A co, może nie? – zapytał Trechevile.
Nie wiem, czy domyśliłeś się już, Drogi Czytelniku, że ów Andre to nie kto inny, jak tylko Andre Trechevile, kapitan muszkieterów, opiekun Raula, który zajął się nim, po tragicznej śmierci pana Charmentall, jego ojca (o czym jednak opowiemy później).
Nie minęło więcej niż dziesięć minut, a już cała trójka siedziała przy stoliku, pijąc wino i wesoło rozmawiając. Charmentall szczególnie wpatrywał się w dużą bliznę z lewej strony szyi pana Andre. Niewątpliwie pochodziła ona od cięcia szpadą lub nożem, jednak Trechevile nigdy nie chciał mu powiedzieć, skąd ją ma. A na każde pytanie o jej pochodzenie zaczął chrząkać i szybko zmieniał temat. Widocznie pochodzenie tej blizny nie było dla niego powodem do dumy. Ale dlaczego? Tego się również nigdy nie dowiedział.
- No i cóż mi powiesz, Raul? – zapytał Trechevile – Słyszałem, że miałeś się żenić.
Raul, który wypił już całą butelkę, na spółkę oczywiście z Francois, opowiedział towarzyszom całą historię swojej miłości.
- Nie przejmuj się, chłopcze – powiedział Trechevile.
Ten był najmniej pijany, choć wielu ludzi mogło poświadczyć, że kto jak kto, ale to właśnie Andre Trechevile, kapitan królewskich muszkieterów, najczęściej zachodził tu na wino. Nigdy jednak nie widziano go pijanym. Było to na pewno zasługą doświadczenia pana Andre, które rosło z wiekiem. Kapitan wiedział bardzo dobrze, że jeżeli jego żołnierze zobaczą go pijanego, stracą do niego szacunek, jak Cham stracił go do Noego. Zaczęli by go również wyśmiewać, a tego by nie zniósł. Stracony autorytet bardzo trudno odzyskać. Czasami jest to wręcz niemożliwe. Trechevile wiedział o tym. Więc choć pił dużo, nigdy się nie upijał. Ludzie go szanowali jako wodza i przyjaciela, a co do jego picia mówili o nim, że pewnie pragnie zapomnieć jakąś straszną przygodę z przyszłości, jaka go spotkała i szanowali go jeszcze bardziej.
- Nie przejmuj się – mówił do Raula.
- Tak. Ludzie są bardzo dziwni – dodał Francois, który był już prawie kompletnie zalany – Raz okazują ci łaskę, a innym razem dają kopa. Tak to już z nimi jest.
- Tak – mruknął Raul – Ludzie są bardzo dziwni. Ale przecież ty stryjku zawsze mówiłeś, że każdego człowieka można zrozumieć.
- Owszem – potwierdził kapitan – Tak mówiłem.
- Więc może i Francescę także w końcu zrozumiem. Pojmę wreszcie motywy jej dziwnego zachowania. Nie dzisiaj, to jutro. A nie jutro, to za jakiś czas.
- Szczerze mówiąc, mocno w to wątpię.
- A to dlaczego?
- Właśnie, dlaczego? – dodał pijackim głosem Francois, nalewając sobie kolejną szklankę z kolejnej już butelki – Przecież ponoć ludzi można zrozumieć.
- A od kiedy kobiety to ludzie? – zapytał Trechevile.
To pytanie zaskoczyło obu jego towarzyszy.
- No, wydaje mi się, że od czasu, kiedy Pan Bóg je stworzył – powiedział Raul szukając jakieś sensownej odpowiedzi.
- Skądże znowu – bronił swego zdania Andre – Właśnie wtedy udowodniono, że są one tylko zwierzętami, stworzonymi na pomoc mężczyznom.
- A nie na towarzyszki życia? – zapytał Francois.
- Towarzyszem to może być pies. Od kobiety wymaga się, żeby była ukochaną, pomocą, przyjaciółką.
- No właśnie – zawołał Francois – Słyszałem, że kobieta, to najlepszy przyjaciel człowieka.
- Tak, zaraz po psie – mruknął Trechevile.
Obaj młodzieńcy parsknęli śmiechem. Francois nawet zachłysnął się winem i Raul musiał go trzepnąć przez plecy. Tylko kapitan zachował kamienną twarz.
- A wiecie, jak to z kobietą było? – zapytał Trechevile nalewając sobie wina – Otóż Adam narzekał, że czuje się w raju strasznie samotny. Wówczas to Pan Bóg powiedział, że jeżeli odda mu swoją nogę, to zrobi z tej nogi istotę idealną, piękną, wspaniałą i fenomenalną. A on na to: “Mam dać nogę? Niezbyt mi się to uśmiecha. A co mi dasz za żebro”? No i Pan Bóg stworzył kobietę.
Trechevile wreszcie się uśmiechnął.
- Czyli, gdyby Adam nie był takim skąpiradłem, jak dajmy na to Harpagon, to mielibyśmy idealne partnerki życia – stwierdził Raul.
- Doskonałe pod każdym względem – powiedział Trechevile.
- Właśnie – dodał Francois – A tak przez jego skąpstwo…
Nie dokończył, gdyż zabrakło mu słów. Wolał się napić.
- A teraz na poważnie – powiedział Trechevile – Co byś powiedział, mój chłopcze, gdybym chciał cię przyjąć z powrotem do wojska. I to jako porucznika.
- Awans? – zapytał Raul – No nie wiem. Musiałbym się zastanowić.
- Więc się zastanów. Ale czasu masz mało. Moja łaska nie trwa wiecznie.
- To by ci pozwoliło zapomnieć o Francesce – zawołał Francois, który również zapalił się do pomysłu swego dowódcy.
- I na dokonanie twojej zemsty – dodał kapitan.
- Jakiej zemsty?
- Już zapomniałeś? Co przysięgałeś na grobie swego ojca? – zapytał zdumiony kapitan.
- Ależ skąd. Tylko pomyślałem, że skoro przez dwadzieścia lat go nie znalazłem, to może już mi się to nie uda.
Mówiąc to Raul zarumienił się na twarzy. Czuł wstyd przed swoim opiekunem, że tak łatwo zrezygnował z zemsty na mordercy swojej rodziny. Ów podły człowiek w czerni, kimkolwiek by nie był, otrzyma z jego ręki sprawiedliwość. Taką przysięgę złożył na grobie rodziców Raul i choć minęło już dwadzieścia lat i możliwość zabicia tego łajdaka spadła praktycznie do zera Raul poczuł teraz, że nie umiałby spojrzeć we własne odbicie bez obrzydzenia, jeśliby teraz zrezygnował z tego, co przysiągł zrobić. Nie wolno mu się było teraz poddawać. I się nie podda! Czuł w swoim sercu odwagę i chęć walki nawet z całym światem, jeśli będzie trzeba. Lecz tajemniczy człowiek w czerni zapłaci mu za wszystko, co zrobił. Zapłaci za odebranie Raulowi rodziny.
Trechevile popatrzył na swego wychowanka uważnie. Nie musiał o nic pytać. Doskonale wiedział, co teraz chodzi chłopakowi po głowie. Znał go już na tyle dobrze, by umieć rozpoznać jego myśli po jego mimice twarzy. Uśmiechnął się więc zadowolony i zapytał:
- No to jak? Wracasz do wojska ze stopniem porucznika?
- Kiedy ja jeszcze nie wiem, czy chcę.
- Chcesz, Raul, chcesz! – niemal krzyknął Trechevile, zrywając się z miejsca i opierając dłonie na stoliku – A jeżeli nie chcesz, to sobie zatrzymaj tę myśl dla siebie! Ojczyzna cię wzywa i nie będzie zadowolona, jeśli odmówisz!
- Tak jest! – krzyknął Raul, stając na baczność.
- Więc jak?!
- Wracam!
- Super – uradował się Trechevile i pochwycił z stolika szklanicę z winem – A teraz, wypijmy za to!
- Wypijmy? Ale ja już nie mogę. Odpada – mruknął Francois, upadając za stolik.

***

Tak więc nim minął dzień Raul wrócił do służby w muszkieterach, ale tym razem jako porucznik. Szybko zaprzyjaźnił się z Francois i razem przeżyli wiele niezwykłych przygód, które później w naszej powieści opiszemy. Szybko zapomniał o Francesce, czy jednak ona równie szybko zapomniała o nim? To już inna historia i opowiemy o niej już za chwilę.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 13:52, 09 Kwi 2014, w całości zmieniany 13 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 19:50, 01 Mar 2013    Temat postu:

Mmm... brzmi ciekawie Smile Opowieść prosimy Smile Smile Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 20:07, 01 Mar 2013    Temat postu:

Zaraz otrzymacie pierwszy rozdział mojej powieści. Mam osobiście nadzieję, że was ona zainteresuje i zapragniecie poznać ją dokładniej.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ewelina
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 03 Cze 2012
Posty: 25205
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 21:14, 01 Mar 2013    Temat postu:

Ciekawe, dobre dialogi, styl prowadzenia rozmów taki trochę "z epoki". Widać zalążki jakiejś intrygi. czuje się, że dziewczyna ma jakiś problem. Fajne. A dalszy ciąg?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 21:19, 01 Mar 2013    Temat postu:

Jesteś ciekawa dalszego ciągu? Z przyjemnością zaraz dostaniesz drugi rozdział. Mam nadzieję, że on również ci się spodoba. Co do pozostałych części różnie z nimi będzie. Codziennie robię korektę mojej twórczości. Rozdział lub dwa dziennie poprawiam, czasami trzy Smile Dlatego to będzie tzw. powieść w odcinkach. Mam nadzieję, że cię ona zainteresuje. Czyli pierwszy rozdział oceniasz pozytywnie, tak? Zainteresowałem cię?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
zorina13
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2012
Posty: 18575
Przeczytał: 2 tematy

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z San Eskobar
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 21:24, 01 Mar 2013    Temat postu: Przygody kawalera Charmentall - Intrygi antykrólewskie:Tom I

Bardzo ciekawe Hubert.
Bohaterowie są tacy żywi i opisani tak plastycznie że widzę ich przed oczami.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 21:27, 01 Mar 2013    Temat postu:

Ładny styl, ciekawy pomysł Smile Tylko za mało Wink

(I literówka się zrobiła: płaci zamiast płci Wink .) Drugi akapit po gwiazdkach.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 21:27, 01 Mar 2013    Temat postu:

Och, moja droga Iwonko? Aż tak dobrze to napisałem? Cóż.... powinienem zachować skromność, ale jednak trudno mi to zrobić. Twoje słowa są niesamowicie przyjemne. Jesteś niesamowicie kochana. Cieszę się, że udało mi się opisać postacie w taki sposób, że aż je widzisz. Nie chcę się chwalić, ale to chyba nie lada sztuka Smile I mam nadzieję, że kolejne odcinki powieści będziesz również chwalić i miło się będziesz o nich wypowiadać Smile Starałem się pisać w tzw. dawnym stylu jakim np. pisali Aleksander Dumas oraz Victor Hugo. Oni również mieli ten zwyczaj zwracania się bezpośrednio do czytelnika. Uważam, że do powieści historycznych on pasuje idealnie Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 21:28, 01 Mar 2013    Temat postu:

Swoją drogą, czy Ty sobie w ogóle życzysz ewentualnych poprawek w tekście, czy może wyskoczyłam przed szereg?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 22:01, 01 Mar 2013    Temat postu:

No cóż, moja droga. Ja tam uważam, że prawda nie boli. Jeśli zaś boli, to już wina człowieka, którego ona dotyczy. Nieprawdaż? Możesz najzupełniej w świecie pisać uwagi swoje. W końcu po to tutaj jesteśmy. Korekta również, czemu by nie? Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 21:47, 02 Mar 2013    Temat postu:

Rozdział III

“W którym Helena de Saudier udowadnia, że przyjaźń królowej może zdziałać cuda”

Panna Francesca siedziała w swoim pokoju i rozmyślała. Oczywiście jeśli nerwowe chodzenie po pokoju i stłuczenie kilku wazonów z kwiatami można nazwać myśleniem. W przypadku jednak tej kobiety, to wszystko jest możliwe, nawet to, że myślenie objawia się tłuczeniem wazonów.
Spróbujmy się jednak zastanowić, dlaczego tak zareagowała. Musiała mieć przecież jakiś powód. Chociaż, od kiedy to kobiety muszą mieć jakiś powód, by się wściekać? Ta jednak miała bardzo istotny powód. A był nim hrabia de Charen. Zakochała się w nim, zgodziła się zostać jego żoną. Zerwała nawet dla niego z swoim dawnym ukochanym. On zaś obiecywał, że tylko ona dla niego się liczy.
Tymczasem zaś, gdy już minął tydzień od rozstania z Raulem, odwiedziła ukochanego w jego pałacyku (oczywiście tak, by on o tym nie wiedział). I co zobaczyła? Pan hrabia w najlepsze obściskiwał się z inną. Ale to, że się obściskiwał, to jeszcze pół biedy. On mówił tej kobiecie, że chce się żenić z Francescą tylko po to, by załatać dziurę w majątku. Wyszło na jaw, że ma on więcej długów niż włosów na głowie. A 200 000 liwrów (które Francesca odziedziczy po pani de Saudier) to w sam raz na ich spłacenie. Jeszcze śmiał powiedzieć, że Francesca jest strasznie brzydka.
Tego już było dla dziewczyny za wiele. Francesca wyszła z ukrycia, wyzwała hrabiego od oszustów i naciągaczy, po czym natychmiast wyszła. Czy tylko tyle? Nie, chyba jednak nie. Zdaje się, że na odchodnym rozbiła mu wazon na głowie. Nie potrafiła sobie teraz przypomnieć tego szczegółu. Zresztą miała teraz co innego na głowie (poza włosami, oczywiście).
Raul. Tak, właśnie Raul. Należało go koniecznie przeprosić. On ją szczerze kochał. I nie pragnął jej majątku. A to duży plus.
Ale gdzie on teraz jest? Od tygodnia nie dawał znaku życia. Mówiono na mieście, że wrócił do wojska, ale nie bardzo jej się chciało w to wierzyć. Z tego co pamiętała, to od muszkieterów się nie wychodziło i wracało jakby to było mieszkanie krawca. Lecz gdyby nawet tak było, że chciałby wrócić do służby, przecież by jej o tym powiedział. W końcu ją kochał. Mało to razy czytała w romansach, że bohater po rozstaniu z ukochaną, jeżeli wstępował do wojska, to zawsze jej to oznajmiał. A on ani słowa nie rzekł w tej sprawie. Nic a nic. Liczyła nawet na to, że przyjdzie do niej i da jej ultimatum: albo ona albo wojsko. Wówczas okazałaby swoją łaskę i pozwoliłaby mu do siebie wrócić. Oczywiście by troszkę się z nim podroczyła, udawała niepewność. Żeby nie myślał, że tak łatwo mu wybaczy chęć zostawienia jej dla wojskowej służby. Tak dla zasady. A potem i tak by mu pozwoliła wrócić.
Lecz oto wraca jej ciocia, Helena de Saudier, wysłana w celu sprawdzenie tych pogłosek. Od niej dowie się wszystkiego. Pani Helena miała bowiem zdolności do zdobywania informacji. Skąd ona je brała? Tego nie wiedział nikt. Francesca zresztą jednak nie miała najmniejszego zamiaru o to pytać. Ją interesował jedynie efekt, a nie sposób, w jaki został on osiągnięty.
- No i cóż? – zapytała, gdy tylko ciocia weszła do jej pokoju.
- Cóż – odpowiedziała pułkownikowa – Umrzeć można od tych upałów.
- To wiem, ale czego się ciocia dowiedziała? – zapytała ponownie Francesca.
- Czego się dowiedziałam? Otóż dowiedziałam się, że w taki upał nie należy wychodzić z domu.
- Nie o to mi chodzi. To nie jest ważne.
- Jak to nie jest ważne?! – oburzyła się pani Helena – To przecież jest bardzo ważne. Jakbym wiedziała o tym wcześniej, to poczekałabym ze zdobyciem informacji trochę dłużej. Nie męczyłabym się w czasie tych przeklętych upałów.
- Ale mnie to nie interesuje – Francesca była coraz bardziej zdenerwowana zachowaniem ciotki.
- Jeśli tak, to pewnie reszta informacji też cię nie ciekawi – mruknęła pani de Saudier, sprytnie udając oburzoną.
W rzeczywistości bardzo cieszyło ją droczenia się ze siostrzenicą.
- Zależy, czy te informacje dotyczą Raula – odparła Francesca.
- A dotyczą, dotyczą. Myślałaś, że nie?
- Po cioci można się wszystkiego spodziewać.
- Naprawdę – mruknęła Helena – A po tobie to niby nie?
- No, ja na miejscu cioci nie droczyłabym się z kimś.
- A ja na twoim miejscu nie robiłabym wielu rzeczy, jak choćby porzucanie ukochanego dla innego.
- To nie fair – zawołała Francesca.
- A czy wobec Raula to było fair? Było fair odmawiać mu po tym, jak wystąpił z wojska i to notabene dla ciebie?
- Jeśli cioci tak bardzo na tym zależy, to proszę bardzo, mogę uznać moją winę – powiedziała dziewczyna, bijąc się dłonią w pierś do rytmu “moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina” – Ale co ciocia wie o Raulu?
- To wiem, że to chłopak uczciwy, dobry i sympatyczny. Nigdy by nie zrobił takiego głupstwa jak ty – odpowiedziała Helena de Saudier, mając nadal ochotę droczyć się z siostrzenicą.
- Ale konkrety…
- A to nie są konkrety? A zresztą, powiem ci jak niania Marta Julii: “Następnym razem sama sobie bądź posłem”. A teraz wiedz, że Raul powrócił do muszkieterów, do formacji kapitana Trechevile’a.
Francesca była zdumiona. Więc jednak wrócił do wojska. Tak jak ci wszyscy romantyczni bohaterowie, o których czytała. Porzuceni przez ukochaną zostają żołnierzami. Jednakże po nim nie spodziewała się, że akurat tak zareaguje. Sądziła, że jest bardziej rozsądny i nie będzie wyczyniał jakiś romansowych wygłupów. A jednak... Zresztą czego się mogła innego spodziewać? To tylko mężczyzna.
- Pójdę tam i go odwiedzę – postanowiła Francesca.
- Wątpię, by ci się to udało – mruknęła Helena de Saudier, zdejmując właśnie buty i masując sobie obolałe stopy.
- A to niby dlaczego?
- Bo do ich kwatery kobiety nie mają wstępu – wyjaśniła pułkownikowa.
Francesca była zdumiona. Takiej przeszkody w swoich planach się nie spodziewała.
- I co teraz, ciociu? – zapytała.
- A co ma być teraz?
- Co my teraz zrobimy?
- Teraz nic nie zrobimy.
- Doradź mi coś ciociu, proszę cię! – zawołała Francesca – Ja go muszę odzyskać.
- Po co? Żebyś go znowu zostawiła, jak ci się trafi lepsza partia? – zapytała ironicznie Helena de Saudier – Do tego to ja już ręki nie przyłożę.
- Nie dlatego – Francesca będąc już bliska płaczu upadła do nóg swej opiekunki – Ciociu, ja go kocham!
- I musiałaś to sobie uświadomić dopiero teraz, gdy go straciłaś?
- Ciociu!
Helena de Saudier wzruszyła się. Stwierdziła, że siostrzenica otrzymała już wystarczającą nauczkę. Mogła już przejść do rzeczy.
- No dobrze, już dobrze – powiedziała pomagając jej wstać – Podnieś się, siostrzenico. Nie jestem przecież figurkę świętej, żebyś miała przede mną klękać. No, wstań już, otrzyj łezki i posłuchaj – dodała, sadzając ją na krześle – Nie uda nam się wejść do kwatery muszkieterów, żebyś się mogła widzieć ze swoim ukochanym. A znając jego charakter to nawet gdyby się nam udało, to on i tak nie zechce z tobą rozmawiać po tym, jak go potraktowałaś.
- Ciociu! – zawołała z płaczem Francesca.
- Przepraszam, ale musisz wreszcie zrozumieć, że my kobiety nie jesteśmy wcale takimi ideałami, jak myślałaś. Czas najwyższy, byś zrozumiała, że te wszystkie bajeczki, którymi raczyła cię twoja mamusia, a moja nieszczęsna siostra, że kobiety są lepszą rasą niż mężczyźni, to zwykłe brednie. Każdy ma swoje wady, tak mężczyźni, jak i kobiety. Trzeba więc uważać, by wady nie przewyższyły zalet. Należy się starać przynosić zaszczyt sobie i swoim bliskim, nie zwracając uwagę na to, jakiej płci jesteś.
- Teraz, kiedy to mówisz, zaczęłam to rozumieć – rzekła Francesca – Ale wydaje mi się, że żeby zrozumieć to całkowicie, potrzebuję jeszcze trochę czasu.
- To zrozumiałe – odpowiedziała Helena de Saudier – Tak bywa. Przekonasz się o tym. Któregoś dnia spotkasz kobietę, która będzie istnym potworem, a wówczas pojmiesz moje słowa. Kobiety nie są ideałami.
- Myślisz, że to możliwe?
- Najzupełniej.
- I istnieją kobiety potwory i mężczyźni potwory? Jak i również kobiety szlachetne i mężczyźni równie szlachetni?
- A czasem nawet bardziej szlachetni.
- Myślałam, że tylko mężczyzna może być potworem, a kobieta tylko najwyżej jego ofiarą.
- Błędny tok myślenia. A poza tym, to jeszcze jedna z tych bajeczek, którymi raczyła cię twoja mamusia, a moja siostra, zaś ją karmiła tymi samymi historiami nasza matka, a twoja babka. Widzisz więc, że w naszej rodzinie, to jakby tradycja. W źle pojętym rozumieniu. Ale to z czasem minie. Naprawdę, nie wierz w te wszystkie dyrdymały.
We Francesce odezwała się nagle przekora. Pomyślała sobie, że przecież jej mama nie żyje, a ciotka nie powinna obrażać jej pamięci, mówiąc, że to, w co święcie wierzyła, to tylko wymysły. Kto jak kto, ale powinna ciocia Helena mieć dla swej zmarłej siostry szacunek. Poza tym, nie wiadomo, czy to na pewno tylko kłamstwa? A jeśli jednak to prawda? W końcu w romansach, które czytała, nie było ani słowa o złych kobietach, a o mężczyznach potworach i owszem. Co drugi romans to pokazywał. A przecież to nie kto inny, tylko ciocia Helena mówiła, że książki piszą prawdę. No, może poza tymi, które są w Dziale Ksiąg Zakazanych. Bo one zawierają same kłamstwa. Dlatego właśnie trafiły do tego działu. Ale tylko one zawierają kłamstwa. Cała reszta to prawda. Więc teraz, mówiąc takie słowa, zaprzecza sama sobie. Zresztą mniejsza o to. Czas pokaże, kto ma rację.
- Myślę ciociu, że z czasem przekonam się, czy to co mówisz jest prawdą. Muszę mieć jednak, jak już mówiłam, czas.
- Oczywiście, zgadzam się z tobą – potwierdziła spokojnym tonem pani de Saudier, dalej masując swoje obolałe stopy – Ale o tym możemy porozmawiać później. Teraz jest inna, znacznie pilniejsza sprawa. Raul.
- Ach tak, racja. Przecież to sprawa najważniejsza.
- No właśnie. Więc, jak już wyżej wspomniałam, nie zobaczysz się z nim, ani on z tobą. Nie wejdziesz do ich kwatery, a on sam cię nie odwiedzi. Można napisać list, to by było rozwiązanie. Ale to też odpada. Gdybym była mężczyzną, takim jak Raul, na pewno nie przyjęłabym korespondencji od dziewczyny, która dała mi kosza. Na pewno również się nie pomylę, jeśli stwierdzę, z całą zresztą pewnością, że mam rację.
- Więc nie ma nadziei.
- Na rozmowę i przeprosiny żadnej. Ale jest inne wyjście. Możesz dzięki temu wiedzieć, co się z nim dzieje, pomagać mu, służyć radą i pomocą, ale oczywiście tak, żeby on nie wiedział, że to ty.
Francesca lekko się uśmiechnęła.
- Przecież to nie możliwe.
- Moja droga – żachnęła się ciotka – Zapominasz, że dla pani pułkownikowej Heleny de Saudier, twojej nieocenionej ciotki, nie ma rzeczy niemożliwych. A zwłaszcza taka drobnostka.
- Ładna mi drobnostka, nie ma co. Ale do rzeczy. Jak to można zrobić?
- Bardzo prosto. Posłuchaj…
I streściła jej cały plan, którego tu jednak nie wyjawimy, ponieważ akcja nie byłaby wówczas tak ciekawa, jak mniemamy, że jest. Obiecujemy jednak solennie objaśnić czytelnikowi, jaki to plan wymyśliły te oto przemyślne niewiasty. Zrobimy to przed końcem naszej opowieści, żeby nie dręczyć czytelnika.

***

Następnego dnia pani Helena de Saudier udała się do Wersalu. Tu właśnie zamierzała wprowadzić w życie swój plan. Co prawda, nie mogła przewidzieć, jak królowa zareaguje na jej propozycję, ale miała nadzieje, że wszystko ułoży się wedle jej myśli.
Pani Helena weszła do pałacu i poprosiła o audiencję u królowej Marii. Służący ruszył, a po chwili wrócił z wieścią, że królowa na razie gra w szachy z kardynałem de Rohan, ale niedługo skończy i chętnie przyjmie panią pułkownikową.
Helena de Saudier usiadła więc na krześle przed komnatą, w której rozgrywano partię szachów i czekała. Na szczęście niedługo. Po około dziesięciu minutach wyszedł kardynał de Rohan. Przegrał wszystkie partie. Nie był jednak z tego powodu zbyt smutny. Wręcz przeciwnie, był bardzo zadowolony. Wiedział bowiem dobrze, że wygranie z królową w szachy na pewno nie pomogłoby w jego karierze. Natomiast przegrywanie z Jej Wysokością było bardzo dobrze widziane, wręcz pożądane. W takiej sytuacji królowa zyskiwała dobry humor, a nawet mogła spełnić jakieś dane życzenie. I tym razem też tak było: Maria Leszczyńska ofiarowała Jego Eminencji sporą sumę pieniędzy na Kościół. Oczywiście liczyła się z tym, że połowę z tego co mu ofiarowała, kardynał może wziąć dla siebie, ale nie obchodziło jej to. Liczył się gest.
- Jej Królewska Mość prosi panią de Saudier – oznajmił służący.
Helena de Saudier wkroczyła do pokoju. Królowa siedziała na krześle przy stoliku, na którym była ustawiona szachownica, z ułożonymi pionkami gotowymi do rozegrania następnej partii. Uśmiechnęła się widząc Helenę. Wstała i powiedziała:
- Ach, Helena, moja droga przyjaciółka.
Pani de Saudier uklękła i ucałowała jej rękę.
- Witam Waszą Królewską Mość.
Helena uśmiechnęła się na widok królowej. Była to młoda i bardzo sympatyczna kobieta o jasnych włosach i niebieskich oczach. Włosy układała w różnego rodzaju fryzury zgodnie z najnowszą modą. Przez wielu ludzi uważana była za atrakcyjną i pani Helena, wpatrując się w królową, nie miała najmniejszych nawet wątpliwości, dlaczego tak sądzili. Wydawała się piękną kobietą, chociaż jej typ urody nie pasował do wzorca klasycznej piękności. Maria Leszczyńska była również niezwykle pobożną i szlachetną kobietą, pełną spokoju i opanowania. Kilka lat starsza od swego męża Ludwika XV szybko zdobyła jego serce swoją urodą, zdolnością odpowiedniego wypowiadania się oraz … gotowością rodzenia królewskich dzieci. Jej ojciec, niegdysiejszy król Polski – Stanisław Leszczyński, wygnany z ojczyzny, obecnie był władcą Lotaryngii. Maria dziedziczyła po nim tron i Francuzi cieszyli się, że ta piękna kraina , oczywiście po najdłuższym życiu króla Stanisława, dołączy do francuskich ziem. Królowa była bardzo lubiana przez poddanych, chociaż też przeciwników jej nie brakowało, którzy knuli rozmaite intrygi przeciwko niej i to na samym królewskim dworze! Mimo to między małżonkami doskonale się układało.
Królowa wskazała ręką na stolik i krzesła.
- Zagrasz ze mną, Heleno? – zapytała.
- O, dziękuję, Waszej Wysokości, ale boję się przegrać, by nie stracić łaski Jej Królewskiej Mości.
- Nie martw się – królowa uśmiechnęła się uroczo – Nie jesteś moją dwórką, a prawdziwą przyjaciółką. Nie utracisz łask ani tym bardziej pozycji.
- Ale ryzyko nadal istnieje – rzekła Helena.
- Żadne, moja droga, żadne. Daję ci dożywotnio pozwolenie na wygrywanie ze mną w szachy.
- Boję się, że nie będę miała odwagi z niego korzystać.
- Więc pozbądź się tej obawy i wygraj.
Zatem obie panie usiadły naprzeciw siebie.
- Nakazuje ci Heleno, grać ze mną tak, jakbym nie była twoją królową, ale po prostu przyjaciółką. Żadnego folgowania – rozkazała Maria Leszczyńska.
- Trudno będzie – opowiedziała Helena de Saudier z uśmiechem na ustach.
- To jest rozkaz. Albo, jeśli nie lubisz rozkazów, prośba.
- Od królowej, czy przyjaciółki? – spytała niepewnie pani Helena.
- Od przyjaciółki.
- Jeśli tak, to co innego. Więc grajmy.
Gra się rozpoczęła. Już po dwudziestu minutach Helena straciła trzy pionki oraz gońca i wieże, natomiast królowa dwa pionki i skoczka.
- Zdaje mi się, moja droga, że sprowadza cię do mnie coś innego niż zamiłowanie do gry w szachy – zaczęła Maria Leszczyńska.
- To prawda – rzekła Helena de Saudier – Sprowadza mnie tutaj niezwykle ważna sprawa.
- Mów zatem – powiedziała królowa, zbijając jednocześnie Helenie hetmana – A tak w ogóle, to właśnie straciłaś królową.
- Mam nadzieję, że tylko w grze – opowiedziała Helena, zbijając królowej gońca.
- A więc jaka to sprawa?
- Otóż, Wasza Wysokość, mam krewnego. Jest to bratanek mojego zmarłego męża.
- To twój mąż miał brata? – zdziwiła się królowa – Nie wiedziałam o tym. Sądziłam, że był jedynakiem.
- Wielu tak myślało, ale prawda jest inna – odparła Helena strącając swoim gońcem wieżę królowej.
- I cóż ten bratanek? – Maria Leszczyńska nie zwróciła na zbicie swego pionka najmniejszej uwagi.
- Chciałby on wstąpić do formacji muszkieterów pana Trechevile’a.
- I tylko tyle? – zdziwiła się Maria Leszczyńska – Już jutro wstąpi do akademii muszkieterów.
- No właśnie – przerwała pani de Saudier – Chodzi o to, by do niej nie musiał wstępować.
- Nie rozumiem.
- Krótko mówiąc, pragnę prosić Waszą Wysokość, by mój bratanek został królewskim muszkieterem bez kończenia akademii, bez tych wszystkich formalności, jakie są zazwyczaj na uczelniach.
Królowa się zdumiała. Prośba Heleny de Saudier była co najmniej dziwna i budziła podejrzenia u władczyni Francji.
- Tego się nie da przeprowadzić, moja droga – rzekła – Każdy musi przejść akademię pana Trechevile, służąc jednocześnie przez dwa lata w gwardii. W ten sposób po dwuletnim szkoleniu udowodni, że jest godzien wejść do eskadry muszkieterów. Nie ma od tej reguły wyjątków.
- Może jednak, dla przyjaciółki…
- Nie – Maria Leszczyńska była stanowcza – Nawet wobec przyjaciółki, nawet wobec ciebie.
Helena de Saudier wzięła głęboki wdech i powiedziała:
- Wasza Królewska Mość, to może ja już lepiej powiem prawdę, jak się rzeczy naprawdę mają.
- Jakie rzeczy? – przerwała jej zaciekawiona Królowa
- Tu chodzi o szczęście dwojga młodych ludzi.
Pani de Saudier zorientowała się, że mówiąc prawdę więcej może osiągnąć u królowej niż kłamstwami.
Obie panie grały dalej, także po chwili królowa straciła hetmana i jej król był zagrożony.
- O kogóż więc chodzi? – zapytała Maria Leszczyńska.
- O moją siostrzenicę i pewnego muszkietera Raula de Charmentall – wyjaśniła Helena.
- Zbiłaś mi królową. Pozbawiłaś moje wojska dobrego wodza – rzekła królowa z uśmiechem.
A po chwili dodała.
- Ale ja nie ulegnę.
To mówiąc uciekła królem z pola rażenia.
- Mów więc, o co chodzi? Czy chodzi o miłość?
- Tak, Wasza Królewska Mość. Trzeba pomóc tym głuptasom, bo… jedno jest mniej rozsądne od drugiego, a oboje są przy tym ambitni oraz kochają się i są dla siebie stworzeni.
- Tak, powinno się pomóc szczęściu… - powiedziała Maria Leszczyńska i zastanowiła się.
Sama była szczęśliwa z mężem. Kochała go i pragnęła, żeby wszyscy wokół też byli szczęśliwi.
- Ale cóż ja mogę? I cóż do tego wszystkiego ma twój bratanek? – zapytała.
- Bo widzi Wasza Królewska Mość, myślę zrobić tak …
Następnie pani de Saudier wtajemniczyła królową w obmyśloną przez siebie intrygę.
- Iście to diabelska kombinacja – zaśmiała się królowa i natychmiast przeżegnała – A to dobre. Co za pomysł!
- Więc jak, Wasza Królewska Mość? Co będzie z młodymi? – z troską zapytała pani de Saudier – Jeśli Wasza Królewska Mość tu rączki pomocnej swojej nie przyłoży, to nie ma dla nich ratunku. W każdym razie ja go nie widzę.
- Ależ pomogę, chętnie pomogę – Maria Leszczyńska zaśmiewała się, rozbawiona intrygą uknutą przez przyjaciółkę.
- Dziękuję, dziękuję Wasza Królewska Mość w swoim imieniu i mojej siostrzenicy – pani de Saudier nie mogła znaleźć słów, które oddawałyby bezmiar jej wdzięczności.
- To nic takiego. Drobna rzecz. Byleby tylko się udała – odparła Maria Leszczyńska – Zaraz wezwę sekretarza i polecę mu przygotować papiery. Z Trechevilem później porozmawiam i polecę mu tego młodego człowieka. To będzie osobista prośba królowej. Na pewno nie odmówi. Oczywiście poproszę go o dochowanie sekretu o moim w tej sprawie udziale.
- Niech będzie powiedziane, że to protegowany przyjaciółki królowej. Trechevile zresztą umie dotrzymać sekretu. Jego słowo to gwarancja zachowania tajemnicy – dodała Helena.
Wstała, wykonała ceremonialny ukłon i jeszcze raz podziękowała Marii Leszczyńskiej za wielką pomoc. Przed wyjściem jeszcze dokończyła partyjkę szachów jednym szybkim ruchem swego pionka, po czym dodała:
- Czy zauważyła Wasza Wysokość, jak łatwo było zbić króla, gdy zabrakło na szachownicy królowej? Radzę dobrze pilnować króla. A jeszcze bardziej królowej. Od niej wiele zależy.
I powtórnie się skłoniwszy przed królową wyszła nie mając nawet pojęcia, jak prorocze mogły się okazać jej słowa w przyszłości. Mogłyby, gdyby nie wsparcie dzielnych królewskich muszkieterów.
Po wyjściu z Wersalu pani de Saudier pojechała do domu, gdzie czekała na nią zniecierpliwiona Francesca.
- Więc jak, ciociu? Wszystko się udało?
- Oczywiście. A jakże by inaczej? – odpowiedziała pytaniem na pytanie siostrzenicy Helena de Saudier – Czy mi się kiedyś coś nie udało?
Rzeczywiście, udało się Helenie. Królowa obiecała pomoc w przeprowadzeniu intrygi. A wszyscy wiedzieli, że królowa zawsze dotrzymuje słowa. Maria Leszczyńska znała była bowiem ze swojej wielkiej słowności. Dlatego jeśli komuś coś obiecała, to ten ktoś liczyć mógł się z tym, że na pewno to otrzyma.
- Wiesz, o czym się dzisiaj przekonałam? – zapytała Helena
- O czym?
- Że król nie mógłby mieć lepszej żony niż nasza królowa. A ja nie mogłabym mieć lepszej przyjaciółki.
- Tak, to prawda. Przyjaźń królowej może zdziałać cuda.
- W rzeczy samej, moja droga siostrzenico. W rzeczy samej.




Rozdział IV

“Dzień z życia muszkietera”

Raul od samego rana był przeświadczony, że dzień, który właśnie nastał, będzie dniem naprawdę wyjątkowym. Spodziewał się interesującej przygody i jak się później okazało, nie mylił się. Ten dzień miał bowiem przynieść nowe wydarzenie, nową walkę, nowego przyjaciela, a także nowe widoki na przyszłość. O tym jednak nasz bohater nie mógł mieć pojęcia. Jedynie przeczucie. Nie można mu przepisywać zdolności magicznych, wróżbiarskich, czy tym podobnych. Po prostu, miał przeczucie, które doświadcza wiele osób. Podobno odziedziczył ten dar po matce, ale nie mamy co do tego stuprocentowej pewności. Ponieważ zaś pisarz nie powinien pisać o czymś, czego nie jest pewien, więc i my nie postąpimy tak nierozważnie i zaniechamy tego tematu.
Chłopak wstał, obmył twarz w misce z wodą. Następnie ubrał się, przypasał do boku szpadę, założył na głowę kapelusz i wyszedł z pokoju, który wynajmował w oberży “Pod Złamaną Szpadą”.
Izba, którą zajmował, była najlepszym pokojem w całej tej budowli, a podobno nawet i w całym Paryżu. Posiadała zdaniem oberżysty mnóstwo zalet: duże okno z widokiem na pralnię, wygodne łóżko i niemal szczelny dach. Mieszkał tu również tylko jeden szczur, w dodatku bardzo chudy (groziła mu śmierć głodowa). Dach był szczelny, jak już wspominaliśmy, choć w czasie deszczu lekko przeciekał, ale co tam. Zawsze można nałapać deszczówkę do miski i rano umyć w niej twarz. Stare kobiety mówią, że deszczówka bardzo dobrze działa na cerę (swoją drogą, musimy kiedyś spróbować, czy tak jest rzeczywiście. A jeśli okaże się to prawdą, wówczas powiemy o tym tobie, Drogi Czytelniku).
Wróćmy jednak do Raula. Po zjedzeniu smakowitego aczkolwiek skromnego śniadania, którego smak poprawiła szklanka niezłego wina, ruszył do koszar muszkieterów, jedynego miejsca w całym Paryża, w którym nie spotykało się kobiet. Żołnierze Jego Królewskiej Mości zabronili im tam wstępu, uważając, że wystarczająco muszą się z nimi użerać w mieście i własnych domach. Tutaj chcieli mieć od nich święty spokój i wcale im się im nie dziwimy. “Kobiety, nawet najlepsze, są jak wino. Człowiek chciałby ich coraz więcej, ale tylko traci na nie czas i pieniądze, a w dodatku boli go przez nie głowa”. Tak zwykł mawiać kapitan Andre Trechevile, któregośmy już mieli okazję poznać. A przemawiało przez niego wieloletnie doświadczenie.
Raul wszedł do koszar. Łączyły się z akademią muszkieterów pana Trechevile’a. Kapitan założył tę uczelnię szkolącą młodych ludzi, którzy chcieli nosić barwy królewskie, wraz z baronem de Mormorence, ojcem naszego znajomego, Francois de Morce. Był niezwykle bogatym człowiekiem, a Trechevile niestety, nie mógł tego o sobie powiedzieć. Jego ojciec utracił majątek na procesach z sąsiadami. Młodsza siostra Henrietta wyszła za mąż za Anglika, Johna Pirshleya, a dwaj starsi bracia tragicznie zakończyli swe życie. Najstarszy Rene wdał się w ojca, awanturował się, procesował, uwodził cudze narzeczone, aż w końcu się doigrał. Zginął w pojedynku, zabity przez jednego zazdrosnego męża. Zaś Henry… ale o nim opowiemy później. Dowiemy się tego od samego Andre. Nie uprzedzajmy więc faktów. Historię pana Andre również poznacie kiedy indziej, z jego ust. Na razie powiem tylko tyle, że najmłodszy Trechevile wdał się raczej w matkę, kobietę spokojną i opanowaną. Miał po niej spokojny charakter i zrównoważony temperament. Po ojcu odziedziczył niewiele. Nie licząc oczywiście długów i zdolności do pojedynków. Rzadko jednak z tej zdolności korzystał. Musiał jednak parę razy użyć swych umiejętności. Choć niezbyt chętnie.
Podsumowując więc, Trechevile nie grzeszył nadmiarem gotówki. Więc propozycja współpracy i wspólnego założenia akademii muszkieterów była dla kapitana korzystna. Baron postawił jednak pewien warunek. Po założeniu akademii Trechevile miał przyjąć do niej syna barona Francois de Morce. A po zakończeniu szkoły przez niego miał go kapitan uczynić sierżantem. Kapitan oba te warunki przyjął uznawszy, że są i możliwe do spełnienia i nie przynoszące szkody. Drobiazgi, w porównaniu ze wsparciem, jakiego mu udzielił pan baron de Mormorence. Jednakże Francois czuł się tym wszystkim nieco zażenowany, dlatego też postanowił, że zrobi wszystko, aby na swój awans zasłużyć walecznymi czynami, a nie tylko protekcją tatusia.
Charmentall chodził po koszarach, szukając Francois. Znalazł go walczącego z manekinem imitującym przeciwnika. Obok inni muszkieterowie wykorzystywali swój czas na podobne ćwiczenia.
- Witajcie! – zawołał Raul.
Muszkieterzy dopiero teraz go zauważyli. Przerwali swoją „szermierkę” i podbiegli do niego wesoło ściskając, całując po policzkach i klepiąc przyjaźnie po plecach.
- Witamy, witamy! – odpowiedzieli mu.
Raul cieszył się dużą popularnością wśród towarzyszy. Nie dlatego, że był ulubieńcem kapitana. Ale dlatego, że sobie na tę popularność zasłużył. Odważnym i sumiennym wykonywaniem powierzanych mu obowiązków. Choć był ulubieńcem kapitana, nie wynosił się ponad innych, lecz zachował skromność, co doceniali jego koledzy.
- Przyłączysz się do nas?! – zapytał Francois.
- Chętnie – odparł.
Zrzucił płaszcz i w koszuli rzucił się w wir ich młodzieńczych zabaw, na które młodzi chłopcy, pełni energii mogli sobie pozwolić. Ćwiczyli się w pojedynkach, walczyli ze sztucznymi przeciwnikami, a następnie z prawdziwymi, opowiadali ploteczki z miasta i historie swoich miłosnych podbojów. Raul górował nad nimi doświadczeniem i umiejętnościami. Nie było wśród muszkieterów przeciwnika, który mógłby się z nim równać. Pokonał już czterech kolegów, ci zaś gratulowali mu zwinności i szybkości, a także niezwykłej precyzji w szermierce.
- Może ze mną się zmierzysz? – odezwał się nagle wesoły głos.
W drzwiach koszar ukazał się Trechevile. Był uśmiechnięty i pogodny.
- Ależ oczywiście – odpowiedział Raul.
Przeciwnicy, nadal się uśmiechając, dobyli szpad, stanęli w pozycji bojowej i skoczyli na siebie. Trechevile zaatakował pierwszy. Raul jednak sprawnie sparował jego ciosy. Kapitan nie ustępował. Z opanowaniem zadawał sztychy i cięcia.
- Allez! – wołał.
- A pewnie! – odparł młody porucznik.
Walka trwała. W końcu Trechevile zaczął się męczyć. Raul wykorzystał to i zmylił przeciwnika, udając świetnie, że również traci siły. Kapitan ruszył do kontrnatarcia. Wykonał pchnięcie, Raul zrobił świetny unik, uchylił się od jego ciosu, wykonał półobrót odbijając jego cios, zadał mu cios łokciem w pierś i z kolejnego obrotu uderzył szpadą w serce.
Nie bójcie się jednak, Drodzy Czytelnicy. Nie zabił kapitana. Jedynie przyłożył koniec ostrza swego rapiera do jego piersi.
- I co stryjek na to? – zapytał Raul tonem małego dziecka oczekującego pochwał.
- He, he – wydyszał Trechevile, mokry od potu jak mysz, kiedy Raul już go puścił – Dobrze cię wyszkoliłem. Ale tej sztuczki nie przypominam sobie.
- Nic dziwnego – powiedział Raul chowając szpadę – Przed chwilą ją wymyśliłem.
- Tak, oczywiście – mruknął Trechevile – A może mi jeszcze powiesz, że ci ię ona przyśniła dzisiejszej nocy?
- Tego to już nie wyjawię.
- No i dobrze, bo i tak ci bym nie uwierzył. Ale do rzeczy. Ty i Francois, chodźcie do mojego gabinetu. Mam do was pilną sprawę. Wyjątkowo pilną.
Raul i Francois założyli resztę garderoby i ruszyli za kapitanem. Weszli za nim do jego gabinetu, ale tam już ktoś siedział. Był to młody chłopak, brunet o niebieskich oczach i gładkiej cerze, jego twarz sugerowała, że nigdy jeszcze się nie golił. Nawet wąsów nie miał. Kiedy zobaczył wchodzących, wstał z krzesła i ruszył, by się przywitać.
- Poznajcie się – powiedział Trechevile – To są porucznik Raul Charmentall i sierżant Francois de Morce. A to pan Fryderyk de Saudier, bratanek pani pułkownikowej Heleny de Saudier i protegowany naszej Królowej.
Raul i Francois uścisnęli dłonie chłopcu.
- Jej Królewska Wysokość, Maria Leszczyńska, życzy sobie, byście wzięli go na praktykę do siebie, bowiem nie będzie zaliczał akademii.
- Jak to, nie będzie zaliczał? – zawołał Raul.
- To ma być jakiś żart? – dodał Francois.
Obaj młodzieńcy byli co najmniej oburzeni. Jakże to? To oni zdawali po kilkanaście egzaminów naraz, męczyli się całe dwa lata w akademii, by wszystką wiedzę opanować, a tymczasem ten młokos przychodzi sobie na gotowe? Tego znieść nie byli w stanie.
- Wydaje mi się, że to nie żart – odpowiedział Trechevile na pytanie swoich podwładnych.
- A ja myślę, że na pewno nie – odezwał się po raz pierwszy Fryderyk - Takie było życzenie mojej ciotki, a ponieważ żyje ona w wielkiej przyjaźni z królową, więc rozumiecie panowie...
- Rozumiemy – odpowiedzieli jednocześnie Raul i Francois.
- Do rzeczy – rzekł Trechevile, siadając na krześle za biurkiem – Jej Królewska Wysokość Maria Leszczyńska życzy sobie również, byście we trójkę nie gnuśnieli w tych koszarach i zamiast marnować czas pilnowali porządku w mieście.
- Pilnować porządku? – zdziwił się Raul – Myślałem, że od tego jest żandarmeria.
- Ja też tak sądziłem – dodał Francois.
- Ja także – odparł z uśmiechem Trechevile – Ale nie do nas należy kwestionowanie rozkazów królowej. Od tego jest król, jej małżonek, a nie my, prości i spokojni ludzie. Tak czy siak będziecie odtąd we trzech włóczyć się po karczmach, ulicach itd. i pilnować, by wszystko w nich było w jak najlepszym porządku. A jak pojawi się coś, co wam się nie spodoba, to macie zrobić tak, by znowu wam się podobało. Zobaczycie jakieś rozróby, to je będziecie uspokajać. Będą awantury, to awanturników aresztować. Jasne?
- Jasne – odparł Raul.
- Ale wydawało mi się – wtrącił Francois z ironicznym uśmiechem – że muszkieterowie są od wywoływania awantur, a nie od ich uspokajania.
I zaśmiał się.
- Bardzo śmieszne, bardzo – mruknął Trechevile, z trudem powstrzymując śmiech – Ale takie są rozkazy. Króla i królowej rzecz rozkazywać, a nasza, żołnierza rzecz, słuchać i wykonywać.
- Ale pojedynki, nasz ulubiony sport, który zabija nudy?
- Możesz równie dobrze je zabić, czytając książki – powiedział Raul.
- Tak nisko to ja jeszcze nie upadłem – mruknął Francois.
Cała czwórka zaczęła się śmiać.
- Do wojska wstąpiłem, a do żandarmerii trafiłem – mruknął Raul.
- Wiem, że to poniżające, ale tak jest – rzekł Trechevile, nadal się uśmiechając – A propos, wiecie jak się nazywa żandarm z połową mózgu?
- Nie wiemy – odpowiedzieli chórem.
- Geniusz. A jak się nazywa żandarm z całym mózgiem?
- Wielki geniusz? – spytał Fryderyk.
- Nie. Wybryk natury.
Zaczęli się śmiać do rozpuku. W końcu Trechevile powiedział:
- No dobrze, pośmialiśmy się, to teraz do roboty. Masz mi natychmiast na ulicę i nie wracać bez jakiegoś przestępcy. Macie czas do wieczora.
Raul, Francois i Fryderyk wyszli z pokoju. Nagle usłyszeli okrzyk kapitana.
- Czekajcie!
Zawrócili.
- Dostałem wiadomość z bardzo dobrze poinformowanego źródła, że Jacques Raberic wrócił do Paryża. Zaglądajcie do oberż. Musimy go dostać.
- I oddać żandarmom? – spytał Raul.
- Posłać do więzienia – powiedział Trechevile – Nawet z pomocą żandarmów, jeśli będzie trzeba. Musimy go powstrzymać przed kolejnymi zbrodniami. Nie pozwolę, by znów nam się wymknął na kolejne dwa lata, a może i dłużej. Musi wylądować w Bastylii. Tam jest jego miejsce.
- Tak jest.
- A przy okazji, nie rozwalcie całej karczmy, tak jak ty, Raul, zrobiłeś ostatnim razem. Do dzisiaj płacę temu oberżyście odszkodowanie za wasze szkody. Na szczęście jutro jest ostatnia rata. Na twoje szczęście. Miałem już zamiar odliczyć ci to od żołdu.
- To nie moja wina – bronił się.
- Nie twoja, jasne. A niby czyja? Może krasnoludków? Albo jakichś duszków?
- To wina tego drania Raberica. Skakał po stołach, rozwalał krzesła, zwalił żyrandol. Uciekając, narobił niezłego zamieszania.
- A ty zrobiłeś jeszcze większy goniąc go – przerwał mu Trechevile.
- To było niechcący.
- Mój drogi, niechcący, to moja mamusia zaszła w ciąże czwarty raz – mruknął uśmiechając się kapitan – A rozróby nie robi się niechcący.
- No, głupio wyszło.
- To samo mówił mój tatuś, kiedy się dowiedział, że mamunia urodzi jeszcze jedno dziecko i to do tego córeczkę. Co prawda, nie wiedział, że będzie córka, ale fakt jest faktem, że tak powiedział.
- W końcu nikt nie ucierpiał.
- Powiedz to temu karczmarzowi, któremu zniszczyłeś gospodę. Nie wiem czy wiesz, ale masz tam zakaz wstępu. Dożywotnio.
- A to niewdzięczny łajdak. Wykonywałem tylko swoje obowiązki. Tak naprawdę to uratowałem tę jego budę. Częściowo.
Trechevile parsknął śmiechem.
- Dobrze, dobrze, ale do rzeczy. Macie złapać tego drania i w miarę możliwości, zróbcie to po cichu. Bez większego bałaganu. Nie muszę was chyba uczyć.
- Jasne – powiedzieli wszyscy trzej.
- Dobrze. Bardzo dobrze. Więc ruszajcie. A propos, czy rozpoznasz gościa, Raul?
- Ma się rozumieć – odpowiedział z uśmiechem Charmentall – Podczas naszego ostatniego spotkania, tego właśnie, które tak zaowocowało moim dożywotnim zakazem wstępu do tej oberży, zostawiłem mu małą pamiątkę.
- Mianowicie? – zapytał Trechevile.
- Wybiłem mu oko szpadą - wyjaśnił Raul.
- Oko?
- Tak, oko.
- Jak do tego doszło? – zapytał zaciekawiony całą tą historią Trechevile.
- Otóż walczyliśmy, cięliśmy się szpadami, aż tu on uderzył mnie w ramię. Padam na ziemię trzymając się za ranę, on zamachnął się, by mnie dobić, a ja bach! Wbijam mu szpadę w oko. On krzyczy, łapie się za oko, odtrąca mnie i wyskakuje przez okno …
- To chyba zrozumiałe – wtrącił Trechevile.
- Następnie skacze na konia i ucieka. Byłem za słaby, by go gonić, rana mnie strasznie piekła – dokończył Raul.
- Rozumiem – powiedział kapitan – Zastosowałeś zwodzący chwyt, udając zbyt słabego do walki i sprawiłeś, że popełnił błąd. Dobrze cię wyszkoliłem. Ale do rzeczy. Idźcie i złapcie drania. A w ostateczności, jeżeli nie będzie innego wyjścia, zabijcie go. Jednakże, starajcie się uniknąć tej ostateczności. Weźcie go żywego, lecz, gdy inaczej się nie da, to wiecie…
- Wiemy! – powiedzieli wszyscy troje.
- No, to dzieła. I nie wracać mi bez tego drania. Liczę na to, że raport, jaki mi wieczorem złożycie na moim biurku, będzie mówił o tym, że Raberic jest schwytany i spędzi resztę życia w Bastylii na koszt państwa. Skończyłem.
Raul, Francois i Fryderyk zasalutowali i wyszli z pokoju. Następnie wskoczyli na konie i ruszyli w podróż do Paryża. Jednakże szukanie Raberica była niczym szukanie igły w stogu siana. Paryż był i jest nadal dużym miastem. Mieszkało tu sporo ludzi. Jeszcze więcej przyjeżdżało. Więc znalezienie jednego człowieka w tak dużym mieście jest prawie niemożliwe. Na szczęście Raul znał Raberica. Wiedział, że będzie on na tyle bezczelny, że od razu po powrocie do Paryża pójdzie do karczmy i wywoła kolejną awanturę. A wtedy będą go mieli. Zaglądali więc do oberż i gospód w całym mieście. Nigdzie go nie było. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie się to dwa lata temu zaczęło: oberża “Zielona Butelka”.
- Została tylko ona – powiedział Francois.
- Że też akurat tu – mruknął Raul – Właśnie ta oberża, do której nie mam wstępu.
- Nie ma co czekać, trzeba tu zajrzeć – zawołał Francois.
- Może go tu nie ma? – wtrącił Fryderyk.
- Jest – powiedział głucho Raul – Czuję to. Przeczucie mi mówi, że ponieważ tu się zaczęło, to tu się skończy.
- Zatem, do dzieła – rzekł Francois.
- Do dzieła – westchnął Raul – Tym razem jest nas trzech. Powinniśmy dać sobie radę.
- Co tu dużo mówić. Jazda, załatwimy to raz dwa – powiedział Fryderyk, wyjmując szpadę i ruszając do drzwi, ale Raul go zatrzymał wyciągniętą ręką.
- Zaraz – powiedział – Idziemy tam razem. A przy okazji. Mówię teraz do was jako oficer, nie jako kolega. Kiedy dojdzie do walki, zostawcie go mnie. Ja się nim zajmę. Wy tylko pilnujcie wyjść, by nie miał dokąd uciec. Rozumiecie?
- Rozumiemy – powiedzieli jednocześnie Francois i Fryderyk.
- To do dzieła.
Weszli do środka oberży. Jak się można było spodziewać, było tam pełno ludzi. Siedzieli przy stolikach, popijali wino, grali w karty i śpiewali wesołe piosenki.
- Tu jest pełno ludzi. Jak my go znajdziemy? – zapytał się Francois.
- Spokojnie, wypatrujcie goście bez jednego oka. Na pewno będzie nosił przepaskę.
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić – mruknął Fryderyk.
Rzeczywiście, było tu kilka ludzi z przepaską na oku. Cała praca była więc dla naszych muszkieterów nieco utrudniona.
- No to koniec, tu jest pełno ludzi bez oka, jak my go znajdziemy? Może chociaż pamiętasz, które to było oko? Lewe czy prawe? - dopytywał się Francois.
- Nie do końca pamiętam.
Nagle ni stąd ni zowąd rozległ się głośny krzyk. Ktoś siedzący przy barze wymyślał właśnie na karczmarza, że wino, które ten mu podał, to były zwykle pomyje i zażądał lepszego. Był to człowiek czterdziesto-paroletni, o czarnych włosach, szarych oczach, złośliwym spojrzeniu, ubrany na czerwono i… bez prawego oka.
- To on! To Raberic! – rzekł Raul, wskazując go palcem.
- I mamy go – uśmiechnął się mściwie Francois.
- Pamiętacie, jak się umawialiśmy?
- Tak. Ale wątpię, czy to można nazwać umową.
Raul nie słuchał go już. Podszedł do baru, klepnął Raberica przez plecy, a gdy ten się odwrócił, powiedział:
- My się chyba znamy? Czy nie z zabawy, którą dwa lata temu urządził pan w tej oberży? Tak pan jednak nagle odjechał, że nie miałem czasu pożegnać się.
- A pan tego żałował? – mruknął, uśmiechając się Raberic, który zdążył już rozpoznać Raula.
- Owszem, a najbardziej żałował sędzia, który stracił możliwość sądzenia pana. Ale nic straconego. Pójdziesz ze mną i naprawisz swój nietakt.
- O!!! – Raberic był zdumiony – A czemuż to?
- Bo jesteś mordercą, bo napastowałeś młodą dziewczynę i ciężko zraniłeś jej brata – wyjaśnił Raul.
- Ale nie zabiłem go! – krzyknął Raberic
- Ale mogłeś!
- Ale tego nie zrobiłem! Chociaż powinienem!
- Jesteś aresztowany.
- Niczego mi nie udowodnisz. Nie zabiłem chłopaka, a zresztą smarkacz sam się o to prosił. Po co się wtrącał? Chciałem tylko zatańczyć z jego siostrzyczką.
- Wbrew jej woli?
- Niby mówiła, że nie chce, ale w głębi duszy o niczym innym nie marzyła.
- Tak? – zapytał ironicznie Raul – Powiesz to sędziemu na procesie. Może ci uwierzy. A teraz idziemy.
- Nie ma mowy, Charmentall. Jeśli myślisz, że dobrowolnie oddam się w twoje ręce, to się grubo mylisz.
To mówiąc popchnął go na podłogę i wyrwał szpadę. Raul jednak był równie szybki. Pochwycił broń i stanął do walki. Raberic zaatakował, jednakże chłopak bronił się dzielnie. Odpierał ataki z doświadczeniem zawodowego szermierza. Przeciwnik jego zadawał cięcia i sztychy, jednak Raul drwił sobie z nich. W końcu Raberic wskoczył na ladę baru, stając się tym samym łatwym celem dla szpady muszkietera. Rzeczywiście, Charmentall, z trudem chroniąc głowę przed jego ciosami, pchnął go szpadą w brzuch. Raberic spadł na za ladę, ale zaraz się pozbierał cały i zdrowy, a zdumionemu Raulowi ukazał lekką kolczugę, ukrytą pod ubraniem wierzchnim.
- Powinienem się tego spodziewać, ty tchórzu! – krzyknął Raul.
Przez chwilę pojedynkowali się rozdzieleni ladą. Następnie Raberic wyskoczył zza lady, zadał cios nogą i odkopnął Raula w kąt. Ruszył biegiem do drzwi, ale tam stał Francois z wyciągniętą szpadą. Skoczył do okna, ale tam czaił się Fryderyk. Nie wiedząc więc co robić, wskoczył na stolik, potem na żyrandol i bujając się zadawał ciosy szpadą. Muszkieterowie musieli poważnie uważać. Fryderyk nie zdążył się odsunąć i ostrze nieco drasnęła go w rękę. Francois, widząc to, wyrwał zza pasa pistolet i wymierzył w Raberica, pamiętając jednak, że chcieli go żywego, wymierzył w łańcuch, na którym wisiał żyrandol i wypalił. Kula rozbiła łańcuch, a żyrandol z hukiem spadł na ziemię przygniatając całym swoim ciężarem Raberica. Raul podbiegł do łotra, wyciągnął go i związał mu ręce.
- Dobry ruch, Francois – powiedział.
- Dzięki.
- A co tobie Fryderyk?
- Nic poważnego – rzekł młody chłopak.
Muszkieterzy wywlekli z oberży związanego Raberica i oddali w ręce żandarmów, którzy zabrali go do aresztu. Następnego dnia odbył się proces sądowy, który skazał go wiele lat więzienia. Przestępca trafił wreszcie tam, gdzie było jego miejsce.
- I co, cwaniaczki? – mruczał po złożeniu mu meldunku Trechevile – Udało się wam schwytać drania bez większej rozróby, co? Szkoda tylko, że przy okazji rozwaliłeś ten żyrandol, Francois, ale co tam. Ważne, że mamy tego drania. Już nie będzie więcej rozrabiał. Resztę dnia macie wolne.
Muszkieterzy od razu udali się “Pod Złamaną Szpadę” by wychylić z tej okazji kilka szklanek wina. Otrzymali gratulacje od kolegów za złapanie Raberica, który nie miał w tym mieście dobrej reputacji.
Gdy Fryderyk odszedł na chwilę, by przynieść wino, Raul zapytał przyjaciela:
- I co myślisz o naszym młodym protegowanym?
- Odważny chłopak. I bardzo sympatyczny – odpowiedział Francois – Tylko, że…
- Tylko, że co?
- Gdybym nie wiedział, że to mężczyzna, powiedziałbym, że to kobieta w przebraniu. Widziałeś, jaką on ma cerę? Jak panienka!
- Tak, rzeczywiście – powiedział Raul, przeciągając słowa.
Słowa kompana wzbudziły w nim podejrzenia. Nic jednak nie powiedział do Fryderyka, kiedy ten wrócił z winem.
- To tak wygląda zwykły dzień muszkietera? – spytał Fryderyk, gdy cała trójka relaksowała się przy winie.
- No, na ogół tak – odpowiedział Raul.
- Na ogół jest więcej trupów – wtrącił Francois.
- To w takim razie, jak wyglądają niedziele i święta? – spytał z lekkim przestrachem Fryderyk.
- Lepiej nie pytaj, chłopie – powiedział Francois, popijając ze szklanki – Lepiej nie pytaj.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 14:34, 09 Kwi 2014, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 22:25, 02 Mar 2013    Temat postu:

Dobrze idzie Smile Dużo akcji, lekki język.

kronikarz56 napisał:
Spróbujmy się jednak zastanowić, dlaczego tak zareagowała. Musi mieć przecież jakiś powód. Chociaż, od kiedy to kobiety muszą mieć jakiś powód, by się wściekać? Ta jednak miała bardzo ważny powód.


Przyznaję, że troszkę mnie mylą niektóre zmiany czasów. Może "Musiała mieć...", skoro potem "miała"?

A czy w ogóle ktoś się orientuje, kiedy do użytku weszły takie słowa, jak "super" czy "anoreksja"? Mnie zgrzytnęły, ale czasem można się zdziwić Smile Wiem, że autorzy anglojęzycznych fanfików czasem sprawdzają, czy dane słowo/słowa były używane w czasach bohaterów, mnie się też raz zdarzyło.


kronikarz56 napisał:
- To tak wygląda zwykły dzień muszkietera? - spytał Fryderyk, gdy cała trójka relaksowała się przy winie.
- No, na ogół tak - odpowiedział Raul.
- Na ogół jest więcej trupów - wtrącił Francois.
- To w takim razie, jak wyglądają niedziele i święta? - spytał z lekkim przestrachem Fryderyk.
- Lepiej nie pytaj, chłopie - powiedział Francois, popijając ze szklanki - Lepiej nie pytaj.


Laughing Dobre! Laughing


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ewelina
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 03 Cze 2012
Posty: 25205
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 22:33, 02 Mar 2013    Temat postu:

Niezła akcja, ciekawie prowadzona narracja, styl z epoki. Dobre. Czekam na dalszy ciąg.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
zorina13
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2012
Posty: 18575
Przeczytał: 2 tematy

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z San Eskobar
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 9:09, 03 Mar 2013    Temat postu: Przygody kawalera Charmentall - Intrygi antykrólewskie:Tom

W twoich opowiadaniach Hubert czuje się ten klimat powieści płaszcza i szpady i widać że to uwielbiasz.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 19:51, 03 Mar 2013    Temat postu:

Rozdział V

"W którym poznajemy Jego Wielmożność ministra Colgena i kilka osobistości z jego prywatnego otoczenia"

W poniedziałek 21 lipca, minister Jean Pierre Colgen obudził się wyspany i gotów do działania. Dzień był piękny i słoneczny. Pan Colgen uważał, że bycie ministrem, to wyjątkowo ciężkie zajęcie, a przy tym niezwykle odpowiedzialne. Co prawda, trudno nam stwierdzić z całą pewnością, by praca na dworze króla należała do bardzo męczących. Pan minister jednak tak uważał i to sprawiało, że czuł pogardę dla innych, którzy nie poszli w jego ślady. Zwykł mawiać, iż na dworze Jego Wysokości Ludwika XV tylko on jeden pracuje, reszta się obija. Miał pewne powody, by tak mówić. Był zarazem ministrem Policji i Skarbu, dwóch najważniejszych funkcji kraju. Już jedna z tych funkcji, jakie pełnił, należała do odpowiedzialnych, a cóż dopiero dwie. W końcu siedzenie na dwóch krzesłach ministerialnych mogło spowodować odciski na wiadomej części ciała, której nazwy tu nie przytoczymy. Bądź co bądź u ministra na szacunek zasługiwali tylko ludzie odważni albo oddani swemu zawodowi tak jak on. I tylko tacy, którzy swoje życie poświęcili szczytnemu celowi, jakim jest praca od świtu do zmierzchu. Według pana ministra należało pracować do zachodu słońca, nie krócej. Sam spełniał ten warunek, dzięki czemu zaskarbił sobie szacunek władcy Francji. Co prawda złośliwi mu wytykali, że przez wzgląd na pokrewieństwo król mianował go ministrem tych dwóch resortów, bo zwierzchność nad nimi powinni sprawować dwaj różni, nie związani ze sobą ludzie. On jednak tym się nie przejmował. Wiedział jaka jest prawda i to mu wystarczyło.
Ale my tu ciągle mówimy o pracy, a przecież czytelnik jest ciekawy wyglądu naszego bohatera. Opiszemy go więc. Pan Colgen był człowiekiem pięćdziesięcioletnim, o czarnych włosach przyprószonych siwizną, oczach szarych, niegdyś błyszczących błękitem, posiadającym mały i skromny czarny wąs oraz lekkie zmarszczki na twarzy. Był dość przystojnym mężczyzną. Z jego twarzy biła surowość połączona z dobrocią. Jednak gdy ktoś mu się dobrze przyjrzał, mógł zobaczyć diabelskie ogniki ukryte w oczach. Był więc drobny problem z dokładnym rozszyfrowaniem znaczenia owych ogników. Nawet ten, kto znał Colgena bardzo dobrze, nie mógł wiedzieć, co kryło się w jego duszy. To wiedział tylko on sam. A krył się w tej duszy projekt misternie skonstruowanego planu. Miał on odmienić na zawsze losy ministra i bliskich mu osób. Ci, którzy pomogą mu zrealizować ten plan, będą nagrodzeni po stokroć za swoją pomoc. Ale o tym czytelnik się teraz nie dowie, bo mógłby znudzić się taką książką, w której wszystko się wyjaśnia już w pierwszych rozdziałach. Zachowajmy więc to w tajemnicy, aż do chwili, gdy wyjawienie tego będzie konieczne.
Minister niekiedy dziwnie się zachowywał. Potrafił godzinami przeglądać akta kancelarii królewskiej (do której miał zresztą swobodny dostęp). Zachowywał się tak, jakby szukał czegoś niezmiernie ważnego. Cokolwiek to było, nikt nie miał pojęcia o celu jego poszukiwań. Nieraz zamykał się w swoim gabinecie i przesiadywał tam planując różne reformy i zmiany w rządzeniu państwem. Często przyjmował u siebie w swoim pięknym domku, znajdującym się o pół dnia drogi od Paryża, gości o lepszej lub gorszej reputacji. Powszechnie wszyscy wiedzieli, że minister prowadził między innymi program resocjalizacji niektórych więźniów, dając im szansę na lepsze życie. Przyjmował u siebie różnych skazańców, którzy po opuszczeniu więzienia chcieli coś zmienić w swoim życiu. Minister dawał im trochę pieniędzy i załatwiał zajęcie. Dzięki takim ułatwieniom przestępcy mogli pracą odkupić swoje poprzednie złe uczynki. Czy z tego korzystali czy nie, to już inna kwestia.
To tyle jeśli chodziło o ludzi posiadających gorszą reputację. Teraz o tych, którzy mieli lepszą opinię. Byli to arystokraci, którzy ułatwiali mu transakcje finansowe, dzięki którym jego majątek kilkakrotnie powiększył się. Tych swoich (jak ich nazywał) „interesantów” przyjmował u siebie w niedzielę. Bowiem tylko w tym dniu przebywał w domu. Pozostałe sześć dni tygodnia spędzał w Wersalu, u króla. Tam miał swój gabinet i wszystko, co niezbędne do wypełniania swych obowiązków. Król lubił mieć Colgena przy sobie. Minister miewał świetne pomysły, genialne plany reform, a przy okazji, jako kuzyn króla, potrafił jako jedyny spełnić w królewskie oczekiwania. Mało kto tak jak on urządzał równie piękne bale, przyjęcia i polowania, które uwielbiał młody, zaledwie szesnastoletni Ludwik XV.
Królowa Maria Leszczyńska, królewska małżonka, nie darzyła pana ministra sympatią, gdyż jak mówiła: „źle mu z oczu patrzy” i zarzucała również zły wpływ na charakter młodego króla Francji. Twierdziła, że Colgen odciąga króla od jego obowiązków publicznych i napełnia mu głowę błahostkami, zamiast uczyć go sztuki rządzenia państwem. Mimo tej niezbyt pochlebnej opinii Jean Pierre Colgen cieszył się wielką sympatią króla, szacunkiem innych ministrów, a także zazdrością przeciwników politycznych. Tym ostatnim najmniej się przejmował. Wierzył, tak jak Richelieu, że musi strzec się przyjaciół, bo z wrogami sam da sobie radę. I nadal robił swoje.
A jak wyglądał zwykły dzień pana ministra Colgena? Już wyjaśniamy. Otóż wstawał wcześnie rano, ubierał się, szedł do kancelarii królewskiej, przeglądał papiery przedłożone do jego akceptacji. Następnie udawał się na śniadanie, które jako krewny Ludwika XV jadał razem z królewską rodziną. Później planował dla króla nowe zajęcia, szykował plany różnych reform, towarzyszył królowi podczas audiencji i jako jeden z doradców sugerował królowi, w jaki sposób władca powinien traktować kolejnych interesantów. O trzynastej kończono audiencję. Król miał chwilę odpoczynku, a po niej rozpoczynano naradę dotyczącą polityki państwa. Colgen oczywiście przedstawiał na niej swoje pomysły i sugestie dotyczące prowadzenia polityki zagranicznej. Potem był czas na rozrywki. To znaczy , na rozrywki dla króla, dworzan i gości. Dla Colgena najlepszą rozrywką była jego praca. I ewentualnie kilka partyjek szachów rozegranych z królem. Wieczorem kończył swoją pracę i szedł do komnaty, gdzie królewska rodzina grywała w karty. On jako minister i krewny króla również mógł, a nawet musiał, brać w tej grze udział. Potem zamykał się w swoim gabinecie, gdzie naradzał się ze swoim sekretarzem, o którym powiemy później. Dyskutowali o różnych sprawach godzinę albo dwie (to zależało od tematu rozmowy), a potem przychodziła pora wypoczynku. Minister Colgen mógł zasnąć z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. A następnego dnia znów to samo. Wyjątkiem były wspomniane już przez nas niedziele, w czasie których Colgen przebywał w swoim podparyskim pałacyku. Była to jego tzw. wiejska rezydencja. Tam oddawał się odpoczynkowi, w pełni zresztą zasłużonemu, oraz rozmową o interesach. No i oczywiście resocjalizacją ludzi występnych. To była jego pasja. W każdy poniedziałek rano minister wsiadał do karety i wracał leśną drogą do Paryża, a właściwie do Wersalu, by być gotowym na każde zawołanie królewskie.
Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że pan Colgen sam cieszył się z owoców swojej pracy. Miał kilka bliskich mu osób, które samą swoją obecnością potrafiły mu osłodzić życie.
Pierwszą z nich była panna Luiza, jego córka. Co prawda nikt nie potrafił sobie przypomnieć, by Colgen kiedykolwiek miał żonę. Ponieważ jednak był pan minister postacią bardzo, ale to bardzo tajemniczą, więc mógł mieć żonę, którą trzymał z dala od towarzystwa paryskiego, uważając, że nie jest ono jej potrzebne. Taką wersję podawał Colgen i choć niektórzy podważali jej prawdziwość, to inni zaklinali się, że na własne oczy widzieli żonę pana ministra, przechadzającą się po ogrodzie. Byli też i tacy, którzy mówili, że byli na ceremonii ślubnej pana Jean Pierre’a. Krótko mówiąc, ludzie mówili swoje, a on wiedział swoje. I tylko dwie osoby znały prawdę: Colgen i Pan Bóg. Obaj również nie mieli zamiaru nigdy jej wyjawić. My oczywiście, jako narrator wszechwiedzący, wiemy o niej dokładnie, lecz na razie jej czytelnikowi nie zdradzimy.
Ale mieliśmy mówić o pannie Luizie, a tymczasem znowu zaczęliśmy opowiadać o Colgenie. Zrehabilitujemy się więc chyba w oczach czytelnika wracając do głównego tematu. Otóż Luiza, czy raczej „panna Luiza”, gdyż tak powinien ją nazywać człowiek dobrze wychowany, była osobą niezwykle osobliwą. Nie była taka jak inne dziewczęta i nie interesowała się zbytnio strojami. Nie marnotrawiła pieniędzy na barwiczki, mazidła i pachnidła itp. głupstwa, w jakie zaopatrywały się jej rówieśnice. Z całą pewnością była to zasługa (nie bójmy się użyć tego słowa) ojca. Wpoił on do słodkiej główki swojej córeczki, że pieniądze, które on zarabia, należy poświęcać na mądre rzeczy. Każdy wydatek powinien być odpowiednio przemyślany i rozważony, najlepiej skonsultowany z guwernantką, panią de Willer, o której również opowiemy, gdyż odegra ona niebagatelną rolę w historii jednego z bohaterów tej powieści.
Dlatego też nie będzie chyba niespodzianką, kiedy wyjaśnimy, że najczęstszym przedmiotem, w który zaopatrywała się panna Luiza, była: książka. Tak, właśnie książka. Owa skarbnica ludzkiej wiedzy, rzecz niebagatelna, która w każdej kulturze stała się czymś w rodzaju „relikwii”, obdarzonej niezwykłym szacunkiem, niczym w średniowieczu cząstka jakiegoś świętego np. część kości Jana Chrzciciela, której posiadaniem szczycił się co drugi kościół. Panna Luiza należała do ludzi, którzy właśnie w ten sposób traktowali książki. Miała ich mnóstwo. I to bynajmniej nie romanse, o nie! Choć trzeba przyznać, było tam również kilka dzieł z tego gatunku, które można nazwać „perłami wśród szmatławców”. Ale przede wszystkim były to dzieła ciekawe i niezwykłe w swojej urodzie i mądrości. Można tu było znaleźć dzieła pana Szekspira, Moliera, Corneille‘a, Perraulta, mistrzów dzieła teatralnego, oraz mądre rozprawy filozofów greckich i rzymskich, poezje antyczne itp. Prawdziwą perełką w tej kolekcji były niewątpliwie „Iliada”, „Odyseja” oraz „Eneida”. Arcydzieła wśród arcydzieł. Był też niezwykle piękny egzemplarz Biblii. Panna Luiza była bowiem kobietą religijną, choć nigdy nie ciągnęło ją do zakonu ani do spędzania całego dnia na modlitwach. Jej religijność była na tyle umiarkowana, że ojciec nie obawiał się, iż jego córka nie wyrośnie na dewotkę. Zresztą dziewczyna miała w pamięci obraz pani Pernelle, gorliwej dewotki. Obraz tej szanownej paniusi starczał za wykład o ludzkiej uczciwości i o minusach bycia dewotką. Dewocja więc nie groziła pannie Luizie, której rozum przewyższał niejednego filozofa i naukowca jej czasów.
Jednocześnie była niczym kwiat młodej lilii, który każdy chciał zerwać, ale nikt jeszcze nie zdołał dokonać tego czynu. Ojciec Luizy, niczym Bestia z bajki Perraulta, pilnował swojego kwiatu jak największego skarbu i postanowił, że wyda ją tylko za tego, kto spodoba się zarówno jej, jak i jemu. Miał już nawet upatrzonego kandydata. Młody, przystojny, hrabia, dzielny żołnierz, odważny. Czego żądać więcej? Jednakże panna Luiza nie zdecydowała się na małżeństwo z nim. Może dlatego, że nie umiała pokochać, a może żal jej było opuszczać ojca. Pan Colgen nie nalegał. Doszedł do wniosku, że czas i rozum pomogą jej się zdecydować.
Był jeszcze jeden problem. Szła już pannie Luizie dwudziesta czwarta wiosna, a nie odbył się jeszcze jej debiut towarzyski. Nie była też przedstawiona na Dworze. Czas, w którym przemieniła się z poczwarki w motylka dawno już minął, lecz pomimo tego nadal nie ciągnęło ją do ludzi. Książki, towarzystwo ojca i guwernantki wystarczyło jej zupełnie. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie złośliwi ludzie, którzy mówili, że to Colgen nie wypuszcza swojej córki w świat, gdyż obawia się, że wzorem innych córek opuści go, wyjdzie za mąż i nigdy nie wróci do domowego zacisza. Minister zaprzeczał temu, ale ludzie wiedzieli swoje.
- Czas najwyższy, drogi panie, by ją pokazać w towarzystwie – mówiła jej guwernantka, hrabina de Willer – Może by tak po jej dwudziestych czwartych urodzinach wyjechała ze mną do Paryża. Nabierze ogłady i dobrych manier, a przy okazji przestanie być taką pustelnicą.
Postanowił więc pan Colgen posłuchać tej rady i właśnie w ten weekend oznajmił córce, że czy chce czy nie, po swoich urodzinach rozpocznie życie towarzyskie. I od tej decyzji nie ma odwołania. Luiza przyjęła to ze spokojem i z rozwagą, wpojoną przez mądre książki.
To tyle jeśli chodzi o pannę Luizę. Obiecaliśmy powiedzieć też o kimś innym. Pan minister Colgen znał drugą osobę, która potrafiła go podnieść na duchu i rozśmieszyć. Był nim jego sekretarz, szanowny pan Hermann Grusner. Człowiek sumienny i poważnie podchodzący do swoich obowiązków. Tak jak jego pan zaczynał pracę o wschodzie, a kończył o zachodzie słońca. Jeśli o kimś można było powiedzieć, że był cieniem swego pana, to tylko o Grusnerze.
- On jest naprawdę niezwykły, ten Grusner. Potrafi naprawdę mnie rozśmieszyć tym swoim “Herr Colgen”, albo “Javohl, Herr minister” – opowiadał o nim pan Colgen swojemu znajomemu - A jaki dokładny i obowiązkowy. Do pracy podchodzi tak jak ja. Nawet Luiza go lubi, choć rzadko ma czas, by z nią porozmawiać. Ale pamięta ją z czasów, kiedy była maleńką dziewczynką. To dobry chłopak.
Mówił o nim chłopak, choć Grusner miał już na karku trzy krzyżyki.
- Grusner? – zapytał się przyjaciel – Dziwne nazwisko. Chyba nie francuskie. Do tego te niemieckie zwroty. On nie jest Francuzem?
- Nie, jest Niemcem, chociaż ma francuskie korzenie. Ponoć jego babka była Francuzką. Pochodzi z bardzo szanowanej, urzędniczej rodziny. Jego ojciec utracił majątek na wskutek donosu złośliwego sąsiada. Ponoć miał brać udział w defraudacji pieniędzy ministerstwa spraw zagranicznych a nawet spiskować przeciwko królowi pruskiemu. Ten za to skonfiskował staremu Grusnerowi jego rodzinne dobra i przekazał je donosicielowi. Więc Herr Hermann musi szukać pracy gdzie indziej. W poszukiwaniu zarobku zawędrował aż tutaj, a wiesz pan, że z czego jak z czego, ale jestem dumny ze swojej zdolności oceniania ludzi i dobierania im odpowiednich zajęć. Nie dziw się pan więc, że zatrudniłem go jako sekretarza. Wyręcza mnie przy połowie moich zajęć!
- To nie znalazł by pan dla mnie takiego drugiego pana, a najlepiej dwóch.
- Dlaczego dwóch?
- Ponieważ jak jeden spełnia połowę pracy, to dwóch spełni całą. A ja będę mógł leżeć do góry brzuchem.
- Przecież pan całe życie nic innego nie robisz, tylko leżysz do góry brzuchem – skomentował to Colgen.
Jednakże nigdzie nie można było znaleźć drugiego takiego sekretarza jak pan Grusner. Hermann Grusner był jeden jedyny. Człowiek mądry i rozważny. Pracowity i skrupulatny. A do tego powiernik tajemnic swego pana. Znał wszystkie jego plany. Łącznie z owym planem, który miał zmienić losy rodu Colgenów. Posiadał jednak tę zaletę, że milczał jak grób, zachowując dla siebie wszystkie sekrety ministra. Jedynym sposobem aby coś usłyszeć od sekretarza było upicie go. Wtedy może wymknęłoby mu się jakieś słówko. Ale jeszcze nikt nie wpadł na tak genialny pomysł, by użyć tego sprytnego podstępu. Więc tajemnice Colgena były bezpieczne. Na razie.
I wreszcie następuje ostatnia osoba, o której należałoby wspomnieć: hrabina Paulina de Willer. Hrabina nie wyglądała na swój wiek. Co prawda, miała pewne braki w urodzie, jednakże skutecznie maskowała je za pomocą pudru i kosmetyków, którymi tak gardziła Luiza. To właśnie jej powierzył Colgen wychowanie swojej córki, gdy ta skończyła 10 lat. Pani Paulina nauczyła dziewczynę wszystkiego, co powinna wiedzieć młoda dama. I dobrze zrobiła. Gdyby bowiem chciała ją uczyć tylko tego, co sama umiała i potrafiła, nie zajęło by to nawet dwóch dni. Nie podważamy inteligencji pani hrabiny (mówimy o niej pani, gdyż była wdową i to trzykrotną), ale mimo wszystko ówczesne wykształcenie kobiet nie było zbyt wielkie. To, że Luiza stała się taka rozsądna, pochłaniała książki, stale poszerzała swoją wiedzę, było przede wszystkim zasługą jej samej. Jej charakteru. Pani de Willer nauczyła ją jedynie dobrych manier, a nawet na wyraźne żądanie Colgena, sama wzięła się za książki (do których, nawiasem mówiąc, nie miała żadnego zapału), żeby Luiza miała z kim prowadzić konwersację. Uczyła ją też angielskiego, gdyż języki obce były w modzie, nie mówiąc o pożytku z ich znajomości.
Pani Paulina była kobietą ładną, miała piękne blond włosy i zielone oczy, które przysparzały jej wielu wielbicieli. Jedynie wprawne oko dostrzegło w nich złośliwość i diabelskie ogniki. A ponieważ często demony przybierają postać kobiet, niektórzy mówili o hrabinie, że jest ona właśnie takim demonem, którzy pojawił się na ziemi aby kusić mężczyzn. Bardzo tajemnicze było owo trzykrotne wdowieństwo, które w wieku trzydziestu pięciu lat było rzadko spotykane. Porównywano ją nawet z biblijną Sarą z Księgi Tobiasza. Tam jednak ingerował Asmodeusz, a tutaj, jak powiadali złośliwi, działała sama hrabina. Jak było naprawdę: trudno zgadnąć. Ona sama tylko znała odpowiedź na to pytanie. Przed całym światem pokazywała się jako biedna kobieta, skrzywdzona przez los. Było oczywiście w tym niewątpliwie trochę prawdy, ale ile prawdy, a ile udawania, tego nie wiedziano. Ona sama skrzętnie ukrywała ten sekret.
Krótko mówiąc, pani de Willer była równie tajemnicza jak Colgen i to był najważniejszy powód wybrania jej na guwernantkę Luizy. Pan minister dostrzegł w niej pokrewną duszę i nie pomylił się. Bowiem Colgen był znany ze swojej umiejętności trafnej oceny ludzi.
Ale wróćmy do momentu, od którego zaczął się ten rozdział.


Rozdział VI

"Niewesoła przygoda pana Colgena, zakończona jednak dobrze dla niego"

Jak więc wspominaliśmy w poprzednim rozdziale Jean Pierre Colgen obudził się rano, dokonał porannej toalety, zjadł śniadanie z Luizą i hrabiną de Willer, następnie wsiadł do karety i kazał się wieźć do Paryża. Jego pałacyk znajdował się, jak wyjaśniliśmy wcześniej, niecałe pół dnia drogi od stolicy Francji. Czas najwyższy również powiedzieć, dlaczego tak daleko od tego miasta. Otóż odpowiedź jest prosta. Pan Colgen nie znosił odpoczywać w gwarze i hałasie Paryża. Miał tego dość na co dzień, więc chciał chociaż w niedzielę odpocząć w ciszy i spokoju. Niedziele były dla niego na tyle ważne, iż uznał, że należy je traktować wyjątkowo. A wyjątkowo, to oznacza: jak najdalej od miasta, jak najbliżej wsi. Zasada ta sprawdzała się całkowicie. Cisza, spokój, domowe zacisze, brak problemów codziennych. Jedną i chyba jedyną wadą takiego mieszkania były te ciągłe podróże z pałacyku do Paryża w poniedziałek rano i z Paryża do pałacu w sobotę wieczorem. Droga wiodła przez las, a w nim, jak powiadano, czasem czaili się bandyci. A ponieważ nie była to Anglia czasów Ryszarda I Lwie Serce, więc grasująca banda (jeśli rzeczywiście taka istniała) nie mogła być wesołą kompanią Robin Hooda, lecz grupą okrutnych rzezimieszków, dla których nie istniało pojęcie miłosierdzia.
Pan Colgen na własnej skórze o tym się przekonał.
Po opisie czytelnik chyba nie będzie zdumiony, jeśli powiemy, że w czasie podróży rozległ się nagle strzał z muszkietu i okrzyk „Stać!” wypowiedziany grubym i donośnym głosem. Kareta zatrzymała się, a po chwili otworzono przemocą jej drzwi i ukazał się w nich zbój z muszkietem w ręku.
- Wysiadaj pan! – rzekł.
- Przywykłem do lepszego traktowania – odpowiedział Colgen dumnym tonem.
- O!!! Czyżby?! – zawołał rozbójnik ironicznie, udając ukłon – Zatem niech wasza szlachetność raczy stąd wysiąść.
- To już lepiej.
Colgen nie tracąc odwagi wysiadł z karety. Zobaczył skierowane w swoją stronę okrutne fizjonomie bandytów, których, zgodnie ze zwyczajem opisywanym w rozmaitych baśniach, było dwunastu. Wszyscy z potężnymi barami, brodaci i groźni. Każdy miał w ręku muszkiet, dwa pistolety i sztylet. Do boków mieli przypasane szpady lub rapiery. Jedni obszukiwali karetę i służbę, inni pilnowali, by nikt im nie przeszkadzał, pozostali przyglądali się Colgenowi.
- No proszę, proszę – powiedział najwyższy ze zbójów, który był, jak się domyślił Colgen, ich hersztem – Kogóż mu ty mamy? Toż to pan minister Colgen we własnej osobie.
- Minister?!!! – zawołali chórem zbóje, przerywając swoje zajęcia i spoglądając na Colgena.
- On sam – odpowiedział dumny jak zawsze minister – A wy jesteście rozbójnikami.
- Nie inaczej – odpowiedział herszt.
- W takim razie, jako minister policji mam zaszczyt wam oznajmić, że jesteście aresztowani. Jeżeli dobrowolnie złożycie broń i poddacie mi się, to obiecuje wam, iż załatwię wam łagodny rodzaj śmierci.
Zbóje słysząc jego słowa ryknęli śmiechem.
- Słyszeliście to? Łagodny rodzaj śmierci? A to dobre? On chyba żartuje – śmiali się rozbójnicy.
- Szanowny pan chyba zapomniał, kto jest w czyich rękach – rzekł uśmiechając się złośliwie ich herszt.
- W czyich rękach jestem, tego nie wiem, gdyż szanowny pan nie raczył mi się przedstawić – odparł Colgen.
- Ach tak, oczywiście, gdzie są moje dobre maniery? – herszt ironicznie ukłonił mu się, zdejmując kapelusz – Pozwoli pan, że mu się przedstawię. Jestem Georges Patersais, znany również pod przezwiskiem „Krwawy Georges”. Zapewne słyszał pan o mnie?
- A i owszem – odpowiedział Colgen, starając się nie zwracać uwagi na złośliwy ton zbója.
- I zapewne pan wie, iż ci, którzy wpadli w nasze ręce, nie wychodzą ot tak sobie. Muszą zapłacić okup.
- Jeśli tylko o to chodzi, to wyślijcie posłańca do mojego pałacu. Zapłacą tam wam, ile tylko chcecie. Podajcie jednak cenę.
Bandyci przez chwilę narazili się, po czym podali sumę, która mogłaby w sam raz stanowić okup nawet za Ojca Świętego. Colgen doszedł do wniosku, że w pewnym sensie ta suma schlebia mu, gdyż dowodzi jego wartości, więc zgodził się na nią bez wahania.
- Wyślijcie posłańca, a dostaniecie tyle ile żądacie – rzekł Colgen.
- Tak, pewnie, żeby panowie lokaje na zbity pysk go wywalili, bo mu nie uwierzą – mruknął jeden ze zbójów.
- No właśnie, albo mogą go uwięzić i wysłać uzbrojony oddział na pomoc – dodał drugi.
- Więc wyślijcie mnie, a ja wrócę z pieniędzmi.
- Albo z posiłkami – dokończył trzeci zbój.
- Daję wam słowo, że tak nie zrobię. A co jak co, ale danego słowa zawsze dotrzymuję – powiedział Colgen, który poczuł się urażony kwestionowaniem jego słowności.
- Słowo ministra nic nie znaczy – mruknął czwarty zbój.
- Przykro mi panie Colgen, lecz muszę się z nimi zgodzić – dodał Krwawy Georges z kpiną w głosie – Zawsze tak było, że na 100 zdań ministra 90 to kłamstwa, a tylko 10 jest prawdą.
- Moje słowo honoru zalicza się właśnie do tych 10 prawdziwych.
- Lepiej jednak wysłać posłańca – zakończył sprawę herszt, po czym wskazał na jednego ze swych ludzi - Hannibal, ty pojedziesz.
- Musimy mieć jednak jakiś znak, by udowodnić, iż pan Colgen jest w naszych rękach – rzekł Hannibal.
- Może mój pierścień? – zaproponował minister.
- Zgoda – odparł herszt, uśmiechając się ironicznie – Ale z palcem.
- Z palcem? – Colgen myślał, że się przesłyszał – Czy ja dobrze słyszałem?
- Tak, dobrze pan słyszał. Weźmiemy twój pierścień, ale razem z palcem.
- A po co wam mój palec?
- Posłaniec będzie dzięki niemu bardziej wiarygodny – wyjaśnił Krwawy Georges – Poza tym, damy tak do zrozumienia pańskim bliskim, że nie żartujemy.
W Colgenie odezwał się bohater. Wiedział, iż jeżeli będzie błagał o to, aby bandyci nie obcinali mu palca, nie tylko nie spełnią jego prośby, ale jeszcze wyśmieją go jako tchórza. Nie miał zamiaru okazywać strachu. O nie! Żaden Colgen jeszcze tak nisko nie upadł, by błagać o litość i on również się nie poniży.
Słysząc więc, iż wokół dobiegają śmiechy zbójców, którzy sądzili, że się boi, poczuł złość. O, nie ma mowy, nie zobaczą go, jak truchleje. Odetchnął i powiedział:
- Dobra, panowie rozbójnicy. Miejmy to już za sobą. Jestem Jean Pierre Colgen, ze szlachetnego rodu Colgenów, w którym nigdy nie było tchórzy. Róbcie sobie, co chcecie, ja zachowam się godnie. W każdym wypadku. Nie myślcie, że się boję. Żaden Colgen nie splamił swego honoru tchórzostwem i ja będę wierny tej zasadzie. Róbcie swoje.
- Bardzo dobrze – rzekł Krwawy Georges – Panowie, czyńcie swoją powinność.
- Z przyjemnością – odparł jeden ze zbójów, wyjmując nóż.
Colgenowi czoło spłynęło potem, ale wytrwał. Czego jak czego, ale nigdy nikomu nie pokaże się, że się boi. Zwłaszcza nic nie wartej, wyjętej spod prawa bandzie rzezimieszków.
Wtem padł strzał. Zbój, który trzymał w ręku nóż, padł martwy na ziemię. Rozbójnicy rozglądali się, z której strony strzelono, gdy padł drugi strzał i kolejny zbój osunął się bez życia pod nogi herszta.
- Co jest, do stu diabłów?! – zawołał Krwawy Georges rozglądając się dookoła i szukając miejsca, z którego padł strzał.
Zza drzew wyskoczyli dwaj jeźdźcy ubrani w mundury królewskiej gwardii. Muszkieterowie.
- Chłopcy, na nich! – ryknął herszt i cała jego banda ruszyła na naszych bohaterów.
Młodzieńcy jednak nie przerazili się. Jeden z nich, szatyn, wyjął pistolet i strzelił z niego do najbliższego zbója, który znalazł się w jego pobliżu. Następnie wyjął szpadę i ciął kolejnego. Potem zeskoczył z konia i rozpoczął zaciętą walkę. Drugi z nich, brunet, odkopnął nogą rozbójnika, który złapał go za popręg od siodła, próbując ściągnąć z wierzchowca. Następnie zeskoczył z konia, dobył szpadę z pochwy i zaatakował. Przez dłuższą chwilę udało mu się utrzymać przeciwników na dystans. Potem wypalił z pistoletu do zbója, który ruszył na niego z nożem. Cały czas jednak nacierało na niego trzech wrogów, tak samo, jak na jego towarzysza. Sytuacja była groźna.
- Jestem z wami, panowie! Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! – odezwał się krzyk i z lasu wyskoczył kolejny przeciwnik. Był to młody blondyn o gładkiej, nigdy nie golonej twarzy, również muszkieter. Wypalił on z dwóch pistoletów do przeciwników swoich przyjaciół. Jedna kula trafiła przeciwnika bruneta w plecy, kładąc go trupem na miejscu. Druga zdruzgotała ramię bandyty, który zaatakował szatyna. Potem zeskoczył ze swego wierzchowca i ruszył na pomoc szatynowi, na którego nadal nacierało dwóch zbójców.
- No, jesteś nareszcie – mruknął szatyn – Co tak długo?
- Musiałem się napić. Wiesz, że z wysuszonym gardłem gorzej się biję – odparł zapytany.
- A więc skoro nie masz już suchego gardła, to teraz walcz! Bij, ile wlezie!
Chłopakowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Obaj ostro nacierali na swoich przeciwników. W końcu zmusili zbójców do cofnięcia się. Jeden z nich potknął się o korzeń. Wykorzystał to blondyn i bez litości przebił mu pierś szpadą. Z drugim było trudniej, ale po krótkiej walce i ten został pokonany. Obaj muszkieterowie chcieli natychmiast pognać na pomoc brunetowi, jednak okazało się, że sam świetnie dał sobie radę. Po zaciętym pojedynku zabił jednego ze swoich wrogów, a drugiego ranił w nogę i rękę.
- Dobra robota, chłopie – zawołał szatyn.
- A jakże – opow.iedział brunet, kłaniając się wesoło.
Wówczas, zdejmując kapelusz, zauważył, że nie ma on pióra. Okazało się, że podczas walki jeden ze zbójów odciął mu je szpadą.
- To łajdak! – krzyknął brunet ciskając kapelusz na ziemię – Spójrzcie na to, ściął mi piórko!
- Ciesz się, że nie głowę – mruknął blondyn.
Na polu walki został tylko herszt, Krwawy Georges. Ten nie miał najmniejszego zamiaru się poddawać.
- Oddaj szpadę, panie. A zachowasz życie – zawołał do niego szatyn.
- To chodź i weź ją sam, jeśli starczy ci odwagi – odparł Krwawy George.
- Dobrze, jak sobie życzysz.
I rozpoczął się zacięty pojedynek. Herszt był pewny rychłego zwycięstwa. Wierzył, że zwykły młodzik nie mógł się równać z osobą w jego wieku i takim doświadczeniu. Atakował więc podstępnie i z rozwagą. Przynajmniej na początku. Już wkrótce odkrył, że bardzo się pomylił w ocenie swego przeciwnika. Ten bez trudu i ze spokojem odpierał każdy jego cios. Wkrótce spostrzegł, że młody muszkieter po prostu bawi się z nim, unikając decydującego starcia. Zdenerwował się i zaatakował ze zdwojoną siłą. Chłopakowi było coraz trudniej odbijać jego ciosy, robił to jednak z dużą precyzją i nim Krwawy Georges się obejrzał, jego szpada wyleciała z furkotem w krzaki, zaś ten pogardzany przez niego młodzik przyłożył mu ostrze swojej broni do piersi. Herszt chciał się wycofać, ale trafił plecami na drzewo. To był koniec walki.
- Poddajesz się, panie? – zapytał muszkieter.
- Poddaję się – odpowiedział – Nie mam wyboru.
- Pójdziesz z nami do Bastylii, gdzie będziesz czekał na sprawiedliwy wyrok za swoje zbrodnie.
- O nie, nie ma mowy – zawołał hardo herszt – Nie zobaczysz mnie na szubienicy. Nigdy!
I nim muszkieter zdążył go powstrzymać, bandyta odepchnął go mocno i pochwycił nóż, który wbił w swoją pierś. Martwy osunął się na ziemię. Muszkieterowie wpatrywali się w niego z podziwem. Owszem, był łajdakiem, ale jednak śmierć miał honorową, jak na prawdziwego mężczyznę przystało.
- Kto by pomyślał, że on taki honorowy – rzekł muszkieter szatyn z podziwem w głosie – Wolał umrzeć, niż dać się złapać.
Colgen, który podczas walki odsunął się na bezpieczną odległość, by nie mieszać się do niej niepotrzebnie, teraz podszedł do nich i zawołał:
- Brawo! Wspaniale! Wyśmienicie! Cóż to za odwaga. I jaki hart ducha. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Brawo! – wołał, klaszcząc cały czas w dłonie – Jesteście wspaniali, panowie.
Muszkieterowie dopiero teraz zwrócili na niego uwagę. Wcześniej byli zbyt zajęci walką.
- Uratowaliście mi życie, panowie. Dziękuję wam bardzo. Możecie liczyć na moją dozgonną wdzięczność – mówił dalej.
- Spełniliśmy tylko swój obowiązek – odparł brunet.
- Właśnie, każdy na naszym miejscu zrobił by to samo – dodał szatyn.
- Sądzę, że nie każdy, ale mniejsza. Jeszcze raz wam dziękuję.
- Nie ma za co, szlachetny panie – powiedział szatyn – Ale chcielibyśmy się dowiedzieć, komuż to przybyliśmy z pomocą?
- Jestem Jean Pierre Colgen, minister spraw policji i skarbu. A komuż ja zawdzięczam życie?
- Jak to, komu? – zdziwił się blondyn – Nam! Królewskim muszkieterom!
- To wiem, ale mnie chodziło o wasze imiona.
- Jestem porucznik Raul Charmentall – odparł szatyn – A to moim przyjaciele: sierżant Francois de Morce oraz Fryderyk de Saudier.
Mam bowiem wielką nadzieję, że czytelnik od razu rozpoznał w bohaterskich żołnierzach owe trio muszkieterów, głównych bohaterów naszej opowieści. Sądzę też, że nie miał szanowny czytelnik problemu dopasowania koloru włosów do osób.
Usłyszawszy nazwisko Charmentall pan Colgen zdumiał się i lekko zachwiał się na nogach.
- Jak pan się nazywa? Mógłby pan powtórzyć nazwisko?
- Raul Charmentall – odparł porucznik, któremu bladość ministra nie uszła bynajmniej uwadze.
Colgen zrobił się nagle blady jak ściana.
- Czy panu słabo? – spytał zatroskany Raul.
- Nie, nic mi nie jest – odparł minister.
- Ale ja widzę, że coś panu dolega.
- Może wina, to pana pokrzepi – zaoferował się Francois.
- Nie, dziękuję, już czuję się lepiej.
Było to jednak kłamstwo. Nie czuł się lepiej. Postanowił jednak nie dać nic po sobie poznać. Wyprostował się i rzekł:
- Jak już wspomniałem, jestem wam wdzięczny, panowie. Pozwólcie, że wręczę wam ten skromny dowód mojego szacunku dla was. Nie wiele tego, ale jak przybędę do pałacu, to przyślę wam dziesięć takich.
To mówiąc wyjął sakiewkę pełną złotych monet i chciał ją wręczyć Raulowi, ten jednak odmówił.
- Nie potrzeba nam tego. Przyjaźń pana ministra zupełnie nam wystarcza.
- Jeśli tak, to dobrze – rzekł Colgen, chowając sakiewkę – Ale wiedzcie, że dla mnie to żaden problem.
Francois patrzył chciwym okiem na woreczek złota i w tym momencie diabli szargali jego duszę. Zwłaszcza gdy usłyszał, że Raul jej nie przyjmuje. Oczywiście, że nie przyjmuje. W końcu jest on bezinteresowny bo taki ma charakter. Może sobie nie przyjmować, jego sprawa. Jednak mógłby to robić jedynie w swoim imieniu, a nie w imieniu całej trójki. Ale cóż.... Przysłowie jeden za wszystkich, wszyscy za jednego niekiedy nabiera mniej przyjemnego znaczenia.
Colgen zaś zebrał swoich ludzi i szykował się do odjazdu.
- Jeśli jednak chce nam pan pomóc, proszę zabrać tych łotrów, którzy jeszcze żyją, do Paryża i oddać ich w ręce żandarmerii – powiedział Raul.
- Chętnie – odparł minister i wydał służbie odpowiednie rozkazy.
Lokaje związali mocno czterech pozostałych przy życiu zbójów, a następnie przywiązali ich do tyłu karety.
- Zabralibyśmy ich sami, ale nam nie po drodze – rzekł Francois – Jedziemy na wieś, odpocząć trochę od obowiązków i zgiełku Paryża.
- Rozumiem – odparł minister – Ja także niedziele spędzam na wsi.
Już mieli odjeżdżać, gdy nagle minister zawołał „Zaczekajcie”, wychylił się z karety i powiedział:
- Jeśli nie przyjęliście złota…
- Tylko on nie przyjął – mruknął pod nosem Francois, patrząc na Raula.
Ale szybko dostał lekki cios w bok łokciem od Fryderyka. Dlatego zamilkł już i więcej się nie odzywał.
- … to może przyjmiecie zaproszenie na urodziny mojej córki Luizy, które odbywają się w tę sobotę. Będziecie honorowymi gośćmi.
Muszkieterowie rozpromienili się na twarzach.
- To możemy przyjąć – odpowiedział Raul.
- A więc do zobaczenia w sobotę wieczorem.
Woźnica strzelił batem i kareta pognała w siną dal, ciągnąc za sobą rannych zbójców.
Muszkieterzy zaś skierowali konie w stronę swojego celu, wiejskiego zajazdu.
- Wiecie, od tej całej walki, zachciało mi się pić – powiedział Francois – Napiję się wina, a wy?
- Nie dziękuję – rzekł Raul.
- Ja również – powiedział Fryderyk.
- Trudno, ale nie wiecie co tracicie.
- Wiemy za to, że stracimy parę zębów, jeżeli przez picie na koniu zlecimy na ziemię – mruknął Raul.
- Nie zachowuj się jak Trechevile – odparł lekko zły Francois i pociągnął z butelki.
Pił jednak tak mocno, że nie zauważył nisko wystającej gałęzi i za nim przyjaciele zdążyli go ostrzec, uderzyła go w czoło i strąciła go z konia na ziemię.
Raul i Fryderyk wybuchli śmiechem.
- Co w tym takiego śmiesznego? – spytał zły Francois.
- Wszystko – odparł Fryderyk, dusząc się ze śmiechu, a po chwili dodał – Ja wiedziałem, że alkohol szkodzi, ale nie, że aż tak.
- Francois, mój drogi – rzekł Raul, pomagając wstać przyjacielowi – A ileż to ja razy mamy ci powtarzać prostą zasadę jeźdźca. „Jeśli jedziesz, to nie pij”. Tak trudno to zapamiętać?
- Teraz to zapamiętam – mruknął Francois - Wbiła mi się ta prawda mocno w głowę.
- A i owszem. Bardzo mocno – parsknął Fryderyk – Tak mocno, że aż ci ta prawda guza nabiła.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 14:57, 09 Kwi 2014, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6  Następny
Strona 1 z 6

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin