Forum www.bonanza.pl Strona Główna www.bonanza.pl
Forum miłośników serialu Bonanza
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Odkryta karta czyli wywiad z hrabią Monte Christo
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4 ... 13, 14, 15  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 21:51, 11 Lis 2013    Temat postu:

Minister spraw wewnętrznych w ministerstwie spraw zagranicznych... Chyba przypadkiem, ale fajnie wyszło Smile Z ministrami nigdy nie wiadomo.

I jak to często bywa, słówko od znajomego jakoś ułatwia wstęp...

Dalej, proszę Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 0:50, 12 Lis 2013    Temat postu:

AMG napisał:
Minister spraw wewnętrznych w ministerstwie spraw zagranicznych... Chyba przypadkiem, ale fajnie wyszło Smile Z ministrami nigdy nie wiadomo.

I jak to często bywa, słówko od znajomego jakoś ułatwia wstęp...

Dalej, proszę Smile



A niech to cholercia! Czyżbym znowu coś pomylił? Dzięki, że zwróciłaś mi na to uwagę. Muszę to zaraz poprawić. Ale cieszę się, że podoba ci się moja powieść. Czekam zawsze z niecierpliwością na każdy twój miły komentarz. Szkoda, że inni go nie dają.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 13:17, 12 Lis 2013    Temat postu:

Mogłeś zostawić, ministrowie się często zamieniają Wink i konszachty miewają...

Z taką ilością wyświetleń Ty się martwisz o czytelników? Serio? :O


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 19:53, 12 Lis 2013    Temat postu:

Hehehehehehe. No cóż, niektóre z tych wyświetleń to moje dzieło. Wchodzę tutaj i daję nowy rozdział lub co Smile Ale chodzi też o ocenę. Twoja mi właśnie pomogła usunąć poważny błąd logiczny z mego dzieła xD Jakbyś zobaczyła znowu jakiś błąd, racz mi, proszę, zwrócić na niego uwagę Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 19:54, 12 Lis 2013    Temat postu:

Rozdział VI

Opowieść Lucjana Debray

Jak już panu wspomniałem, nie miałem możliwości zbyt dobrego poznania hrabiego Monte Christo. Pierwszy raz spotkałem go w roku 1838 na małym śniadanku u mego dobrego przyjaciela, wicehrabiego Alberta de Morcerf. Albert poznał hrabiego w Rzymie, gdzie ten ponoć ocalił mu życie. Dlatego też mój przyjaciel zaprosił go do siebie i przedstawił nam, swoim kolegom z dzieciństwa. Byliśmy nimi baron Franz d’Epinay, dziennikarz Alfons de Beauchamp, baron Raul de Chateau-Renaud, jego znajomy z Afryki Maksymilian Morrel oraz ja. Poza Albertem i Franzem nikt z nas nie znał wcześniej pana de Monte Christo. Tym chętniej więc go poznaliśmy. Przyznam się jednak, że nie tyle on mnie interesował, co raczej pieniądze, jakie posiadł oraz to, w co chciał zainwestować. To było dla mnie najważniejsze zagadnienie dotyczące tego pana. Już wtedy bowiem zajmowałem się grą na giełdzie i muszę przyznać, że robiłem to z raczej dobrym skutkiem, o czym na pewno świadczy mój obecny stan majątku. Jako minister spraw wewnętrznych miałem zawsze bardzo dobre wiadomości, dzięki czemu udało mi się podjąć kilka naprawdę dobrych decyzji. Zarobiłem na giełdzie miliony, czego jednak nie da się powiedzieć o moim dobrym znajomym, baronie Danglarsie. Hrabia Monte Christo, specjalnie czy też niechcący, przyczynił się do jego bankructwa. W jaki sposób, zapyta pan? Już wyjaśniam.
Wyobraź pan sobie, że hrabia Monte Christo zakupił za milion franków hiszpańskie obligacje. Danglars, który zwykle papugował wszystkie inwestycje hrabiego, również je nabył. Przyznam się szczerze, że sam mu poradziłem chodzenie po rynku giełdowym śladami hrabiego Monte Christo. Wyczułem bowiem, iż interesy tego człowieka zawsze przynoszą wielkie zyski. Baron posłuchał mnie i nabył obligacje. Po jakimś czasie jednak przyszła do Paryża straszna wieść. Okazało się, że Don Carlos (dawny hiszpański władca, który został obalony w trakcie zamachu stanu) wydostał się z niewoli i dotarł do Hiszpanii, gdzie już wybuchło wspierające go powstanie. To mogło oznaczać tylko jedno. Każdy, kto nabył jakiekolwiek hiszpańskie obligacje, zainwestował swoje pieniądze w wojnę domową. A co za tym idzie, nie miał co liczyć na najmniejszy choćby zysk. Postanowiłem więc ostrzec mego znajomego bankiera. Udałem się zatem do pani Danglars, z którą od dawna utrzymywałem przyjazne stosunki.
Między nami mężczyznami przyznam się panu, że utrzymywałem z tą panią stosunki nader przyjazne. Może nieco większe niż przyjazne. Domyślasz się pan na pewno, co mam na myśli, prawda? Jeśli zaś ocenia mnie pan negatywnie za mój romans z panią Danglars, to zapewnić pana mogę, że miał on miejsce za nie tylko jej zgodą, ale i za zgodą jej męża, który kochał wyłącznie pieniądze. I prawdę mówiąc, bardzo mu było na rękę to, że jego żona miała romans z człowiekiem, który zawsze wie w co, jak i kiedy zainwestować. A ja właśnie byłem takim człowiekiem. Dlatego też mój romans z Herminią Danglars odpowiadał praktycznie wszystkim stronom zainteresowanym w tej sprawie.
Wracając do tematu poszedłem do pani Danglars i zapytałem, czy jej mąż posiada nadal jakieś hiszpańskie obligacje. Odpowiedziała mi, że tak. Poradziłem jej zatem, żeby czym prędzej je sprzedał, gdyż niedługo będą one bez wartości. Danglars posłuchał mej rady i sprzedał swoje obligacje. Część za połowę ceny, resztę zaś za całkowity bezcen. Inni bankierzy panikowali nie mając pojęcia, co zrobić ze swoimi hiszpańskimi obligacjami i narzekali, że zainwestowali pieniądze w wojnę domową. Pozostali zaś z zazdrością gratulowali Danglarsowi szybko i sprawnie podjętej decyzji. Szybko się jednak okazało, że ich osąd był przedwczesny. Następnego dnia wyszło bowiem na jaw, że wiadomość o ucieczce Don Carlosa z więzienia i rewolcie w Hiszpanii jest fałszywa. Prawdopodobnie telegrafista źle odczytał wiadomość z powodu mgły i podał ją źle do Paryża. Niewykluczone również, że człowiek ten po prostu zwariował, gdyż niedługo po opublikowaniu rzekomej wiadomości z Hiszpanii telegrafista zniknął bez śladu i nikt go więcej nie widział. Obligacje hiszpańskie zaś mocno skoczyły w górę. Co za tym idzie wszyscy zyskali, zaś Danglars stracił na ich sprzedaży wielkie sumy. Od tego czasu zaczęło się jego bankructwo.
Danglars jednak nie na darmo nazywany był przez niektórych królem bankierów. Ponieważ jego finanse poniosły znaczne straty, wpadł on na pomysł, jak odpowiednio je poprawić. Postanowił wydać swoją córkę Eugenię za mąż za wicehrabiego Andreę de Cavalcanti, młodego Włocha, którego wypromował na paryskich salonach hrabia Monte Christo. Jednak w dniu zaręczyn okazało się, że pan Cavalcanti to w rzeczywistości Benedetto, były galernik. Danglars chciał więc wydać córkę za złodzieja i mordercę. Nie muszę chyba dodawać, że wybuchł z tego wszystkiego niezły skandal. Biedak ośmieszył się przed całym Paryżem, a w dodatku stał się niewypłacalny. Jego bank prędzej czy później ogłosiłby bankructwo. Było to już tylko kwestią czasu. Danglars jednak nie był w ciemię bity i jak najszybciej uciekł do Włoch z pieniędzmi przeznaczonymi na szpitale i sierocińce. Nie wiem, co się potem z nim stało. Krążą pogłoski, że ponoć wpadł w ręce słynnego bandyty, Luigiego Vampy, który wyciągnął z niego wszystkie pieniądze, a potem zagłodził na śmierć.
Co do jego żony, spodziewała się ona, że po tym wszystkim, co się stało, będę dalej jej kochankiem. A może jeszcze nawet okażę jej wsparcie w tej trudnej sytuacji. Pomyliła się i to bardzo mocno. Musiałem dbać o swoje dobre imię, dlatego więc zerwałem z nią wszelkie kontakty. Zwróciłem jej jedynie pieniądze, jakie dzięki mnie zarobiła na giełdzie, potem zaś nasze drogi się rozeszły.
Zaś hrabia Monte Christo wyjechał niedługo potem z Paryża i nigdy więcej go już nie widziałem. I prawdę mówiąc, nie chciałbym raczej się z nim spotkać. To dziwny człowiek. Dość przerażający, a w dodatku niesamowity dziwak. Budził wokół siebie aurę groźnej tajemniczości połączoną z szatańską wszechwiedzą.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pon 0:32, 13 Sty 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 20:52, 12 Lis 2013    Temat postu:

No, faktycznie "kryształowy" obywatel Smile

A z tamtego wyszedł wcale nie błąd, tylko dodatkowe znaczenie. Wcale mi się z polityką nie kłóci Wink


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez AMG dnia Wto 20:53, 12 Lis 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 3:26, 13 Lis 2013    Temat postu: Rozdział VII

Rozdział VII

Dzienniki Jeana Chroniqueura

1 lipca 1855 r. c.d.
Przyznam się, że czułem się nieco zawiedziony rozmową z Lucjanem Debrayem. Oczekiwałem od niego co najmniej połowy tak ciekawych wiadomości jak te, których dowiedziałem się od barona d’Epinay. Minister spraw wewnętrznych jednak nie powiedział mi nic, co pomogłoby mi ruszyć z miejsca. Widać, że to polityk. Opowiedział mi dużo o swojej osobie, a mało o człowieku, który mnie interesuje. Typowe dla takich ludzi jak on.
Można było więc uznać moją wizytę u pana ministra za całkowicie bezsensowną. Chociaż może nie do końca. Ostatecznie Lucjan Debray coś sensownego mi powiedział. Dowiedziałem się od niego szczegółów upadku barona Danglarsa i relacji jego żony z samym Debrayem. Jednak z samym hrabią Monte Christo miało to bardzo mało wspólnego. Oczywiście szczegóły bankructwa Danglarsa, które miało miejsce w tym samym czasie, kiedy hrabia zjawił się w Paryżu, były nader interesujące. Jednak w przeciwieństwie do de Morcerfa lub de Villeforta nie mogłem tu wykryć żadnych oznak działalności pana de Monte Christo. Zakupił hiszpańskie obligacje, to prawda. Danglars idąc w jego ślady również je nabył, przez co stracił sporą część majątku – to również prawda. Trudno mi było jednak w tym wszystkim doszukać się ręki hrabiego. Ostatecznie przecież nikt nie kazał bankierowi naśladować jego klienta i kupować dosłownie to samo, co kupuje on. Danglars więc sam był sobie winien. Trudno mi było doszukać się tutaj jakiejkolwiek działalności hrabiego. Co prawda tajemnicze zniknięcie telegrafisty po nadaniu fałszywego telegramu wydawało się tutaj dziwne. To jednak zbyt niska poszlaka, by można było na jej podstawie cokolwiek spekulować.
Został nam jeszcze ten Włoch, wicehrabia Andrea de Cavalcanti. Hrabia wypromował go na paryskie salony. Czy jednak zrobił to w celu skrzywdzenia Danglarsa i de Villeforta? Tutaj też nie mogłem wysnuć żadnych poważniejszych wniosków. Owszem, hrabia mógł doskonale mógł zdawać sobie sprawę z tego, kim jest rzekomy wicehrabia i celowo podesłać go Danglarsowi na zięcia. Było to jednak przypuszczenie szyte zbyt grubymi nićmi, do tego oparte jedynie na samym domysłach, pozbawione jakichkolwiek dowodów. Danglars mógł chcieć wydać swoją córkę za mąż sam z siebie i hrabia nie musiał mieć z tym nic wspólnego. Związku przyczynowo-skutkowego doszukać się tu nie było można.
Z de Villefortem sprawa wyglądała już nieco inaczej. Andrea Cavalcanti (czy jak on się tam naprawdę nazywał) raczej nie wiedział kim jest, kiedy wchodził na paryskie salony. Musiał dowiedzieć się tego niedługo przed swoim procesem, po czym ujawnił to na sali sądowej przed ojcem i wszystkimi obecnymi. Pozostaje jednak pytanie, skąd dowiedział się o tym wszystkim? Kto dostarczył mu tych wiadomości? Czyżby hrabia Monte Christo? Jeśli tak, musiał mieć on bardzo ważny powód, aby tego dokonać. Choć nie jest wykluczone, że rzekomy wicehrabia z góry wiedział kim jest i wykorzystał to jako swoją broń ostateczną przeciw ojcu. Choć wydaje mi się to mało prawdopodobne. Przecież gdyby od dawna znał swoją tożsamość na pewno już zadbałby o to, żeby porozumieć się z tatusiem i nie dopuścić do swego aresztowania. Villefort na pewno zrobiłby wszystko, aby uniknąć skandalu - zapewne nie zawahałby się nawet zabić swego nieślubnego syna. Wolałby już na pewno to niż widzieć go na ławie oskarżonych, skąd on łatwo mógł dowieść, że jest jego potomkiem. Logicznie rzecz ujmując sam Benedetto, bo tak się chyba nazywał naprawdę wicehrabia Cavalcanti, zadbałby już o to, by tatuś nie dopuścił do jego aresztowania i publicznego procesu. Wobec tego skoro do tego procesu jednak doszło należy przyjąć za pewnik to, iż Benedetto odkrył swą tożsamość niedługo przed procesem. To logicznie wydawało się najbardziej możliwe.
Wciąż jednak nie miałem żadnej pewności, że Monte Christo był w to wszystko zamieszany. Mógł oczywiście znać tożsamość wicehrabiego, dostarczyć mu wiadomości na ten temat i kazać ujawnić je podczas procesu. Lecz przecież na to nie mamy żadnych dowodów. Tylko czyste spekulacje. Być może następna rozmowa co nieco naświetliłaby całą sprawę i pomogła mi lepiej ją zrozumieć. By jednak ona mogła się odbyć, musiałem wiedzieć do kogo i po jakie informacje mam iść. A tego przecież nie wiedziałem.
Moje rozważania przerwał Lucjan Debray, który niezbyt uprzejmym tonem (zresztą doskonale do niego pasującym) przypomniał mi, że ma jeszcze do wykonania mnóstwo obowiązków i że powinienem się już iść. Jeszcze bardziej więc rozczarowany wstałem i ruszyłem w kierunku wyjścia. W ostatniej chwili jednak przypomniałem sobie, że przecież nie wiem, dokąd teraz powinienem się udać. Miałem nadzieję, że chociaż tyle ten cały pan minister od siedmiu boleści zechce mi powiedzieć.
- Przepraszam, panie Debray, ale zapomniałem o czymś bardzo ważnym.
Debray podniósł głowę znad papierów i spojrzał na mnie niechętnie.
- O czym to pan szanowny zapomniał?
- Nie zapytałem, gdzie powinienem szukać następnych informacji. Kogo, pana zdaniem, powinienem teraz odwiedzić?
Debray zamyślił się przez chwilę.
- Cóż... nie jestem pewien. Monte Christa znał doskonale Maksymilian Morrel, ale on odpada.
- Dlaczegóż to?
- Jest obecnie z żoną we Włoszech, nie znajdziesz go pan. Albert de Morcerf, który również miał z hrabią bliskie kontakty, jest również nieobecny w Paryżu. Choć on z powodu służby wojskowej.
- Pan Albert został żołnierzem? – zapytałem zdumiony.
Lucjan Debray zaśmiał z kpiną, jakby już sam fakt zostania żołnierzem wydawał mu się być śmieszny, a może wręcz żałosny.
- Tak. Po tym, jak zbrodnia jego ojca stała się publicznym skandalem Albert porzucił nazwisko de Morcerf i przyjął panieńskie nazwisko swej matki - Herrera. Następnie wyjechał do Afryki i został żołnierzem. Dawno go już nie widziałem. Ostatni raz chyba w chwili, gdy żegnał się z matką. Wychodziłem wtedy z pokoju, w którym spotkała się ze mną pani Danglars. Prosiła mnie o radę, co ma zrobić w swojej obecnej sytuacji, kiedy mąż ją porzucił. Udzieliłem jej więc i wyszedłem. Wtedy to właśnie, zdaje się, wpadłem na Alberta, który powiedział mi o swoich planach na przyszłość, po czym zniknął. Przyznam się, że żal mi nieco tego biednego chłopaka. Nie nadaje się on na żołnierza. To w ogóle nie dla niego. Życie żołnierza jest strasznie ciężkie, a on przyzwyczajony do wygód.... Ale ostatecznie to przecież jego sprawa, nie moja.
Załamałem się słysząc te słowa. Wynikało z nich bowiem wyraźnie, że nie mam co liczyć na kolejnych informatorów.
- A zatem dokąd mam się udać?
Debray uśmiechnął się tak, jakby coś sobie nagle przypomniał i powiedział:
- Może pani Danglars?
- Pani Danglars? A ona wie cokolwiek o hrabim Monte Christo?
- Myślę, że tak. O ile mi dobrze wiadomo, to ów hrabia i jej nadepnął na odcisk.
- Nie bardzo rozumiem.
- I nie musi pan. Ona już wszystko panu opowie. Pan poczeka chwilę. Skrobnę do niej parę słów.
Podszedł do biurka, namoczył pióro w atramencie i napisał na kartce papieru kilka zdań, po czym włożył ją do koperty, zapieczętował ją i wręczył mi.
- Daj pan jej to do przeczytania, a opowie panu wszystko, co pan zechcesz.
- Dziękuję panu. A gdzie znajdę panią Danglars?
- Została siostrą miłosierdzia w klasztorze pod wezwaniem św. Agaty.
- W takim wypadku może być problem z rozmową z nią. Mniszki bywają niezwykle uparte w swoim postanowieniu nie kontaktowaniu się ze światem zewnętrznym.
- To prawda. Jeśli jednak przekaże pan jej list ode mnie, to sądzę, iż zostanie pan przez nią przyjęty.
Po tych słowach wrócił do swoich papierów, a ja udałem się do celu swej misji. Nie muszę chyba dodawać, że pan Lucjan Debray na pewno nie będzie należał do osób, które bym miał lubić czy też szanować.

***

Znalezienie klasztoru pod wezwaniem świętej Agaty nie było wcale trudne. O wiele gorzej poszło mi z namówieniem do rozmowy Herminię Danglars, a raczej siostrę Herminię, gdyż takie właśnie imię owa kobieta teraz nosiła. Siostry miłosierdzia mają bowiem swój ustalony system prawny i moralny, a co za tym idzie bynajmniej nie przyjmowały u siebie wszystkich obcych z zewnątrz. Zwłaszcza, jeśli ci obcy byli mężczyznami. Miałem jednak nadzieję, że list szanownego ministra spraw wewnętrznych pomoże mi osiągnąć swój cel. I nie pomyliłem się. Siostra Herminia po zapoznaniu się z treścią listu zgodziła się poświęcić mi godzinę na rozmowę ze mną na interesujący mnie temat.
Była pani Danglars przyjęła mnie w swojej celi gościnnie, choć wydawało mi się, że raczej nie była nastawiona do tego pozytywnie. Wciąż była smutna, a do tego często robiła ręką znak krzyża, gdy powiedziałem coś, co jej się nie spodobało. Wywarła ona na mnie niezbyt przychylne wrażenie. Moje odczucia względem niej nazwałbym mieszaniną niechęci oraz współczucia. Starałem się jednak zachować za wszelką cenę grzeczność. Wiadomości bowiem, jakie posiadała, mogły się okazać niezwykle cenne. Za nic w świecie nie mogłem jej więc do siebie zrazić.
Pani Danglars (będę ją tak nazywał, gdyż jakoś nie umiem przywyknąć do zwrotu „Siostra Herminia”) usiadła naprzeciwko mnie i zapytała:
- A więc to pan, panie kawalerze, chce ze mną rozmawiać o hrabim Monte Christo?
- Nie inaczej, łaskawa pani – odpowiedziałem dodając do mej wypowiedzi skinięcie głowy.
Pani Danglars spojrzała na mnie smutnym spojrzeniem, po czym rzekła:
- Wie pan zapewne, że nie darzę tego człowieka przyjaźnią.
Odpowiedziałem, iż nic mi na ten temat nie wiadomo. Wyraźnie ją to zdziwiło.
- Jakże to? – zapytała - Czyżby nie słyszał więc pan o mojej niechlubnej przeszłości? Pan Debray nie wtajemniczył pana w jakże pikantne szczegóły całej sprawy związanej bezpośrednio z hrabią Monte Christo?
W jej głosie brzmiała złość i kpina. Dla dobra mojego śledztwa powstrzymałem się jednak od komentarza na ten temat.
- Proszę pani….
- Siostro, jeśli łaska, kawalerze.
- Dobrze. Siostro Herminio… pan minister Debray nie powiedział mi o niczym prócz tego, co dotyczyło jego osoby. W resztę spraw mnie nie wtajemniczał uznając, iż jeśli pani… przepraszam…. Jeśli „siostra” zechce, sama o wszystkim mi opowie.
Pani Danglars uśmiechnęła się wówczas ironicznie, a nawet powiedziałbym, że diabelsko, po czym z trudem siląc się na spokój odpowiedziała:
- Skoro tak, to uczynię zadość pana prośbie i opowiem wszystko po kolei. Zrozumie pan wówczas moją awersję do człowieka, który pana tak interesuje. Kilka lat temu nie puściłabym pary z ust. W obecnej jednak sytuacji wszystko mi jedno. Niech więc pan zapisze moje słowa, a potem zrobi z nimi co zechce.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 0:58, 15 Sty 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 20:24, 13 Lis 2013    Temat postu:

Czekam na więcej... Smile

Podoba mi się, że narrator nie odgaduje wszystkiego w mig. Tzn. analizuje to, czego się dowiaduje, ale nie ma tej wiedzy, która wynika z książki, ani jej się cudownie nie domyśla (w stylu: to na pewno było tak i zagadka rozwiązana). To znacznie bardziej naturalne - widać też, że przemyślane - i lepiej się czyta, nawet znając wcześniej historię hrabiego.

Widać, że dobrze się czujesz w klimacie całej opowieści i tamtych czasów Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 22:16, 13 Lis 2013    Temat postu:

Dziękuję za komplement. Aż się zarumieniłem, kiedy to wszystko czytałem. Owszem, uwielbiam powieść "Hrabia Monte Christo" i naprawdę dobrze się orientuję w jej historii. I dziękuję, że tak mówisz. No cóż... powiem skromnie, właśnie taki mój cel, kiedy rozpoczynałem pisanie tej powieści. By główny bohater nie wiedział z góry niczego, by dowiadywał się tego stopniowo punkt po punkcie. Człowiek, który czytał powieść Dumasa ma nad bohaterem przewagę i wie, czego się dowie od konkretnego człowieka. A czytelnik, który nie czytałem powieści Dumasa będzie bardziej podekscytowany. Ale cieszę się, że czuje się podekscytowany również czytelnik, który historię hrabiego zna Smile

Owszem, doskonale się czuję w klimacie tych czasów i całej historii pana de Monte Christo. Od dawna planowałem tę powieść Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 2:16, 14 Lis 2013    Temat postu: Rozdział VIII

Rozdział VIII

Opowieść Herminii Danglars

Urodziłam się jako Herminia de Salvieux. Byłam jedynym dzieckiem mojego ojca i jedyną jego spadkobierczynią oraz nadzieją na przyszłość. Dlatego też musiał zadbać jeszcze za swojego życia o to, abym wyszła za mąż. Wydał mnie więc dość wcześnie za bogatego pana de Nargonne. Był to dobry człowiek, choć dużo starszy ode mnie. Nie był zły, ale nudny. Co za tym idzie, nie byłam szczęśliwa w małżeństwie. Nie zdziwi więc pana fakt, że szukałam pociechy. Marzyłam o wielkiej i wzniosłej miłości niczym z powieści, w których się wtedy zaczytywałam. Gdybym wiedziała, jak przykre będą konsekwencje realizacji moich marzeń, nigdy bym nie zdradzała mego małżonka. Jednak nie wiedziałam o tym i stało się to, co się stało. Ale los słusznie mnie pokarał za to, co zrobiłam. Oby każdą niewierną żonę to spotkało.
Zamieszkałam z mężem niedaleko Paryża w Auteuil. W naszym sąsiedztwie mieszkał markiz de Saint-Meran z małżonką. Niedawno zmarła ich córka, Renata. Znałam ją bardzo dobrze, była moją dobrą przyjaciółką. Wyszła za mąż za prokuratora Gerarda de Villeforta. Byłam z ojcem na ich zaręczynach i… cóż… zakochałam się w nim. Ponieważ jednak był narzeczonym mej najbliższej przyjaciółki musiałam dla dobra naszej przyjaźni zapomnieć o nim. Potem sama wyszłam za mąż i de Villefort zniknął z mego życia tak szybko, jak się w nim pojawił. Do czasu.
Pan prokurator często bywał u swoich teściów. Równie mocno, co oni, przeżył śmierć Renaty. Jako sąsiadka państwa de Saint-Meran bywałam u nich dość częstym gościem. Podczas jednej z wizyt spotkałam de Villeforta, a wówczas uczucie, które tak długo w sobie tłumiłam, powróciło wybuchając przy tym z całą siłą. Ja i Villefort zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Najpierw tylko grzecznościowo, a potem coraz bardziej poufale. Dość szybko zawiązała się między nami nić sympatii. Poczułam, że wreszcie ktoś mnie rozumie; że na tym świecie jest ktoś mi bliski. Ponieważ zaś mojego męża często nie było w domu, Villefort stał się w nim mile widzianym gościem. Wizyty jego były dla mnie jak balsam na ranę, jaką zadało mi to nieszczęśliwe małżeństwo z człowiekiem, którego pomimo jego szlachetności nie umiałam pokochać. Prokurator był dla mnie taki dobry i wyrozumiały. Nie mówiąc już o tym, że łączyła nas miłość do Renaty. Oboje cierpieliśmy z powodu jej przedwczesnej śmierci. Dlatego tak łatwo udało się nam ze sobą porozumieć.
Nie muszę panu mówić, co było potem, prawda? Jest pan na pewno bardzo mądrym i bystrym człowiekiem pomimo swego młodego wieku. I doskonale pan orientuje się w tych sprawach. Może mnie pan potępiać za to wszystko, co się stało. Proszę bardzo, niech pan to zrobi. Ale cóż… mój mąż był często poza domem, a Gerard z kolei zjawiał się właśnie wtedy, kiedy był potrzebny. A ponieważ nie mam serca z kamienia, to… Sam pan pojmuje. Spotykaliśmy się w domu państwa de Saint-Meran, którzy zostawili go Gerardowi pod opiekę, a sami wyjechali za granicę, by jakoś uspokoić nerwy po śmierci swego jedynego dziecka. Dom stał pusty, więc mieliśmy pełną swobodę ruchów.
Efektem tego, co zaszło pomiędzy mną a Villefortem stało się to, co było nieuniknione. Po dwóch miesiącach odkryłam, że jestem brzemienna. Mąż również to odkrył, ale dopiero wtedy, gdy byłam już w trzecim miesiącu ciąży i nie mogłam już tego przed nim ukrywać. Oczywiste było dla niego to, iż to nie on jest ojcem mego dziecka. W końcu z powodu swoich interesów nie sypiał ze mną od dobrych kilku miesięcy. Przeraził się więc na myśl o skandalu, jaki go czekał po wyjściu na światło dziennie tejże sprawy, przez co zmarł wkrótce potem na zawał serca.
I tak oto zostałam wdową. W pewnym sensie było mi to na rękę. Mogłam zamknąć się w domu przed światem i ludźmi, dzięki czemu udało mi się ukryć swój stan. Jedynym moim gościem wówczas stał się de Villefort, któremu oczywiście nie spodobał się fakt, iż jestem w ciąży. Wtedy myślałam, że jego niechęć do mej ciąży wiąże się z narażeniem mojej osoby na skandal. Tak naprawdę jednak nie bał się on o mnie, ale o siebie samego. Wiedział doskonale, czym grożą narodziny mego dziecka. Jeśli chciał zachować swoją karierę, nie mógł go uznać. Wystarczyłby jeden mały skandal, a wówczas mógłby już na zawsze pożegnać się ze swoim stanowiskiem w systemie sprawiedliwości. To był bardzo dziwny człowiek. Wolał zabić stu niewinnych niż puścić płazem winę jednemu winowajcy. Nie mówiąc już o tym, iż tak panicznie bał się skandalu, że nie cofnął się przed niczym, byle tylko do niego nie dopuścić. Nie miał żadnych skrupułów moralnych. To, że był ojcem mego dziecka do niczego go nie zobowiązywało. Moje dziecko stanowiło dla niego zagrożenie i musiał je wykończyć. Najlepiej jak najszybciej. Jedynie resztki moralności lub obawy, że zostanie wykryty sprawiły, iż nie zamordował mnie w chwili, gdy jeszcze nosiłam w łonie jego syna. Musiał więc wymyślić coś innego. I wymyślił.
Pomyśleć, że ja się dałam nabrać na tę jego czułość, troskliwość i opiekę jaką mnie wtedy obdarzał. Wówczas jeszcze naiwnie wierzyłam, że on mnie kocha. Wierzyłam, że chce szczerze zaopiekować się mną i naszym maleństwem. Mówił mi, że nie myśli o sobie, ale o mnie i jeśli boi się skandalu, to tylko ze względu na mnie. Byłam głupia, że mu wierzyłam. Czy liczyłam na ślub? Nie wiem. Możliwe... Już nie pamiętam. W końcu oboje byliśmy wdowcami. Mogliśmy z łatwością się pobrać. Być może chodziły mi takie plany po głowie, lecz teraz nie mogę tego powiedzieć z całą stanowczością. Wiem jednak, iż święcie wierzyłam w każde słowo tego człowieka. Tak jakby był on bogiem. A jemu chodziło tylko i wyłącznie o uniknięcie skandalu.
W końcu nadszedł dzień rozwiązania i dziecko się narodziło. Nastąpiło to w ścisłej tajemnicy, bez pomocy służby. Gerard nie chciał nikogo mieszać w tę sprawę. Wiedział bowiem doskonale, że choćby jeden niewyparzony język może wszystko zniszczyć. Dlatego jedynie on był przy mnie, kiedy urodziłam nasze dziecko. Był to chłopiec. Śliczny, uroczy chłopiec. Rozkoszny malec, którego pokochałam od pierwszego wejrzenia. Aż chciałam go złapać w objęcia i ucałować, tak się ucieszyłam na jego widok. Niestety de Villefort nie pozwolił mi na to. Dziecko bowiem o dziwo, wcale nie płakało. Ani trochę. Wydawało się to dziwne. Villefort obejrzał mojego syna i powiedział, że nasze dziecko urodziło się martwe. Byłam zrozpaczona. Ledwo los obdarzył mnie dzieckiem, to od razu je straciłem. To było takie niesprawiedliwe.
Proszę nie myśleć, że nie sprawdziłam własnymi siłami, czy dziecko żyje. Owszem, sprawdziłam. Byłam jednak tak zmęczona i osłabiona po porodzie, że moja analiza w żaden sposób nie mogła być dokładna. Uwierzyłam więc w przerażającą bajeczkę Villeforta, po czym owinęłam dziecko w pieluszkę z monogramem H.N. (co znaczyło Herminia de Nargonne) i oddałam je Villefortowi. Ten zaś obiecał, że je zakopie. I to tak, by nikt go nigdy nie znalazł. Byłam zrozpaczona, lecz uznałam, że to jedyne wyjście z sytuacji. Bo skoro i tak dziecko było martwe....
Uwierzyłam mu. Uwierzyłam. A ten bydlak doskonale wiedział, iż dziecko żyje. Z całą premedytacją wsadził je do kuferka i zakopał żywcem w ogrodzie. Rozumiesz pan? Zakopał żywcem moje dziecko.... Mojego synka.... Mojego słodkiego syneczka.
Po tym incydencie Villefort zniknął na zawsze z mojego życia. Ja zaś niedługo potem wyszłam za mąż za barona Danglarsa, który również w tym czasie owdowiał. Zostałam żoną bankiera i weszłam ponownie na francuskie salony. Dowiedziałam się wówczas, że Villefort powtórnie się ożenił. Zaprzyjaźniłam się z jego nową żoną, Heloizą. O ponowieniu romansu z Villefotem nie mogło być mowy. Ani tym bardziej o żadnej miłości między nami. Nic już nas praktycznie ze sobą nie łączyło. Nic a nic. Nie przeszkadzało mi to jednak. Już sama znajomość z nim była dla mnie bolesna, gdyż przypomniała mi o moim biednym dziecku zakopanym gdzieś w ogródku domu w Auteuil.
W moim drugim małżeństwie również mi się nie układało. Urodziłam mężowi córkę, Eugenię. I na tym moje obowiązki żony się skończyły. Mąż zajmował się interesami, w alkowie mnie nie odwiedzał. Dlatego skorzystałam z pierwszej nadarzającej się okazji i kiedy pan Lucjan Debray, sekretarz ministra spraw wewnętrznych, zaoferował mi swoje uczucie, przyjęłam je. A że przy okazji służył on mnie i mężowi jako doradca giełdowy, oboje widzieliśmy się ze sobą dość często. Mój mąż wiedział o mym romansie, ale bynajmniej nie miał nic przeciwko niemu. Wręcz przeciwnie – wręcz zachęcał mnie do kontynuowania mej „znajomości” z panem Debray, zwłaszcza gdy po raz pierwszy wygrał dzięki niemu sporą sumkę na giełdzie. Odtąd zwykł chodzić za naszymi radami w sprawie odpowiedniego lokowania pieniędzy. Przyznam się panu, że nieraz czułam się niezręcznie w całej tej sytuacji. Nie kochałam mojego męża, ale mimo wszystko oczekiwałam od niego nieco zazdrości, okazania męskiego charakteru. Te uczucia były jednak obce mojemu drugiemu mężowi, który kochał wyłącznie pieniądze.
I wtedy to właśnie na mojej drodze pojawił się hrabia Monte Christo. Zawarł znajomość z bankiem mojego męża. Miał on u niego kredyt nieograniczony, jaki narzucił nam bank „Thomson i French”. Pamiętam to dobrze, jakby to było wczoraj, w jaki sposób hrabia wszedł w nasze życie. Otóż posiadałam swego czasu konny zaprzęg, zwany od jego maści siwojabłkowitym. Konie te były jednak dość narowiste i mój mąż uważał je za coś, co może poważnie zagrozić życiu jego i mojemu. Z wielką więc chęcią sprzedał je hrabiemu Monte Christo i to bez mojej zgody. Oburzyłam się więc strasznie, kiedy hrabia zajechał pod nasz dom moimi końmi. Byłam zszokowana i wściekła. Jakim bowiem prawem mój mąż sprzedał zaprzęg ponoć należący do mnie i nawet nie zapytał mnie o zdanie w tej sprawie? To był już szczyt bezczelności. Hrabia jednak zaskoczył mnie wówczas w sposób niezwykle pozytywny. Gdy tylko odkrył, jak wielką sprawił mi przykrość kupując od mego męża te piękne rumaki, natychmiast ofiarował mi je z powrotem, nie żądając przy tym wcale zwrotu pieniędzy. W dodatku dołożył po diamencie do każdej uprzęży. Wielka była moja radość z tego faktu. Zwłaszcza, że obiecałam pożyczyć moje konie Heloizie de Villefort, a przez interes mojego męża okazało się to niemożliwe. Teraz jednak mogłam dotrzymać danego słowa. Lecz o dziwo, z niewiadomych przyczyn konie w rękach Heloizy i jej synka Edwardka poniosły. Na szczęście stało się to w pobliżu domu hrabiego Monte Christo, który z pomocą swego murzyńskiego niewolnika Alego uratował mą przyjaciółkę i jej synka. Ta zaś z wdzięczności zaprosiła go na swoje salony.
Po tych wydarzeniach nie wracałam już myślami do hrabiego Monte Christo. Aż do dnia, kiedy nabył on jako swoją wiejską rezydencję dawny dom państwa Saint-Meran w Auteuil i urządził w nim przyjęcie. Oczywiście nie paliłam się do wyjazdu w takie miejsce, ale ponieważ jechał tam mój mąż, to musiałam i ja się tam udać. Na przyjęcie zaproszeni zostali też de Villefort z Heloizą, a także kilka innych osób. Nowością był tu major Bartolomeo Cavalcanti i jego syn, wicehrabia Andrea Cavalcanti, którego major oddał pod opiekę Monte Christa. Nasz gospodarz zaszokował nas wszystkich serwując nam podczas przyjęcia świeże ryby morskie, które przed minutą jeszcze żyły. Ale oczywiście była to tylko jedna z atrakcji. Potem oprowadził nas po domu opowiadając o nim różne historie. Pamiętam, że gdy mijaliśmy pokój, w którym urodziłam mego synka, zemdlałam. Heloiza musiała cucić mnie kroplą brucyny, którą (notabene) otrzymała od hrabiego. Odzyskałam przytomność i dalej brałam udział w zwiedzaniu domu mając nadzieję, że to koniec niemiłych niespodzianek. Myliłam się jednak, gdyż potem było już tylko gorzej.
Wyszliśmy na ogród, a wówczas Monte Christo powiedział, że chce nam opowiedzieć coś, co nazwał „sprawą kryminalną”. Chyba nawet poprosił Villeforta by pomógł mu rozstrzygnąć prawnie całą sprawę. Hrabia powiedział nam, iż kazał przekopać ogród swego nowego domu w jakimś dziwacznym celu. Chyba chodziło mu o szukanie wód mineralnych. Zresztą mniejsza z tym. I w ten sposób znalazł on skrzynkę ze szkieletem noworodka w środku. Pamiętam jaki szok wywarło to na mnie i Villeforcie, zwłaszcza kiedy hrabia zapytał go, jaka kara czeka dzieciobójców. Mój mąż zaś brutalnie palnął, iż na pewno obcinają im łeb. Ohydne i bardzo prostackie wyrażenie, typowe zresztą dla niego.
Dzień po tym przyjęciu spotkałam się potajemnie z Villefortem. Opowiedziałam mu o swoim bólu i cierpieniu związanym z odkryciem, jakiego dokonał hrabia Monte Christo. A także o tym, że chyba los każe za grzechy młodości. Wówczas jednak Villefort opowiedział mi coś strasznego. Coś o wiele bardziej strasznego niż to, co usłyszałam od Monte Christa. Okazało się bowiem, że hrabia kłamał. Nie mógł w żaden sposób wykopać skrzyni ze szkieletem mego dziecka, ponieważ dawno go tam nie było. Zszokowana słowami mego dawnego kochanka zapytałam go, jak to możliwe? Okazało się, że Villefort naraził się swego czasu pewnemu Korsykaninowi. Ten poprzysiągł mu vendettę. Śledził go od dawna i obserwował. W noc narodzin mego synka czaił się na Gerarda z nożem. Kiedy ten zakopał moje dziecko rzucił się na niego i dźgnął go kilkakrotnie w pierś. Następnie myśląc, że Villefort nie żyje, wykopał skrzynkę i wydobył z niej moje dziecko. Zrobił mu sztuczne oddychanie i przywrócił w ten sposób do życia. Następnie dziecko zniknęło. Villefort, gdy tylko powrócił do zdrowia przekopał pół ogródka w jego poszukiwaniu, ale oczywiście niczego nie znalazł. Zrozumiał, że dziecko żyje. Zaczął je szukać, by je dobić (mnie oczywiście podał inny powód). Ale ślad za naszym synem urwał się gdzieś przy Korsyce.
Sprawa zatem była bardzo poważna. Jeśli Monte Christo opowiedział nam tę zmyśloną historyjkę o wykopanej skrzynce, to znaczy, że o wszystkim wiedział i dawał nam to wyraźnie do zrozumienia. Ale co chciał zrobić z tymi informacjami, tego już nie wiedzieliśmy. Villefort wysłał więc policyjnego agenta (którym jak się potem dowiedziałam, był on sam), by dowiedział się czegoś o hrabim. Przesłuchał on Włocha, księdza Busoni oraz Anglika, niejakiego lorda de Wilmore. Ci dwaj najlepiej znali hrabiego. Jednakże z ich informacji nie dowiedzieliśmy się niczego konkretnego poza jedną rzeczą, która nas uspokoiła. Monte Christo nie zamierzał w żaden sposób wykorzystywać naszego sekretu. Lubił jedynie bawić się ludzkim kosztem, wywoływać strach, a potem patrzeć z upodobaniem na jego efekty. Nic nam z jego strony nie groziło.
Wkrótce jednak w moim życiu pojawiły się inne problemy. Mój mąż przegrał na giełdzie w sprawie hiszpańskich obligacji. Stracił fortunę, a do tego jeszcze kilka innych jego interesów mu się nie powiodło. Oczywiście o wszystko oskarżył mnie i pana Debray. Sam w swoich oczach pozostawał całkowicie bez winy. Jakże to typowy dla niego punkt widzenia. Żałosny prostak. Tak czy inaczej, by nadrobić braki w naszym budżecie trzeba było odpowiednio wydać naszą córkę za mąż. Mówiąc „odpowiednio” mam na myśli „bogato”. Do niedawna najlepszym kandydatem do ręki Eugenii był wicehrabia Albert de Morcerf, później jednak lepszym kandydatem okazał się być inny wicehrabia – ten młody Włoch, podopieczny hrabiego Monte Christo. Andrea Cavalcanti. Naszej córce w żaden sposób nie podobał się ten pomysł. Od dawna czuła bowiem wstręt do mężczyzn i chciała poświęcić swoje życie sztuce. Lecz mój mąż nie chciał o tym słyszeć i ogłosił w końcu jej zaręczyny z młodym Cavalcantim. Jednak w dniu podpisania intercyz na salę, w której się to wydarzenie odbywało, wkroczyli żandarmi z rozkazem aresztowania Andrei. Okazało się wówczas, że ów chłopak to zbiegły galernik o imieniu Benedetto. Był on ścigany za ucieczkę z galer oraz morderstwo, jakiego się dopuścił na swoim kompanie. Andrea widząc, że został zdemaskowany, jak najszybciej uciekł. Jednak poniżenie, jakie dotknęło nasz dom, było przytłaczające. Do tego moja córka w przebraniu mężczyzny uciekła ze swoją nauczycielką muzyki (będącą notabene jej najlepszą przyjaciółką) Ludwiką d’Armilly, udając jej brata. Obie ukryły się we Włoszech i tam oddały się sztuce, tak jak o tym marzyły. Co do mojego męża, to niemalże w tym samym czasie uciekł on z pieniędzmi przeznaczonymi na szpitale i przytułki. Ja zaś zostałam sama w wielkim świecie. Na Lucjana Debraya nie miałam co liczyć. Poprosiłam go co prawda o pomoc, lecz on rozmawiał ze mną jak przystało na kolegę w interesach, a nie jak na romantycznego kochanka, jakiego dotychczas przede mną udawał. Nędzny drań. Oddał mi tylko pieniądze, które zarobiłam z jego pomocą na giełdzie, po czym udzielił mi kilku mądrych rad i sobie poszedł.
Epilogiem tego całego skandalu był proces Benedetta alias Andrea de Cavalcanti. Villefort prowadził w nim akt oskarżenia. Podczas procesu mój niedoszły zięć powiedział jednak coś strasznego. Coś, co wywołało jeszcze większy skandal niż dotychczas. Powiedział, iż to on był naszym nieślubnym dzieckiem – moim i Gerarda. Teraz zaś bezczelnie i z premedytacją ujawnił to całemu światu, łaskawie jednak pomijając w swoich zeznaniach moje nazwisko, twierdząc, iż go nie zna. Myślę, że kłamał i doskonale je znał, lecz po prostu uznał mnie za osobę niewinną w całej tej sprawie i nie chciał się na mnie mścić. Za to Villeforta zniszczył dogłębnie i jeśli mam być szczera, nie było mi go żal. Pamiętam również, że gdy to wszystko usłyszałam, zemdlałam. Uświadomiłam sobie wówczas, co o mały włos by się mogło stać. Chciałam wydać Eugenię za jej własnego brata. Przyrodniego, ale jednak brata. Chyba sam Pan Bóg ocalił mnie przed dokonaniem tego aktu kazirodztwa. Co prawda nieświadomego, ale jednak.
Tego samego dnia miało miejsce inne, równie straszliwe wydarzenie. Heloiza de Villefort popełniła samobójstwo - zażyła brucynę. Nie znam jednak szczegółów tej sprawy. Wiem jedynie tyle, że tego samego dnia zmarł również otruty tym samym świństwem Edwardek. Był to słodki i uroczy chłopak, choć wścibski i lubiący wtykać swój nos tam, gdzie tylko chciał. Rozpuszczony i wychuchany przez matkę, jednak nie umiałam czuć do niego wstrętu. Przypominał mi on bowiem o moim synu, którego straciłam zaraz po urodzeniu.
Nigdy nie dowiedziałam się, jak wyglądały szczegóły śmierci Heloizy i jej dziecka. Prawdopodobnie wścibski Edwardek znalazł ten wywar w szafie mamusi i zażył go. A wiadomo, że brucyna tylko w jednej kropli działa jako lek, w większej natomiast jest to śmiertelna trucizna. Podejrzewam więc, że Edwardek ze zbytniej swej ciekawości zażył wywar, a Heloiza z rozpaczy poszła w jego ślady. Takie wyjaśnienie wydaje mi się najrozsądniejsze. Nie chce mi się natomiast wierzyć w plotki, iż Heloiza rzekomo otruła swą pasierbicę Walentynę (córkę Villeforta z pierwszego małżeństwa) oraz jej dziadków, państwa de Sainte-Meran. Znałam tę kobietę od lat. Nie skrzywdziła by nawet muchy. Wierzę w jej niewinność.
A zresztą, co to za różnica, jak było naprawdę? Teraz to i tak bez znaczenia.
Villefort, gdy tylko odkrył ciało żony i synka, dostał szału. Wziął łopatę i zaczął przekopywać swój ogródek w poszukiwaniu naszego dziecka. Popadł w obłęd i został zamknięty w zakładzie dla umysłowo chorych, gdzie wkrótce potem zmarł.
Benedetto zaś ponownie stanął przed sądem, ale tym razem jego oskarżycielem był już inny prokurator, na którego on nie miał już żadnego haka. Wiedziałam, co to oznacza. Mój syn miał pójść na gilotynę. Nie mogłam do tego dopuścić. Choć był to złodziej i morderca, to jednak mój syn. Musiałam coś zrobić. Musiałam go ocalić, choćby przyszło mi za to samemu oddać głowę. Udało mi się przygotować jego ucieczkę z więzienia i anonimowo przesłać mu sumę dwudziestu tysięcy franków. Gdy mój syn uciekł z więzienia udałam się do Włoch chcąc uniknąć oglądania skandalu, jaki z całej tej sprawy wyniknął. W Rzymie przypadkiem spotkałam moją córkę, Eugenię. Ona i panna Ludwika prowadziły życie artystek rewiowych. Oczywiście poczułam się z tego powodu bardzo oburzona, gdyż Genia w ten sposób szargała moje nazwisko. Musiałam coś z tym zrobić. Odwiedziłam ją i próbowałam namówić do porzucenia hańbiącej moim zdaniem ścieżki życia, jaką obrała. Odmówiła. Postanowiłam więc ją porwać i uwięzić w klasztorze żeńskim o bardzo surowych obyczajach. Jednak nim do tego doszło otrzymałam list od hrabiego Monte Christo. Nie wiedzieć jak dowiedział się on o wszystkim i oznajmił, iż nie dopuści do realizacji mego planu, więc lepiej będzie dla mnie, jeśli dam sobie spokój i porzucę zamiar uprowadzenia własnej córki. Czując respekt przed tym człowiekiem posłuchałam go i rzeczywiście dałam sobie spokój.
Niedługo potem spotkałam Benedetta. Odwiedził mnie w pokoju i bezceremonialnie okradł ze wszystkich pieniędzy, jakie zabrałam ze sobą w podróż. Powiedział, że planuje wielką podróż i musi mieć za co ją sfinansować. Później dopiero się dowiedziałam, że planował on zniszczenie hrabiego Monte Christo. Szkoda, że mi tego nie powiedział. Dałabym mu je sama, bez wahania. A tak do licznych swych przestępstw mój syn dołączył również okradzenie własnej matki. Oczywiście, jak później to odkryłam, nie wiedział on wciąż, że jestem jego matką. Myślał, że jestem mu zupełnie obcą osobą, dlatego bez najmniejszych skrupułów zabrał mi wszystko co miałam. Gdy ze łzami w oczach przyznałam się, że to ja właśnie posłałam mu dwadzieścia tysięcy franków do więzienia i zorganizowałam ucieczkę z niego, zrobiło mu się nieco głupio, po czym oddał mi tę sumę nietkniętą w ogóle. A następnie pożegnał się ze mną i wprowadził do pokoju mojego męża, który okradziony przez włoskich bandytów pracował jako portier w hotelu. W tym samym hotelu, w którym zatrzymałam się ja. Ironia losu. Mąż mój widząc, że mam wciąż za co żyć i to na wysokiej stopie chciał się ze mną pogodzić. Ja jednak oznajmiłam mu, iż jest to niemożliwe, a na dowód pokazałam mu list, jaki znalazłam w swoim pokoju, kiedy on uciekł przed wierzycielami do Włoch porzucając mnie samą z piętnem żony bankruta na duszy. Mąż mój zrozumiał więc, że stracił na zawsze swoją kurę znoszącą złote jajka i odszedł. Nigdy więcej go nie spotkałam i nie wiem, co on teraz robi. Pewnie sobie radzi, jak zawsze zresztą. W końcu to mu wychodzi najlepiej – dawanie sobie rady w każdej sytuacji.
Co do mnie wróciłam załamana z Rzymu nie odzyskując ani syna, ani córki. Ponieważ dwadzieścia tysięcy franków, jakie miałam przy sobie, nie starczyłoby mi na dostatnie życie ani na rozpoczęcie nowej spekulacji na giełdzie, musiałam coś wymyślić. Na kolejne małżeństwo nie miałam co liczyć. Mój mąż wciąż żył i nie dał mi rozwodu. Oczywiście sama mogłabym go łatwo uzyskać (za odpowiednia sumę, rzecz jasna), ale wiedziałam, że to bezcelowe. Kto niby po tym wszystkim, co się wydarzyło, wziąłby mnie za żonę? Musiałam pogodzić się z tym, że nie mam już nikogo na świecie. Mąż, córka i syn porzucili mnie. Byłam sama, a pieniądze prędzej czy później musiały mi się skończyć. Dlatego wstąpiłam do klasztoru i zostałam siostrą miłosierdzia, zaś owe dwadzieścia tysięcy franków posłużyło mi jako posag. I jako mniszka żyję do dzisiaj, jak pan widzi.
A wszystko to zasługa poszukiwanego przez pana hrabiego Monte Christo. On to przecież sprowadził mego syna pod zmienionym nazwiskiem do Paryża i wypromował go na tutejszych salonach. To on również dostarczył wiadomości o prawdziwej tożsamości Benedetta. On naraił memu mężowi narzeczonego dla Eugenii. Wszystko on. I za co, pytam się? Co takiego złego uczynił mu mój mąż i ja, że tak nieludzko nas potraktował? Jeśli go pan kiedykolwiek spotka, niech pan go o to zapyta. Ja niestety nigdy się tego nie dowiedziałam. Mój syn też mi nigdy o tym nie powiedział nawet wtedy, gdy odwiedził mnie tutaj tuż po tym, jak ponownie trafił do więzienia i ponownie z niego uciekł. Odwiedził mnie i rozmówił się ze mną ostatni raz w życiu. Powiedział, że chciał dokonać zemsty za szaleństwo i śmierć swego ojca na hrabim Monte Christo. Nie udało mu się to jednak i musiał pogodzić się z tym, iż nigdy nie dosięgnie tego człowieka. Postanowił więc dać sobie spokój i zniknąć na zawsze z Francji. Przedtem jednak przyszedł się ze mną pożegnać i poprosić o błogosławieństwo. Oczywiście je otrzymał. Gdy zaś to się stało zniknął i już nigdy więcej go nie widziałam. Nie wiem nawet, jakie życie on prowadzi. Ale mam nadzieję, że zdecydowanie lepsze niż to, które muszę wieść ja. I pomyśleć, że kiedyś byłam wielką damą, o której względy starali się liczni adoratorzy. A dzisiaj kim jestem? Nędzną zakonnicą muszącą stroić słodkie minki do chorych i kalek, którymi tutejsze siostrzyczki się opiekują. Obrzydliwość. A wszystko to jest zasługą pana przyjaciela, hrabiego Monte Christo.
Tak oto, drogi panie Chroniqueur, wygląda moja opowieść. Mam nadzieję, że na coś się ona panu przyda.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 0:44, 16 Sty 2014, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 15:49, 14 Lis 2013    Temat postu:

O, i tu była duża dawka. Czegoś się dokopujemy... I nie mam na myśli trupów w skrzyniach Wink

Dokąd teraz?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 1:04, 15 Lis 2013    Temat postu:

Rozdział IX

Dzienniki Jeana Chroniqueura

1 lipca 1855 r. c.d.
Było tak, jak to przewidywałem. Mój kolejny informator mówił przede wszystkim o sobie, nie zaś o hrabi Monte Christo. To było łatwe do przewidzenia, ale czego się można było spodziewać po opuszczonej i skrzywdzonej przez los kobiecie? Choć muszę przyznać, iż wobec pani Danglars miałem zdecydowanie mieszane uczucia. Z jednej strony jej współczułem, gdyż była osobą niezwykle skrzywdzoną przez los. Ale z drugiej wywarła na mnie wrażenie osoby przede wszystkim kochającej pieniądze i zbytki oraz nieumiejącej bez nich żyć. Płaska emocjonalnie kokietka oraz miłująca wygody nieciekawa osóbka. Tak właśnie oceniam obecną siostrę Herminię.
Jednego wszak zarzucić jej nie można. Tego, iż jej historia nie jest ciekawa. Wręcz przeciwnie. Rzuciła ona zdecydowanie większe światło na postać prokuratora de Villeforta, który odtąd jawił się w mojej wyobraźni jako osoba obrzydliwa i pod każdym względem odpychająca. Bo w końcu jak można inaczej nazwać człowieka, który dla ratowania kariery był gotów zabić własne dziecko? Co z tego, że z nieprawego łoża? Dziecko to zawsze dziecko, tym bardziej własne. To co zrobił podziwiany przez wszystkich pan Gerard trudno mi nazwać inaczej niż zwykłą zbrodnią. Dlatego też zgadzam się ze zdaniem pani Danglars. Villefort dostał to, na co zasłużył.
Wciąż jednak zadawałem sobie wówczas pytanie: jaki to ma wszystko związek ze sprawą hrabiego Monte Christo? Nie można zaprzeczyć, że odegrał on w ich życiu dość znaczną rolę. Jednak czy podejrzenia pani Danglars były słuszne? Czy rzeczywiście wiedział on o przeszłości Benedetta i czy specjalnie posłał go do więzienia, żeby w ten sposób poniżyć Villeforta? A jeśli tak, to po co to zrobił? Co on miał do Villeforta, Mondego czy Danglarsa, aby chcieć ich wszystkich zniszczyć? Pytania zaczęły mnożyć mi się w głowie, zaś odpowiedzi było mało lub były niezadowalające. Sprawa zaczęła się robić coraz bardziej skomplikowana, co jednak nie sprawiało, że nie była ciekawa. Wręcz przeciwnie, z każdą chwilą coraz mocniej mnie pociągała. Im bardziej się w nią zagłębiałem, tym bardziej chciałem ją kontynuować. Wiedziałem, że nie zrezygnuję z niej za nic w świecie.
Wstałem i uśmiechnąłem się do swojej rozmówczyni delikatnie.
- Dziękuję za rozmowę, siostro Herminio. Bardzo mi siostra pomogła.
- Cieszę się, że mogłam pomóc – odpowiedziała pani Danglars – Żałuję, że więcej już dla ciebie, panie, nie mogę uczynić.
- Ależ możesz pani. Możesz.
- W jaki sposób? – spojrzała na mnie z zainteresowaniem.
- Dokąd teraz powinienem się udać, by kontynuować swoje śledztwo?
Pani Danglars rozłożyła bezradnie ręce.
- Przykro mi, ale niestety nie zdołam panu pomóc. Nie wiem, dokąd powinien pan teraz się udać.
Posmutniałem. To oznaczało, że śledztwo moje utkwiło w martwym punkcie. I nie miałem najmniejszej możliwości, by je znowu ruszyć. Załamany tą wiadomością pożegnałem się jeszcze raz z panią Danglars i wróciłem dorożką do domu.

***

Kiedy załamany powróciłem w domowe pielesze postanowiłem zjeść kolację, poczytać i pomyśleć nad tym wszystkim, co się dzisiaj stało. Czytałem po kilka razy dzienniki, w których zapisałem opowieści moich dzisiejszych rozmówców starając się wypatrzeć w nich coś, co pozwoli mi ruszyć z miejsca. Wyglądało jednak na to, że wszyscy ludzie znający hrabiego Monte Christo już nie żyją albo są niedostępni dla mej skromnej osoby.
Byłem wściekły. Czyżbym po raz pierwszy miał ponieść porażkę? Czyżbym musiał porzucić tę sprawę, która już mnie zdążyła wciągnąć? Nie! Na to nie chciałem się za nic w świecie zgodzić.
Załamany już miałem cisnąć czytany właśnie dziennik, gdy nagle coś mi się rzuciło w oczy. Jedno słowo, a właściwie imię. Przyjrzałem mu się uważnie. Było to imię BENEDETTO. Coś mi ono mówiło, choć nie umiałem wytłumaczyć, co. Przypominało mi ono o pewnej sprawie. O czymś, co kiedyś sam osobiście redagowałem. To było chyba w zeszłym miesiącu. Natychmiast mnie coś tknęło. Gazety! Gazety z poprzedniego miesiąca! Muszę je przejrzeć! Muszę coś sprawdzić. Tam jest klucz do zagadki.
Pobiegłem do biblioteki po zbiory gazet z ostatnich lat. Odkąd zacząłem pracować w redakcji pisma mego ojca chrzestnego z próżności zacząłem kolekcjonować wszystkie wydania, w których były zamieszczane moje artykuły. Lubiłem bowiem podziwiać dzieło swoich rąk. Znowu je czytać, oglądać, zachwycać się nad niezwykłym doborem słów oraz zawartą w nich wiedzą. Taka moja drobna słabostka. Tym razem okazała się być zbawienna. Pomogła mi bowiem rozpocząć śledztwo na nowo i znaleźć kolejnego informatora.
Przeszukałem dokładnie gazety z poprzedniego miesiąca. I dość szybko znalazłem w nich ciekawy artykuł redagowany przeze mnie osobiście. Kiedy go przeczytałem wiedziałem już, co należy zrobić. Ten artykuł ocalił mi bowiem życie. Nie dosłownie, ale jednak. Dzięki niemu nie musiałem się poddawać i moje poszukiwania wiadomości na temat hrabiego Monte Christo ruszyły znowu pełną parą.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Wto 21:20, 21 Sty 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 13:40, 15 Lis 2013    Temat postu:

Sznureczek informatorów przerwany... i odnaleziony. Jak widać, nawet próżność czasem pomaga Wink I co dalej?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 0:23, 16 Lis 2013    Temat postu:

Rozdział X

Artykuł wklejony do dzienników Jeana Chroniqueura


PRZESTĘPCA BENDETTO ARESZTOWANY

Około trzydziestoośmioletni, wieloletni i zatwardziały przestępca o imieniu Benedetto nareszcie został ujęty przez żandarmów dnia 2 czerwca roku pańskiego 1855. Po intensywnych poszukiwaniach został on wreszcie odnaleziony na ulicach Paryża, a następnie po rozpoznaniu pochwycony przez dwóch funkcjonariuszy paryskiej policji. Podczas aresztowania Benedetto stawił opór i zabił jednego z żandarmów, którzy go aresztowali. Przestępca został zabrany do więzienia numer 5 na ulicy św. Honoriusza i oczekuje na wyrok.
Benedetto już od dawna był poszukiwany przez nasze władze. Człowiek ten urodził się jako nieślubny syn śp. prokuratora Gerarda de Villefort i nieznanej z nazwiska młodej wdowy, którą ów de Villefort uwiódł, a potem porzucił. Benedetto został wychowany w nieznanej nam z nazwiska włoskiej rodzinie, ale w wieku kilkunastu lat uciekł zamordowawszy wcześniej swą przybraną matkę dla jej pieniędzy. Potem był ostatnio widziany w 1833 roku, kiedy przyłapany na przestępstwie został zesłany na galery w Tulonie na okres pięciu lat. Przed upływem tego terminu jednak uciekł z nich razem ze współwięźniem, niejakim Kacprem Caderoussem, który był z nim skuty jednym łańcuchem. Obaj uciekinierzy dotarli do Paryża, gdzie jednak ich drogi się rozeszły. Benedetto pod przybranym nazwiskiem Andrea Cavalcanti oszukał znanego maltańskiego arystokratę, hrabiego Monte Christo, który pomógł mu wejść na paryskie salony. Benedetto dość szybko stał się częstym gościem najlepszych domów w tym mieście. Nędznik ów wszedł w pychę do tego stopnia, że próbował ożenić się z córką znamienitego bankiera, barona Danglarsa. W dniu zaręczyn został jednak zdemaskowany przez hrabiego Monte Christo, który odkrył, iż rzekomy wicehrabia Cavalcanti to w rzeczywistości zbiegły galernik. Hrabia dowiedział się o tym od Caderousse’a, którego Benedetto zamordował pod domem hrabiego, a którego hrabia zdążył przed śmiercią przesłuchać. Powodowany obywatelskim obowiązkiem pan de Monte Christo powiadomił (incognito, ma się rozumieć) o wszystkim miejscowe władze, co przyczyniło się do pochwycenia złoczyńcy. Na swoim procesie jednak Benedetto ujawnił swoje pochodzenie i szczegóły swoich narodzin, dzięki czemu doprowadził do skandalu i zniszczył swego ojca, który notabene prowadził przeciwko niemu akt oskarżenia. Proces został przełożony, co Benedetto wykorzystał, aby zbiec.
Rok później jednak został pochwycony, lecz ponownie udało mu się uciec i przy okazji splądrować grób rodziny de Villefort. Benedetto włamał się do niego, po czym sprofanował ciało swego niedawno zmarłego ojca obcinając mu dłoń. Następnie zniknął na długi czas i po około roku został pochwycony w Paryżu, gdy próbował odłożyć dłoń swego ojca na miejsce. Ponownie jednak uciekł i dopiero niedawno został pochwycony przez paryskie władze.
Nie ma wątpliwości, iż ten zatwardziały przestępca i recydywista odpowie przed sądem za swoje czyny. Nie ulega również wątpliwości, jaki będzie wyrok. W przypadku takiego kryminalisty i zwyrodnialca wyrok może być tylko jeden – śmierć. Benedetto jest, co należy przypomnieć, człowiekiem popełniającym bez najmniejszych skrupułów zbrodnię za zbrodnią. Zamordował on swoją przybraną matkę. Zabił swego wspólnika bojąc się, że ten go wyda. A niedawno zamordował bezwzględnie funkcjonariusza policji, który tylko i wyłącznie wykonywał swoje obowiązki. Już za jedną z tych zbrodni należy mu się kara śmierci. A jeśli się doda do listy jego przestępstw kradzież, przemyt, fałszerstwo oraz kilka brawurowych ucieczek z więzienia wyrok sądu będzie już tylko czystą formalnością.
Adwokat Benedetta przewiduje jednak ponoć jakieś kruczki prawne do obrony tego oto człowieka. Jest więc możliwość, że wyrok śmierci zostanie zmieniony na dożywotnie galery. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, iż tak się nie stanie. Społeczeństwo francuskie na pewno odetchnie z ulgą, kiedy się dowie, że człowiek ten zszedł nareszcie z tego świata.
W dalszych naszych artykułach będziemy podawać dokładne relacje z procesu Benedetta oraz to, jaki wyrok zostanie ogłoszony.

Podpisano:
Jean Chroniqueur.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Wto 21:34, 21 Sty 2014, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 0:31, 16 Lis 2013    Temat postu:

Mało! Czy narrator odgrzebie coś jeszcze (skoro zapowiadał dalsze artykuły), czy raczej złoży osobiście wizytę w więzieniu? Tam by mógł się trochę dowiedzieć...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4 ... 13, 14, 15  Następny
Strona 3 z 15

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin