Forum www.bonanza.pl Strona Główna www.bonanza.pl
Forum miłośników serialu Bonanza
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Przygody kawalera Charmentall-Intrygii antykrólewskie Tom II
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 21:14, 18 Mar 2013    Temat postu:

Rozdział XV

Hrabia de Bernice przekonuje się na własnej skórze, że klasztor nie zmiękczył panny Luizy

Klasztor Saint Denis leżał na terenach należących do ministra Colgena i był przez niego sowicie obdarowywany. Dlatego też mieszkające tam mniszki chętnie spełniały rozmaite prośby pana ministra. Poza tym należy gwoli ścisłości przyznać, że odkąd klasztor wziął pod swoją protekcję minister Colgen, to stało się to miejsce bardziej więzieniem niż miejscem do spokojnego modlenia się. Jego Wielmożność pan minister zsyłał tutaj nieraz kobiety przestępczynie, które miały tutaj odbywać pokutę za swoje przewinienia. A nie miały one tutaj lekko, bynajmniej. W ciągu wielu lat protekcji pana ministra mniszki zdążyły zapomnieć większość swoich pacierzy, za to doskonale zapoznały się z techniką niezwykle precyzyjnego zadawania bólu ofiarom tzw. sprawiedliwości. Co w połączeniu z fanatyzmem tutejszych mniszek bynajmniej nie gwarantowało niczego dobrego temu, kto tutaj trafił na pokutę.
Reguła tego klasztoru była niezwykle surowa i rygorystyczna, także nie było od niej żadnych wyjątków. Codziennie o 4 rano pobudka i msza w pobliskiej kaplicy. Potem godzina medytacji i następna msza o 6 rano. Po niej skromne śniadanie i kolejna msza zwana tercją. Potem był czas na czytanie Żywotów Świętych i medytacje. Niektóre siostry poddawano biczowaniu, innym Matka Przełożona polecała nosić przez jakiś czas włosiennicę, od noszenia której większość klasztorów już odstąpiła. Potem, po krótkiej modlitwie podawano skromny obiad, po nim przystępowano do kolejnych modlitw. I tak aż ko kolacji. Po niej jeszcze wieczorna msza i można było położyć się spać w swojej celi. Nie wspomnę, że bardzo skromnie umeblowanej. Proste, surowe łóżko, nie zapewniające wygodnego snu i stolik, z kilkoma nabożnymi książkami. Jednym słowem parada atrakcji dla fanatyków religijnych. Za to ludzie spokojni i o umiarkowanych poglądach religijnych (pokroju panny Luizy) czuli się w tym miejscu jak dantejskim w piekle. Także swobodnie można by napisać na bramie klasztoru „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”.

***

Przyjazd Luizy do klasztoru wyglądał następująco:
Hrabia de Bernice z oddziałem szesnastu gwardzistów pana ministra oraz karety, którą jechały hrabina de Willer oraz skrępowana Luiza podjechał przed bramę główną klasztoru Saint Denis. De Bernice osobiście podjechał do furty i zastukał do jej bram. W bramie otworzyła się mała szczelina, w której ukazała się kobieca, surowa twarz.
- A kogóż to Bóg prowadzi? – zapytała głosem, który bynajmniej nie dowodził radości z jej strony.
- Hrabia Filip de Bernice, z polecenia Jaśnie Wielmożnego pana ministra Colgena.
Mniszka przyjrzała mu się uważnie, a po chwili na jej twarzy zagościł jadowity uśmiech.
- Ach to pan, panie hrabio! Wybacz mi, że nie poznałam cię od razu. Czyżbyś przywoził do naszego przybytku kolejną zbłąkaną duszyczkę, która wymaga pokuty?
- Nie inaczej, wielebna siostro. Nie inaczej – odpowiedział de Bernice uśmiechając się podle – I to nie byle jaką duszyczkę, ale samą córkę naszego wspólnego dobroczyńcy.
- Pannę Colgen? – zdziwiła się mniszka – A czymże to biedactwo naraziło się naszemu wielkiemu dobroczyńcy, że ten aż każe ją tutaj zesłać?
Ton jej głosu zaprzeczał kategorycznie słowom dając wyraźnie do zrozumienia, że ani trochę nie jest jej żal swojej przyszłej ofiary, którą weźmie pod swoje jakże opiekuńcze skrzydła.
- To już nie twój interes. Mam list w tej sprawie do samej Matki Przełożonej.
To mówiąc hrabia wyjął z rękawicy ukryty list i podał go mniszce wsuwając go powoli w szczelinę. Mniszka pochwyciła go chciwie, po czym zamknęła szczelinę i kazała otworzyć bramę. Polecenie szybko zostało wykonane i hrabia ze swoim oddziałem oraz kareta z dwiema kobietami wjechali na dziedziniec klasztoru. Kiedy to się stało jeden z gwardzistów zeskoczywszy z konia otworzył drzwi karety i podał uprzejmie dłoń hrabinie de Willer. Hrabina dłoń przyjęła i wysiadła, po czym nakazała wysiąść Luizie. Dziewczyna z dumnie podniesioną głową wysiadła i stanęła przed nią.
Kilka mniszek zbliżyło się do hrabiny i jej więźniarki.
- Pani hrabino.... Zaszczyt to dla nas niemały, że możemy cię ponownie gościć w naszych progach. I pana hrabiego również – powiedziała mniszka furtianka (czyli ta sama, z którą hrabia rozmawiał w bramie).
- A dla nas zaszczytem jest ponownie skorzystać z gościny szlachetnych mniszek klasztoru Saint Denis – odpowiedziała hrabina.
- Mam nadzieję, że siostrzyczki nie mają przeciwko temu, by nasi ludzie, których musieli wsiąść ze sobą dla własnego bezpieczeństwa, mogli zostać na terenie klasztoru do dnia jutrzejszego.
- Gość w dom, Bóg w domu – odpowiedziała jedna z mniszek – Choć nasza reguła nie przewiduje przyjmowania mężczyzn w naszym świętym przybytku, to jednak sądzę, że dla naszego dobroczyńcy uczynić ten jeden wyjątek.
- Lecz spać panowie będą na dziedzińcu. Nie wejdziecie panowie do środka klasztoru – dodała druga mniszka.
- To się rozumie samo przez się – rzekł de Bernice tonem takim, jakby w głowie się mu nie mieściło, aby miało być inaczej.
Następnie spojrzał na Luizę i nakazał mniszkom, by znalazły dla niej osobną celę. Przykazał również, że zgodnie z poleceniem pana ministra żadna osoba z zewnątrz nie może się z nią widywać poza hrabią de Bernice oraz hrabiną de Willer. Mniszki przytaknęły zgodnie głowami, po czym zabrały Luizę do jej nowej kwatery.
Gwardziści de Bernice'a rozlokowali się po całym dziedzińcu i uszykowali sobie miejsca do nocowania. Mniszki przyniosły im natychmiast coś do przekąszenia, zaś ci zachowywali się wobec nich niezwykle mile i uprzejmie. Wywołało to u sióstr zakonnych lekkie zdumienie. Ostatecznie nieraz przyszło im ugaszczać mniej lub bardziej podejrzanych ludzi pracujących dla ich wielkiego darczyńcy pana Colgena, to jednak nigdy nie byli specjalnie wobec nich uprzejmi. Tym razem jednak było inaczej. Jeśli wierzyć pogłoskom, to ci gwardziści ponoć byli dawnymi bandytami, mordercami, rabusiami i innymi przestępcami zwolnionymi z więzień czy galer. Dlatego też czego jak czego, ale miłego traktowania mniszki się nie spodziewały. A tu taka niespodzianka. Może więc pogłoski, jakie o tych ludziach krążyły, są wyssane z palca? Tak, na pewno tak. Przestępcy bowiem, jak dzikie psy spuszczone ze smyczy, dobrocią i grzecznością na pewno nie grzeszą.
Nieszczęsne mniszki nie wiedziały jednak, że to tylko przysłowiowa cisza przed burzą. Niedługo miało się wydarzyć coś niezwykle dla nich przykrego.

***

Matką Przełożoną klasztoru Saint Denis była kobieta w niezwykle podeszłym wieku i wyglądzie co najmniej antypatycznym. Każdy, kto na nią spojrzał, nie mógł mieć najmniejszych nawet wątpliwości, że ma on do czynienia z osobą pozbawioną serca i jakichkolwiek wyższych uczuć. I nawet najodważniejszy człowiek mógłby poczuć dreszcz przerażenia na widok kogoś takiego.
Jednakże hrabina de Willer oraz hrabia de Bernice, stojący przed nią w osobistej celi Matki Przełożonej, nie czuli przed nią wcale lęku. Wręcz przeciwnie. Czuli się przy niej tak samo, jak wilk który wyczuje basiora z tego samego stada. Inaczej mówiąc, trafił swój na swego.
Matka Przełożona odczytała list od Colgena, który wręczyła jej furtianka, po czym poprosiła do siebie na rozmowę de Bernice'a oraz hrabinę.
- Zapoznałam się już z treścią listu Wielmożnego Pana Ministra i muszę powiedzieć, że jestem pełna oburzenia wobec zachowania jego córki – powiedziała Matka Przełożona – Nie mogę w to uwierzyć, że za tyle dobrodziejstw jej wyświadczonych ta dziewczyna jeszcze ośmiela się przeciwstawiać decyzji swego rodziciela i łamać tym samym prawo boskie nakazujące dzieciom posłuszeństwo wobec ojców bądź matek. Dlatego też ta grzesznica zostanie potraktowana z całą surowością, na jaką nas tylko stać. Mogę was, moi państwo, o tym zapewnić.
De Bernice popatrzył na starą zakonnicę uważnie.
- Właśnie w tym sęk, Wielebna Matko – powiedział – Wielmożny Pan Minister nalega, żeby jego córka została poddana jego klasztornym regułom. Zabrania kategorycznie jej chłostania oraz innych kar cielesnych.
Matkę Przełożoną te słowa mocno zdumiały.
- Zabrania kar cielesnych? Przecież asceza jest jedną z najważniejszych zasad tutaj panujących. Jak można podlegać wszystkim regułom, a tej jednej nie?
Hrabia zrobił krok w jej kierunku.
- Pan minister spodziewa się, że jego córka zmieni zdanie i ustąpi. A co za tym idzie woli być wobec niej nieco łagodniejszy. Wiadomo bowiem, że uparte dusze, jeśli stosuje się wobec nich przemoc, jeszcze bardziej zamykają się w sobie i stają się wrogami prawdy.
Matka Przełożona pokiwała głową na znak, że się z nim zgadza.
- Co prawda to prawda. Lecz jednak zdecydowanie uważam, że klasztorna dyscyplina wywiała by z głowy tej rozkapryszonej pannicy wszelkie pomysły przeciwne planom jej ojca.
- Być może – odpowiedział de Bernice z wątpliwością w głosie – Lecz polecenia pana ministra są w tym kierunku jasno sprecyzowane i nie chcemy odstępować od nich, czyż nie tak?
Zakonnica uśmiechnęła się do niego jadowitym uśmiechem.
- Oczywiście – powiedziała udając potulność – Nie chcemy zrażać do siebie człowieka, który być może, jeśli Bóg pozwoli, zasiądzie niedługo na tronie Francji. Nieprawdaż?
- Prawda – rzekł hrabia uśmiechając się równie podle, co mnisza – Widzę, że doskonale się rozumiemy.
- Istotnie – odpowiedziała Matka Przełożona, po czym zwróciła się do hrabiny de Willer – Pan minister pisał, pani hrabino, że pani będzie od czasu do czasu wizytować nasz klasztor i sprawdzać, czy panna Colgen zmieniła zdanie.
- Zaiste – powiedziała spokojnym tonem hrabina de Willer – Zostanę do jutra, a potem wyjadę. Wrócę ponownie za kilka dni i dowiem się, jak postępują nasze sprawy. Zostałabym dłużej, lecz cóż... wzywają mnie inne sprawy. Natury, że tak powiem, prywatnej.
- Dla Boga nie ma nic prywatnego, kochana pani hrabino – odpowiedziała Matka Przełożona żegnając się znakiem krzyża – Wszystko jest dla niego jasne, wszystko oczywiste. Wszystko widzi i wszystko pojmuje.
- Być może – hrabina nie chciała się sprzeczać z fanatyczną mniszką – Lecz jednak mam własne sprawy i zgodnie z wolą moją oraz pana ministra będzie tutaj na stałe rezydował hrabia de Bernice.
- Wolałabym jednak, żeby to pani rezydowała, a hrabia nas odwiedzał od czasu do czasu.
Hrabina popatrzyła na nią przenikliwym wzrokiem. Ta stara dewotka wyraźnie zaczyna się przeciwstawiać. Ale już ona ją utemperuje. Miała w tym zakresie rozkazy z pierwszej ręki od samego ministra. Jeśli ta stara kwoka nie zgodzi się na jego osobiste polecenia, hrabina miała za zadanie ją przycisnąć i przekonać do tego. Już ona ją przyciśnie, jeśli będzie robić problemy.
- Nie wątpię, Wielebna Matko, że byście wolały – odpowiedziała hrabina jadowitym tonem – Lecz takie jest polecenie pana ministra i moja osobista wola. Ponadto, co się tyczy owych gwardzistów na dziedzińcu zakonu...
Matka Przełożona podniosła rękę na znak, żeby hrabina zamilkła, co ta natychmiast uczyniła.
- Nie chcę o tym w ogóle słyszeć. Sam fakt, że dopuszczamy mężczyzn do naszego świętego przybytku sam w sobie jest już bluźnierstwem. Nie będę jeszcze o tym dyskutowała. Hrabia powiedział moim mniszkom, że żołnierze jutro się stąd oddalą i liczę na to, że dotrzyma danego słowa.
- Ja swojego słowa dotrzymam – powiedział hrabia urażony, że ktoś ośmiela się podważać jego obietnice – Lecz jeśli się okażą oni niezbędni, to wówczas będą musieli...
Jego również Matka Przełożona uciszyła ruchem dłoni.
- Powiedziałam już, że nie chcę o tym rozmawiać. Wyjątków nie uznajemy. Ci ludzie mają stąd jutro zniknąć. Nie chcę ich jutro widzieć na terenie miejsca Bożego. Wyrażam się jasno?
- Aż nadto jasno, Wielebna Matko – warknęła groźnie Paulina de Willer – Gwarantuję ci, że ich widok nie będzie cię dręczył. Jutro już na pewno nie będziesz musiała na nich patrzeć.
Matka Przełożona kiwnęła głową na znak zgody. Naturalnie nie wiedziała, że słowa hrabiny miały dwojakie znaczenie, o czym miała się wkrótce przekonać.
- Doskonale. A zatem postanowione – powiedziała – Panna Colgen zostanie pod naszymi skrzydłami tak długo, jak to będzie konieczne. Zastosujemy wobec niej wszystkie sposoby łamania oporu, jakie tylko nasz zakon przewiduje. Wyłączając, zgodnie z wolą pana ministra, kary cielesne.
- I liczymy na to, że nie zabiorą ją siostry do komnat pod ziemią – dodał de Bernice poważnym tonem.
Pod ziemią klasztoru bowiem istniały sekretne komnaty do zadawania tortur. Mniszki brały tam w swoje ręce wiele podopiecznych płci obojga, których powierzył im „pod opiekę” Wielmożny Pan Minister Colgen. Mniszki w całym swoim fanatyzmie wyrobiły w swoim charakterze wyjątkowa okrutność i brak jakiejkolwiek empatii czy współczucia. Dlatego doskonale nadawały się do wyrafinowanego zadawania tortur, jakie zlecał im ich dobroczyńca. Oczywiście wszystko to było prowadzone w sekrecie, co jednak nie przeszkodziło rodzeniu się plotek i pogłosek na temat tego, co się dzieje w klasztorze. O ile więc jednak ludzie mogli zakonnicom darować ascetyczny tryb życia, który uznawany był wtedy za coś nawet normalnego, to jednak nie mogli darować oni torturowania i katowania w swoich tajemnych, podziemnych komnatach, ludzi i to nieraz ze skutkiem śmiertelnym. Oczywiście prawdy nigdy się nikomu nie udało udowodnić, lecz dla pewności wszyscy ojcowie, matki, wujowie i ciotki, którzy chcieli dać swoje córki, bratanice, siostrzenice czy wychowanice do klasztoru, to z całą pewnością nie daliby ich do klasztoru Saint Denis. Zła sława tego miejsca sprawiała, że wszyscy omijali je szerokim łukiem. I jedynie tak podejrzane typy jak Colgen i jego podwładni czuli się tam całkiem dobrze.
- Spokojnie, panie hrabio – rzekła Matka Przełożona – Nie musicie się niepokoić. Panna Colgen nie zobaczy nigdy tego, co jest ukryte pod ziemią.
- Liczę na to, że żadnych podopiecznych tam nie ma – dodała mrocznym tonem hrabina de Willer.
Matka Przełożona uśmiechnęła się swoim najpodlejszych uśmiechem, po czym pokiwała głową.
- Możecie być spokojni, moi państwo. Wszyscy nasi podopieczni już nigdy nie ujrzeli światła dziennego. A jeśli już, to jako zupełnie inni ludzie podlegli i posłuszni woli naszego wielkiego dobroczyńcy, pana Colgena. Bo tylko tacy mogli opuścić nasz święty przybytek. Pozostali zostali pochowani w sekretnym miejscu. Lecz maszyny do zadawania tortur cały czas są. Dbamy o to, żeby nie zardzewiały i nigdy nie straciły swojej mocy.
- To dobrze – rzekł de Bernice zakładając na głowę kapelusz – Pewnie wypróbowujecie je na niepokornych siostrach zakonnych?
- I owszem, panie hrabio. I owszem. Niektóre z nas za nic mają sobie święty obowiązek zachowywania czystości oraz inne reguły. No cóż.... wobec takich osób nie możemy okazywać litości. Chyba sam pan to rozumie.
- Powiedzmy, że rozumiem – rzekł sceptycznym tonem hrabia de Bernice, po czym ruszył w kierunku wyjścia.
- A zatem wszystko już ustalone, Wielebna Matko – dodała Paulina de Willer – Liczę, że nasza mała panna Luiza szybko ulegnie naszym argumentom.
- I ja na to liczę – odpowiedziała jej Matka Przełożona – Lecz gdyby jednak...
- Gdyby jednak co?
- Nic. Po prostu proszę powiedzieć panu ministrowi, że czekamy na dalsze instrukcje na wypadek, gdyby ta dziewczyna okazała się być niepokorna o wiele dłużej niż on to przewidywał.
- Przekażę mu to, Wielebna Matko – Hrabina de Willer lekko przed nią dygnęła – I w razie czego dostarczę kolejnych instrukcji na ten temat.
- Proszę pamiętać, że robimy to wszystko jedynie z życzliwości dla Wielmożnego Pana Ministra. Wszystko, co robimy, robimy wyłącznie kierowani dobrem jego i sprawy, którą reprezentuje.
- W rzeczy samej – hrabina de Willer uśmiechnęła się podle – Zapewniam, Wielebna Matko, że i moje pobudki są dokładnie takie same.
To mówiąc wyszła.

***

Następnego dnia okazało się, że de Bernice oraz hrabina de Willer nie mają najmniejszego zamiaru zabierać z terenu klasztoru gwardzistów pana ministra. Oburzona tym wszystkim Matka Przełożona wezwała do siebie hrabinę i zażądała wyjaśnień.
- Chcę się dowiedzieć, dlaczego ci ludzie, mimo pani zapewnień, nie opuścili jeszcze terenu klasztoru? – rzekła Matka Przełożona.
Hrabina spojrzała wymownie na dwie mniszki stojące pod ścianą i patrzące na nie uważnie.
- Wolałabym rozmawiać bez świadków – rzekła hrabina.
- Wyjdźcie, proszę – powiedziała Matka Przełożona do dwóch mniszek stojących w kącie jej celi.
Zakonnice zgodnie pokiwały głowami, po czym wyszły zostawiając obie rozmówczynie same.
- Doskonale – rzekła stara zakonnica – A zatem słucham uważnie.
Rozpoczęła się rozmowa. Matka Przełożona po raz kolejny zapytała, czemu gwardziści nie mają zamiaru opuścić terenu klasztoru. Hrabina de Willer oczywiście wysunęła swojej rozmówczyni cały szereg mocnych argumentów dowodzących, że żołnierze muszą na terenie klasztoru pozostać.
- Rozkaz pana ministra jest tutaj wyraźny – mówiła – Żołnierze mają pilnować, by niepokorna córka nie kontaktowała się z nikim z zewnątrz. A żeby to zrobić muszą pozostać na terenie klasztoru.
- Nie wydaje mi się to takie oczywiste, pani hrabino – rzekła Matka Przełożona nie dowierzając słowom hrabiny – Poza murami klasztoru niech sobie robią chcą, lecz jednak na terenie jego nie mogą być.
Pani hrabina natychmiast wytoczyła cały szereg kolejnych silnych argumentów przemawiających za tym, że gwardziści muszą zostać tam, gdzie są. Lecz jednak Matka Przełożona była wciąż nieugięta.
- Przyjmuję pani argumenty, pani hrabino. Mimo wszystko jednak muszę odmówić. Żołnierze mogą stacjonować niedaleko klasztoru, ale nie w samym jego środku.
- Obawiam się, że pana ministra to nie zadowala – wysyczała hrabina de Willer tonem jadowitej żmii – Podał warunki i musicie się do nich dostosować.
- Przykro mi, że nasz wieloletni dobroczyńca musi się na nas zawieść, lecz my zdania nie zmienimy. Mamy swoje reguły klasztorne i muszą być one przestrzegane. Przykro mi. Poza tym sądziłam, że już wczoraj ustaliliśmy dokładnie, że jutro ci żołnierze opuszczą teren klasztoru.
- A ja sądziłam, że przeczytałaś, Wielebna Matko, o warunkach pana ministra w jego liście do siebie.
- Czytałam – odrzekła jej wściekle Matka Przełożona – Ale nie było tam ani słowa na temat pobytu żołnierzy tutaj.
- Jestem pewna, że było. Może małym druczkiem i po prostu nie przeczytałaś go, Wielebna Matko. Nie moja to wina, iż nie czytasz listów powoli i dokładnie. Może czas, by się nauczyć tej sztuki.
- Raczej czas, żeby ci ludzie natychmiast opuścili teren mojego klasztoru. I to w trybie natychmiastowym.
Paulina de Willer powstała i podeszła do okna znajdującego się tyłem do jej rozmówczyni. Zaczęła się przyglądać żołnierzom, którzy właśnie bezceremonialnie, nie zważając na protesty mniszek, rozkładali sobie obóz na terenie klasztoru z dokładnym zamiarem zostania tutaj na o wiele dłuższy termin niż jeden dzień. Hrabina uśmiechnęła się podle, po czym spojrzała w dół. Na oknie stał krucyfiks i zawieszony na nim różaniec. Hrabina wzięła go powoli do ręki i zaczęła przesuwać jego paciorki.
- Czy naprawdę, Wielebna Matko, wasza decyzja jest nieodwołalna?
Matka Przełożona, która się odwróciła, by móc patrzeć na swoją rozmówczynię, powiedziała:
- Przykro mi, hrabino, ale musi pani przekazać naszemu wspólnemu dobroczyńcy, że nie mogę uczynić zadość jego prośbie.
Hrabina zdjęła całkowicie różaniec z krucyfiksu i zaczęła go oglądać obojętnie.
- To ostateczna decyzja? – zapytała – Nie da się nic w tym kierunku zrobić?
- Przykro mi, pani hrabino – odpowiedziała Matka Przełożona – Ale nie.
To mówiąc mniszka odwróciła głowę w stronę biurka, by zająć się papierami, jakie leżały na biurku i które przeglądała, nim przeszkodziła jej hrabina.
Paulina de Willer zaś uśmiechnęła się do swego nikłego odbicia w szybie okna. Następnie odwróciła się w kierunku pochylonej nad swymi papierami Matki Przełożonej, naprężyła trzymany w dłoniach różaniec i ruszyła powoli w jej kierunku.
- Przykro ci, pani? Mnie również – wysyczała.
I nim Matka Przełożona zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, na jej gardle zacisnął się mocno różaniec. Mniszka próbowała wołać o pomoc, lecz krzyk uwiązł w jej krtani. Hrabina zaś bez najmniejszych skrupułów zaciskała różaniec na szyi swojej bezbronnej ofiary, aż w końcu ta bez ducha osunęła się na ziemię. Zaś hrabina najspokojniej w świecie zdjęła z jej szyi różaniec i zawiesiła ponownie na krucyfiksie. Uśmiechnęła się ironicznie się patrząc na trupa Matki Przełożonej.
- Cóż.... sama wybrałaś swój los.... – powiedziała.
Następnie wezwała do pokoju hrabiego de Bernice, najstarszą wiekiem mniszkę oraz kilku gwardzistów. Kiedy weszli, Paulina de Willer pokazała im trupa pochylonego przy biurku, z głową opartą o jego blat.
- No co się tak patrzycie? – krzyknęła na nich – Zabrać mi to stąd. I zakopcie gdzieś. Nie chcę, żeby mi to tutaj gniło.
Gwardziści, którzy widzieli już niejedno, nie przejęli się wcale zabójstwem, do którego hrabina jawnie się przed nimi przyznawała, i wynieśli ciało Matki Przełożonej. W pokoju zostali jedynie de Bernice i najstarsza mniszka - oboje śmiertelnie przerażeni tym, co się właśnie stało.
- Chryste Panie. Cóżeś ty uczyniła, kobieto? – wydyszał de Bernice porażony tym całym widokiem.
- Nie domyślasz się, głupcze? – warknęła hrabina – Właśnie rozwiązałam nasz problem. Matka Przełożona nie chciała się zgodzić na pobyt żołnierzy pana ministra tutaj, więc cóż.... sprawiłam, że przestała nam stać na drodze.
- Mieliśmy ją tylko przycisnąć – wydyszał hrabia de Bernice.
Paulina de Willer zaśmiała się z całą złośliwością, na jaką ją było stać.
- I przycisnęłam ją. Może nieco za mocno, ale jednak skutecznie - rzekła.
- Colgenowi się to nie spodoba.
- Colgen nie musi o tym wiedzieć.
- Ale może się dowiedzieć.
- A kto mu o tym powie? TY?!
Podła kobieta warknęła wściekle i złapała go za poły płaszcza.
- Spróbuj tylko mu powiedzieć, a dołączysz do niej. Zrozumiałeś?
De Bernice milczał.
- Pytam się, czy zrozumiałeś?!
- Tak, zrozumiałem – wysyczał jej prosto w twarz.
Paulina de Willer puściła go i spojrzała na niego.
- W takim razie lepiej uważaj na to, co do mnie mówisz. Colgen ma rację, że robisz się za miękki do tej roboty. Widać miłość do tej dzierlatki odebrała ci okrucieństwo.
- Zabić mężczyznę to jedno – powiedział de Bernice patrząc z obrzydzeniem na swoją rozmówczynię – Ale zabić kobietę, a do tego jeszcze bezbronną, to zupełnie co innego. Do tego ręki nie przyłożę.
- Nikt ci nie każe do tego przykładać ręki, ty głupcze. Masz po prostu milczeć.
- Milcząc o zbrodni staję się jej wspólnikiem.
Hrabina machnęła na jego wywód ręką.
- Myśl sobie, co chcesz. Ale tak czy inaczej jeśli powiesz o tym panu ministrowi lub komukolwiek, to twój język będzie ucięty. I osobiście tego dokonam. Liczę na to, że się dobrze zrozumieliśmy. A teraz wynoś się.
De Bernice ukłonił się jej i wyszedł.
Hrabina zaś spojrzała uważnie na najstarszą wiekiem mniszkę i powiedziała z typową dla siebie perfidią:
- Tobie zaś....
Mniszka przerażona zadrżała. Bała się, że podzieli los Matki Przełożonej...
- ... gratuluję. Bo właśnie awansowałaś.
Paulina de Willer wypowiedziawszy te słowa wybuchła śmiechem i wyszła z pokoju zostawiając nową Matkę Przełożoną jej własnym myślom.

***

Czyn hrabiny de Willer wstrząsnął wszystkimi mniszkami i sprawił, że posłusznie postanowiły one wykonać wszystkie polecenia przez nie wydane. Gwardziści więc spokojnie mogli robić obóz i śmiało korzystać z wiktuałów, jakimi była obdarzona zakonna piwniczka.
Oczywiście nikomu nie przyszło nawet do głowy powiadomić o wszystkiego Colgena. Gwardzistów uduszenie Matki Przełożonej niewiele obeszło. Natomiast mniszki były tak przerażone, iż bojąc się, że podzieloną jej los, milczały jak grób. Co zaś do hrabiego de Bernice wolał on mieć przyjaciółkę niż wroga w hrabinie de Willer. Wiedział, że ta podła kobieta jest gotowa spełnić swoje groźby. Może nie dosłownie (w końcu nie spodziewał się, żeby mogła mu obciąć język), ale jednak bał się, że jeśli nie będzie trzymał języka na wodzy, to któreś nocy skończy z nożem w sercu lub zastrzelony. Albo też otruty. Dlatego na wszelki wypadek zawsze kazał dwóm gwardzistom próbować jego jedzenia i napojów, by mieć pewność, że nie ma w nich choćby śladu trucizny. Ponieważ jednak nigdzie się ona nie znalazła po kilku dniach przestał się przejmować całą sprawą.
Ciało dawnej Matki Przełożonej pochowano po cichu z cała dyskrecją. Zaś jej następczyni robiła wszystko, żeby tylko zadowolić okrutną hrabinę, ponurego hrabiego oraz jego żołnierzy.
De Bernice dość długo gryzł sie z tym wszystkim, co się stało z Matką Przełożoną. W końcu jednak przestał się zamartwiać i zajął się powrotem do zalotów wobec panny Luizy. Oczywiście ze skutkiem mizernym, jak się szanowny czytelnik może domyślać.

***

Pewnego dnia po kolejnej odmowie panny Luizy między jej strażnikami odbyła się taka oto rozmowa:
- Ona wciąż jeszcze kochana tego nędznego baronka. Nie może inaczej być – mówiła hrabina – To jedyne wyjaśnienie.
- Więc ciągle on sam. Ten nędzny Francois de Morce – warczał wściekły i załamany jednocześnie de Bernice – Tyle zabiegów już stosowałem i nic to. Wciąż jeszcze miłość do niego nie wywietrzała jej z głowy.
- Żałuję teraz, że nauczyłam ją bronić swój umysł przed hipnozą – mruczała niezadowolona hrabina – Gdyby nie to, już dawno wprowadziłabym ją w trans i byłaby pańska.
- Ja również tego żałuję, ale cóż... przeszłości nie zmienimy.
- Być może. Ale za to możemy wpłynąć na bieg przyszłości.
- Jakże to?
- A co byś pan powiedział, gdyby jej ukochany wraz ze swoimi przyjaciółmi wreszcie przepłynął łodzią Charona na drugi brzeg piekła?
- Ucieszyłbym się bardzo, lecz uznałabym to jedynie za piękny sen. Sen, który bynajmniej nie ma najmniejszych możliwości na spełnienie się.
Hrabina uśmiechnęła się do niego niczym sam szatan.
- Kto wie, czy nie ma ku temu możliwości.
- Nie musi pan rozumieć. Nie musi pan nic rozumieć. Powiem panu jedynie tyle, że porozmawiam na ten temat z panem ministrem i być może już wkrótce ci czterej ludzie, którzy już zbyt długo nam stawali na drodze, wreszcie zostaną z niej usunięci ostatecznie.
- Intryga?
- Raczej zwykły podstęp. Powiedzmy, że do ich oberży, w której wynajmują pokoje, przybyłby posłaniec z butelką zatrutego wina. Opowiada im o swojej chęci uwolnienia z niewoli panny Luizy, po czym cała czwórka wraz z nim wznosi toast za pomyślność całej akcji. Następnie wszyscy (poza naszym posłańcem, oczywiście) piją wino i umierają w strasznych bólach w ciągu godziny. Bez możliwości ratunku.
De Bernice uśmiechnął się mściwie.
- Powiedziałbym, że to genialny plan, ale mało realny.
Paulina de Willer uśmiechnęła się ponownie.
- Czy mało realny to polemizowałabym. Wystarczy znaleźć odpowiedniego człowieka i on zrealizuje nasze zadanie.
- Trzeba by pomówić z panem ministrem na ten temat.
- Zostaw to pan mnie. Już ja z nim o tym pomówię. Bądź pan pewien, że się na ten plan zgodzi.
Realizację owego planu, Drogi Czytelnik miał już możliwość poznać w poprzednich rozdziałach naszej opowieści. Dlatego wracamy do teraźniejszości.
Hrabia de Bernice ponownie odwiedził klasztor, kiedy popołudniowe modlitwy dobiegły końca. Wszedł do klasztornej rozmównicy spokojnym krokiem, jak gdyby odwiedził kobietę, która go kocha i cieszyła się z każdej jego wizyty. Luiza jednak ze złością odwróciła głowę, by na niego nie patrzeć. Hrabia de Bernice udawał, że tego nie zauważył.
- Jakże zdrowie waćpanny? – zapytał z czułością de Bernice.
- O moje zdrowie zatroszczyły się już zakonnice z tego zgromadzenia, panie hrabio – odpowiedziała ironicznie Luiza – I mogę pana zapewnić, że troszczą się o nie znakomicie.
- Zapewne. Jednakowoż pozwolę sobie zwrócić uwagę na fakt, iż już dwa tygodnie trwa ta niezręczna sytuacja – mówił dalej de Bernice.
- Trwa ona przez szalone pomysły wielce szanownego pana i mojego drogiego ojczulka – mruknęła Luiza.
- Owszem. Lecz pragnę przypomnieć waćpannie, że pomysły te nie miały by w ogóle miejsca, gdyby pani swoim uporem nie doprowadzała do ich realizacji.
- Czyżby?! – zawołała groźnie Luiza, zrywając się z krzesła – Tak się składa, że te głupie pomysły mojego „ojca” były również spowodowane tym, że nie chcę za pana wyjść!
- A i owszem – odpowiedział, z trudem zachowując spokój, hrabia de Bernice.
Wobec kogoś innego, który by na niego krzyczał, de Bernice na pewno by zareagował inaczej. Również by podniósł głos i nie pozwolił sobą pomiatać. Jedynie Colgen i Luiza mogli na niego bezkarnie krzyczeć, a on znosił to potulnie. Pierwszą z tych dwóch osób słuchał z powodu respektu, a drugą z powodu miłości. Ostatnio jego respektem została objęta również hrabina de Willer, ale tylko ze względu na to, co zrobiła. Bezwzględne uduszenie różańcem Matki Przełożonej było zbrodnią tak ohydną i tak podłą, że tylko człowiek wyjątkowo niebezpieczny mógłby się go podjąć. A więc hrabina de Willer musiała być właśnie taką osobą. Niebezpieczną. Zaś tylko głupiec lekceważy osoby niebezpieczne.
Hrabia de Bernice wstał z krzesła i spojrzał uważnie na pannę Luizę.
- Więc waćpanna nadal nie chce mnie poślubić? – zapytał spokojnym tonem, choć już zaczął tracić panowanie nad sobą.
- Tak! Waćpanna podtrzymuje to, co powiedziała dwa tygodnie temu i powtarzała przez ostatnie czternaście dni – zawołała oburzona Luiza mając już serdecznie dość tej rozmowy – Nie wyjdę za pana i koniec! I niech pan to sobie wreszcie zapamięta, na miłość Boską! To tak trudno zrozumieć?! Nie kocham pana! Słyszy pan?! Nie kocham pana i nigdy nie zostaną pańską żoną! Niech pan to sobie wreszcie zapamięta! Kocham innego i tylko jemu oddam swoją rękę.
- Tak, wiem już o tym – wycedził przez zęby coraz bardziej wściekły de Bernice – Tego wyperfumowanego lalusia, baronka Francois de Morce, prawda?
- Tak, właśnie jego – odpowiedziała wściekle Luiza – Jego kocham, bo on jest wart tej miłości.
- Czyżby? - wysyczał de Bernice coraz bardziej rozzłoszczony – A czymże on zasłużył sobie na tę miłość, której ja zdobyć nie mogę? No proszę, słucham!
Gdyby Luiza nie była taka rozzłoszczona, spostrzegłaby, że odpowiadanie na to pytanie może niepotrzebnie rozzłościć i tak już zdenerwowanego de Bernice’a. Uświadomiłaby sobie wówczas, że człowieka tak już rozeźlonego nie należy bardziej drażnić, gdyż może stać się nieobliczalny.
Niestety, panna Luiza również była w pasji, więc owego faktu nie dostrzegła. Więc odpowiedziała:
- Jest uroczy, miły, szarmancki, grzeczny, kocha mnie całym sercem i przenigdy by mnie nie skrzywdził! I co najważniejsze, nie jest taki jak pan, panie hrabio! Przede wszystkim nie jest panem!
To już ubodło de Bernice’a do żywego. Stanął naprzeciwko Luizy i wycedził jej prosto w twarz:
- Czyżby? Nie jest mną, tak? On jest bardziej mną, niż ci się to wydaje, moja panno!
Luiza nie zrozumiała tych słów, a de Bernice nie raczył jej wyjaśnić ich sensu i ciągnął dalej.
- A wiesz pani, że ten twój szarmancki baron de Morce, to uosobienie manier, który różni się ode mnie dosłownie wszystkim, chciał zabić najlepszego przyjaciela z zazdrości o ciebie?! Bo myślał, że łączy was miłość! Wiesz o tym, panienko?!
Luiza Colgen była w szoku. Nie mogła w to uwierzyć. Jej ukochany chciał zabić kogoś z zazdrości? To niemożliwe! Nie on! To podłe kłamstwo!
- Pan kłamie, hrabio! To podłe oszczerstwo! Nie wierzę panu!
- Może mi waćpanna nie wierzyć – zaśmiał się podle de Bernice widząc wątpliwości w oczach panny Colgen – Ale to prawda. Chciał zabić swego najlepszego przyjaciela.
- Którego? – zapytała Luiza mając nadzieję, że nie padnie nazwisko, o którym pomyślała.
Niestety, padło właśnie to nazwisko.
- Kawalera Raula Charmentall – odpowiedział bezlitośnie de Bernice.
Luiza padła bezwładnie na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Nie wierzyła własnym uszom. Jej ukochany chciał zabić człowieka, który był przyjacielem jego i jej? I człowieka, który był dla niej… Niestety, tutaj autor, choć wiele wiedzący, musi ukryć myśli panny Luizy przed Drogim Czytelnikiem. Mamy nadzieję, że będzie nam to wybaczone, gdyż nie możemy wszystkiego wyjaśnić od razu. Liczę, że szanowny czytelnik uszanuje naszą wolę i będzie czytał dalej, bez zadawania sobie i nam zbędnych pytań.
W końcu panna Luiza otrząsnęła się i powiedziała:
- Nawet jeżeli to co pan mówi jest prawdą, w co wątpię….
De Bernice parsknął śmiechem. Luiza udała, że tego nie zauważyła.
- Nawet jeżeli to wszystko prawda, to nie usprawiedliwia to pańskich poczynań, panie hrabio. Chyba pan nie zaprzeczy, że kazał pan mojego ukochanego zakopać żywcem w ogrodzie i to na moich oczach! Zaprzeczy pan?!
Hrabia de Bernice nie panował już nad sobą. Chodził wściekle po pokoju i krzyczał:
- Nie, nie zaprzeczę, bo to prawda! Z wielką chęcią zrobiłbym to jeszcze raz, gdybym miał ku temu okazję. I zrobię to, przysięgam waćpannie! Kochasz go, moja miła?! Proszę bardzo. Kochaj go sobie. Ale nie będziesz go miała! Już ja się o to postaram! Ja cię nie mogę mieć?! Dobrze. Ale on ciebie też miał nie będzie! Dopadnę go, słyszysz waćpanna? Dopadnę go, zabije, obłupię żywcem ze skóry i zakopię pod ziemią, ale tym razem skutecznie. I rzucę ci pod nogi jego parszywy łeb! Nie będzie więcej stawał mi ten chłystek na drodze! Zabiję go i uwolnię się od niego raz na zawsze!
Luiza, słysząc takie słowa, zemdlała przerażona.
Hrabia de Bernice zrozumiał, że przesadził. Podbiegł więc szybko do Luizy i zaczął ją cucić. Ponieważ ona się jednak nie odzywała, wezwał na pomoc siostry zakonne. Te szybko ją doprowadziły do przytomności, ale nie udało im się wrócić dziewczynie humoru straconego przez hrabiego.
De Bernice natomiast, zobaczywszy, że wszystko już jest w porządku, ukłonił się grzecznie Luizie i wyszedł z rozmównicy. Wściekły na samego siebie za to, co zrobił, poszedł do swojego pokoju w pobliskiej oberży i zatrzasnął z hukiem za sobą drzwi.
Siedział w pokoju przez blisko półgodziny rozmyślając, co by tu zrobić, by przeprosić pannę Colgen. Gdy wtem, zupełnie niespodziewanie, jego rozmyślania przerwał jakiś hałas za oknem. Otworzył je i zobaczył, że przydzieleni mu gwardziści walczą na szpady z dwiema mniszkami. Zdziwiło go to kompletnie. Już chciał wyjść i ich uspokoić nie zastanawiając się nawet, co spowodowało to całe zajście, gdy nagle do jego pokoju wpadł jeden z gwardzistów.
- Co się tu dzieje, do pioruna ciężkiego?! – ryknął na przybyłego de Bernice – Możesz mi to wszystko wyjaśnić?! Czemu moi ludzi biją się z mniszkami?!
- Bo to nie mniszki, panie hrabio – odpowiedział przerażony gwardzista.
- Nie mniszki?! – zdumiał się de Bernice słysząc słowa gwardzisty – Przecież widzę na nich habity.
- Ale to nie zakonnice. Nie mniszki.
- Jeśli nie mniszki, to kto?
Gwardzista dysząc przerażony spojrzał na swego dowódcę bojąc się udzielić mu szczerej odpowiedzi. Zrozumiał jednak, że w końcu musi ją udzielić. Nabrał więc powietrza w płuca i wysapał:
- To muszkieterowie, panie.
Słowa te zatkały de Bernice’a całkowicie.
- Że jak?! Czy ja dobrze słyszałem?!
- Dobrze pan słyszał, panie hrabio. To muszkieterowie Jego Królewskiej Mości.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 22:23, 10 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
zorina13
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2012
Posty: 18575
Przeczytał: 2 tematy

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z San Eskobar
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 14:46, 19 Mar 2013    Temat postu:

Zabawne.
To musiał być ciekawy widok muszkieterowie walczący w strojach mniszek.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 19:58, 19 Mar 2013    Temat postu:

Rozdział XVI

Akcja ratunkowa

Tak, mój Drogi Czytelniku. Wzrok cię nie myli, dobrze przeczytałeś. W klasztorze Saint Denis naprawdę zjawili się muszkieterowie. I to nie byle jacy muszkieterowie, ale nasi starzy znajomi. Wdarli się oni na teren klasztoru i starli się z gwardzistami pana ministra. Ale właściwie skąd się oni tu wzięli? I to jeszcze w habitach? Zaraz wszystko wyjaśnimy. Ale musimy się z szanowanym czytelnikiem cofnąć w czasie o jakąś godzinę. Wtedy właśnie się wszystko zaczęło.
Więc zaczynajmy.
Raul, Francois, Fryderyk i Trechevile, kiedy tylko dowiedzieli się od Grusnera, gdzie przebywa Luiza, od razu dosiedli koni i pognali na aż do klasztoru Saint Denis. Słyszeli pogłoski krążące o tym klasztorze i wiedzieli, że jeśli choć połowa tych plotek, jakie o tym miejscu rozsiewano, jest prawdziwa - to pobyt tam oznacza kłopoty dla ich przyjaciółki. Raul i Francois byli przejęci problemami Luizy. Trechevile również wzruszył się losem biednej dziewczyny, która za ofiarowaną im pomoc poniosła surową karę. Nawet Fryderyk, choć nie poznał Luizy, współczuł jej i pragnął pomóc. Dlatego też wszyscy pędzili najszybciej jak tylko się da.
Znalezienie klasztoru w Saint Denis nie było wcale takie trudne. Miejsce, które ma najgorszą opinię w całej Francji, wskazać umiał każdy. Nasi muszkieterowie z łatwością więc je odnaleźli. Gorzej jednak było z dostaniem się do klasztoru. W normalnych warunkach byłoby to bardzo proste, jednakże wtedy, gdy w klasztorze znajdowało się aż szesnastu gwardzistów pana ministra (nie licząc hrabiego de Bernice) uzbrojonych po zęby i wyszkolonych w sztuce władania szpadą, sprawa stawała się o wiele trudniejsza.
Nie myślcie jednak, że nasi muszkieterowie mieli zamiar zrezygnować z planu uratowania Luizy. Żadne niebezpieczeństwa nie były im przeszkodą, gdy w grę wchodziło ratowanie kobiety.
Do murów klasztoru zbliżyli się, gdyż gwardziści nie były zbyt zdyscyplinowaną jednostką i zapomnieli o wystawieniu straży na najwyższych punktach obserwacyjnych. Gdyby to zrobili, to z daleka zobaczyliby czterech konnych w mundurach muszkieterów pędzących w ich stronę. Ponieważ jednak tak nie zrobili, to nasi bohaterowie mieli ułatwione zadanie. Ale tylko trochę. Zagrożenie nadal bowiem istniało. Wiedzieli, że jeśli choć jeden gwardzista ich spostrzeże, to plan diabli wezmą. Zaalarmuje pozostałych i nici z zaskoczenia. Trzeba więc było przeprowadzić akcję tak, żeby żaden z przeciwników się nie zorientował w czym rzecz.
Muszkieterowie cicho podjechali pod mury klasztoru, przywiązali konie do drzew, a następnie podkradli się wzdłuż ścian do miejsca, które było najniższe. Wówczas Raul podsadził Fryderyka (który jako najmłodszy z całej grupy był również najlżejszy), żeby się trochę rozejrzał. Fryderyk stanął przyjacielowi na ramionach, uczepił się rękami muru i rozejrzał się po dziedzińcu.
- I co tam widzisz? – zapytał szeptem Trechevile.
- Na razie się rozglądam – odszepnął w odpowiedzi Fryderyk.
- No to bądź łaskaw rozglądać się trochę szybciej. Ramiona mnie już bolą – mruknął złośliwie Raul.
- Cicho, bo nas usłyszą – uciszył go Fryderyk i rozglądał się dalej.
Kiedy już stwierdził, że zobaczył wszystko, zszedł powoli z ramion Raula, nadeptując mu niechcący butem na nos.
- Aaaauuuuu!!!! – wydyszał po cichu z bólu Raul – Uważaj, gdzie stawiasz te swoje buciory!
- Przepraszam! – odpowiedział szeptem Fryderyk i zszedł na dół.
- I co? – zapytał Trechevile.
- Co widziałeś? – dodał Francois.
- Jednego na pewno nie widział. Mojego nosa! – mruknął zły jak osa Raul.
Przyjaciele uciszyli go cicho chichocząc.
- Tak, jasne. Bardzo śmieszne, bardzo – przedrzeźniał ich Raul – No więc co widziałeś, agencie?
- Na dziedzińcu jest pełno żołnierzy. Dużo, będzie ze szesnastu.
- Ilu? Szesnastu? Nie kłamał jednak ten Niemiec – zamruczał pod nosem Francois.
- Jakich szesnastu, człowieku? – zakpił sobie kapitan królewskich muszkieterów – Nie mów mi tu jakimś żargonem. Po żołniersku mi tu gadaj. Więc jeszcze raz. Ilu ich jest?
- Na każdego po czterech – poprawił się Fryderyk.
- No! I taki język to ja rozumiem – powiedział zadowolony Trechevile.
- Co robią gwardziści? – zapytał Raul.
- Chodzą po całym dziedzińcu – odpowiedział Fryderyk – Jedni piją, jedni coś robią, pracują, inni jeszcze zaczepiają mniszki i łapią kury.
- Typowe dla takich hulaków – mruknął zniesmaczony Trechevile – Możliwe jest wejście do klasztoru od dziedzińca?
Fryderyk pokręcił głową.
- Nie. Od razu by nas spostrzegli i podnieśli alarm. Do tego na tym murze jesteśmy dla nich widoczni jak na dłoni. Zestrzelą nas z muszkietów jak kaczki.
- Może zaczekamy do zmroku? – zaproponował Raul.
- Nigdy w życiu! – zawołał Francois dość głośno, że jego przyjaciele musieli go uciszyć.
- Nigdy w życiu – odpowiedział już szeptem – Nie zostawię tutaj Luizy ani minuty dłużej w tym przeklętym przybytku fanatyzmu. Poza tym, jaką mamy pewność, czy do jutra ona wytrzyma przy zdrowych zmysłach?
- Jeżeli w ogóle jest jeszcze przy zdrowych zmysłach – dodał Fryderyk – Słyszałem okropne rzeczy o tym klasztorze.
- Ja również, ale te rewelacja nam teraz nie pomogą – stwierdził sucho Trechevile – Musimy wedrzeć się do tego klasztoru inną drogą.
- No tak, ale jaką? – zapytał załamanym głosem Francois.
- Czekajcie, chyba wiem! – powiedział cicho Fryderyk, lecz było widać, że gdyby mógł, to by krzyknął z zadowolenia – Słuchajcie. Tutaj, od strony dziedzińca mur jest pilnowany i widać nas by było na nim wyraźnie.
- No tak – powiedział Raul, kiwając głową – Ale co nam daje ta rewelacja?
- To daje, że widziałem fragment muru od strony południowej. Chodzi tam tylko jeden gwardzista, do tego chyba zalany. Pilnuje muru, ale słabo. Niedaleko niego jest winnica. Można by się tam dostać po linie z hakiem, unieszkodliwić go i wedrzeć się do środka. Potem już będzie nam łatwo pokonać gwardzistów i uwolnić Luizę.
- Cudowny pomysł, mój Fryderyku – powiedział Trechevile, a po cichu mruknął – Tylko dlaczego nie mój?
- Ulisses nie umywa się do ciebie, przyjacielu – rzekł z uśmiechem Raul.
- Zatem do boju, panowie – dodał Francois.
Muszkieterowie udali się, by zrealizować swój plan (a właściwie plan Fryderyka). Podkradli się do południowej strony muru. Następnie Raul zarzucił linę z żelaznym hakiem na mur. Hak zahaczył się o mur i zakotwiczył w nim. Raul sprawdził linę. Była naprężona, więc mocno trzymała się muru i można było po niej się wspinać. Zaczął więc wchodzić pierwszy, zaraz po nim na mur wspięli się Francois, Fryderyk, a na końcu Trechevile. Kiedy już wszyscy stanęli na murze, wtedy rozejrzeli się, w sytuacji panującej na dole. Zaś na dole gwardzista z muszkietem siedział pod murem i popijał wino z manierki. Co jakiś czas wstawał i przechadzał się, gdyż mięśnie mu ścierpły.
Trechevile dał znak przyjaciołom, że sam to załatwi. Wyjął nóż z cholewy buta, zaczaił się, skoczył z muru na gwardzistę i nim ten się spostrzegł, wbił mu ostrze swej broni prosto w serce. Zrobił to tak cicho i tak szybko, że pozostali gwardziści nie zdążyli niczego zauważyć. Trechevile szybko odciągnął ciało gwardzisty na bok i dał ręką znak przyjaciołom, że mogą schodzić.
Raul, Francois i Fryderyk wykonali polecenie i zeszli po cichu z muru uważając, żeby nikt ich nie spostrzegł ani nie usłyszał. Kiedy już byli na miejscu to zauważyli, że Trechevile zdążył już założyć płaszcz gwardzisty i jego kapelusz, po czym szybko wrócił na miejsce zabitego, żeby nikt nie nabrał podejrzeń.
Pozostali zaś szybko wskoczyli do piwnicy, by wykonać resztę swojego planu.
Trechevile stał pod murem i przechadzał się z muszkietem w przód i w tym mając nadzieję, że nikt nie zwrócił uwagi na to, co robili. Wino klasztorne widać było na tyle mocne, by panowie gwardziści w niczym się nie zorientowali. Wszyscy byli zajęci sobą, więc Trechevile uspokoił się trochę. Ale tylko trochę. Nadal istniało bowiem ryzyko, że ktoś zauważył ich i może podnieść alarm. Na razie jednak się na to nie zanosiło. Póki co panował spokój.
- Nie znoszę takiej ciszy przed burzą – pomyślał Trechevile, przechadzając się z muszkietem zabitego gwardzisty – Zaraz rozpęta się tu piekło, a tu tak spokojnie. Mam nadzieję, że Raul i pozostali uratują Luizę, zanim te półgłówki zorientują się co i jak.
I przechadzał się dalej wzdłuż muru.

***

- Hej, Bognes, przynieś nam jeszcze wina z piwnicy!
- A dlaczego ja?! – zawołał wezwany.
- A dlaczego nie?! – padła odpowiedź.
- Idź po wino, chłopie. Napijemy się razem. A jeśli przyniesiesz szybko, to dostaniesz więcej niż my! – dodał trzeci gwardzista.
- No dobra, idę – powiedział przekonany Bognes i ruszył do piwnicy.
Po drodze minął gwardzistę stojącego pod murem, który na jego widok osunął nieco kapelusz na głowę. Bognes jednak wzruszył na to ramionami i szedł swoją drogą. W końcu co obchodziło zachowanie jego kompana? Miał przynieść wino i właśnie to robił.
Zszedł do piwnicy. Na schodach natknął się na trzy mniszki, stojące sobie spokojnie i rozmawiające o czymś. Próbował przejść pomiędzy nimi, ale nie mógł, było za ciasno. One zaś bezczelnie stały sobie w miejscu i nie chciały się z niego ruszyć. Obejść ich też nie było można. Korytarz był za wąski. Zostało tylko jedno, grzecznie je poprosić, by się rozstąpiły.
- Czy mogłyby szanowne panie usunąć mi się z drogi? Muszę tędy przejść! – zapytał Bognes.
Zakonnice spojrzały na niego spod lekko nasuniętych na policzki welonów i bez słowa rozstąpiły się.
- Jakże mi miło! Dziękuję! – mruknął poirytowanym tonem Bognes i ruszył w kierunku piwnicy.
Zdążył jednak ledwo co chwycić butelkę wina, gdy wtem jakaś postać stanęła za nim. Obrócił się i wtem ktoś zatkał mu usta i wbił sztylet w serce. Zabity zdążył jeszcze wycharczeć: Mordują!
I skonał.
Tak oto zginął Paul Bognes, morderca z Lotaryngii, zabójca dziesięciu mężczyzn i pięciu kobiet.

***

Tymczasem na dziedzińcu gwardziści czekali na wino. Oczekiwanie trwało bardzo długo. Więc znudzeni postanowili działać.
- Ten Bognes to skończony kretyn. Jak długo on szuka tego wina? – mruknął jeden z nich, najstarszy stopniem – Tagnes! Idź tam i zobacz, co się dzieje.
- A dlaczego ja? – zapytał Tagnes.
- Bo ja tu dowodzę i tak rozkazałem.
- Przypominam ci, że dowodzi tu de Bernice, a nie ty.
- Przypominam ci, że nasz pan hrabia zabawia się teraz w przekonywanie niesfornej panny do siebie. A ty nie pyskuj, tylko idź po to wino!
- Dobrze, juz dobrze. Już idę. Tyle rabanu o jakieś głupie wino.
I zszedł do piwnicy.
Nim się jednak obejrzał, spotkał go los poprzednika.
Nie będziemy się rozpisywali nad śmiercią dwóch kolejnych bandytów, którzy polegli w ten sam sposób. Powiem jedynie tyle, że z tym ostatnim poszło tajemniczym mniszkom najgorzej, gdyż zdołał on się wyrwać z rąk swoich oprawców, dotrzeć do dowódcy oddziału i wyszeptać ostatkiem sił – „Zdrada”, po czym padł na ziemię i skonał.
Słowo „zdrada” w zupełności wystarczyło, by zaraz cały oddział gwardii pana ministra rzucił się w stronę piwnicy. Dowódca biegł już i celował pistoletem w stronę mniszek, które właśnie stamtąd wyszły. Gwardzista stojący pod murem (w którym, mam nadzieję, Drogi Czytelnik z łatwością rozpoznał Trechevile’a) podłożył mu muszkiet pod nogi, tak, że łotr przewrócił się. Pistolet wypalił i kula minęła o kilka centymetrów głowę jednej z mniszek.
Dowódca obrócił się w stronę sprawcy swego upadku i zobaczył, że nie jest to jego żołnierz. Znał dobrze twarz każdego swego podwładnego. Domyślili się więc, że to na pewno ktoś obcy, ktoś, przed kim mieli strzec uwięzioną.
- Zdrada, panowie! Zdrada! – krzyknął dowódca.
I rzucił się ze szpadą na Trechevile’a.
Na szczęście nasz kapitan miał refleks równie szybki, co myśl. Wyciągnął szybko szpadę i odbił jego ciosy.
- Do broni, muszkieterowie! – zawołał gromkim głosem.
W tej samej chwili domniemane mniszki welony z twarzy z twarzy i okazało się, że są to Raul i Fryderyk. Dobyli oni szybko szpad i rzucili się w wir walki. Fryderyk zaatakował jednego gwardzistę i rozpoczął wyuczoną od dawna paradę obronną. Gwardzista nie był tak dobrze przeszkolony jak on i po chwili padł martwy pod ciosem jego szpady. Raul walczył z dwoma naraz i miał nieco trudniejsze zadanie. Na szczęście w porę przyszedł mu z pomocą Trechevile, który zabił już dowódcę oddziału. Ich wspólna walka sprawiła, że obaj wrogowie wkrótce leżeli na ziemi, jeden z przebitym sercem, drugi z przeciętym gardłem.
- Dobra robota, chłopcze – pogratulował mu Trechevile.
- Dzięki, stryjku – odpowiedział Raul – Ale ich jest tu więcej!
- Damy sobie radę, chłopcze. Ale tak w ogóle, ty i Fryderyk zrzućcie te habity, w nich trudno walczyć.
- Słuszna uwaga – zaśmiał się Raul i szybkim zdjął z siebie habit.
Fryderyk postąpił tak jak on i znów byli w swoich ukochanych mundurach, które mieli pod habitami.
Rozpoczęła się kolejna walka.
Trechevile natarł na jednego gwardzistę, szybkim ruchem łokcia trafił go w szczękę, podbił ramieniem rękę i przebił ostrzem swojej szpady. Raul odbijał ciosy atakującego go przeciwnika, ale szybko uzyskał nad nim przewagę. Zabił go. Fryderykowi szło nieco gorzej, gdyż trafił zawziętego przeciwnika a przy tym i dobrego szermierza. Podczas walki młody chłopak potknął się o kamień i przewrócił na ziemię. Wyszło mu to jednak na dobre, gdyż kiedy przeciwnik go zaatakował, odbił dwa jego ciosy, a z trzecim wbił mu szpadę w serce z o wiele większą łatwością, niż gdyby stał na nogach. Po dokonaniu tego czynu, szybko poderwał się i ruszył do dalszej walki.

***

Luiza siedziała w swoim pokoju i zastanawiała się, co może ją jeszcze spotkać w tym okropnym miejscu. Była dzisiaj zmuszana do modłów, do jedzenia okropnego, postnego jedzenia, oglądania widoku mniszek, których nie znosiła, a także wysłuchiwania po raz kolejny żałosnych oświadczyn hrabiego de Bernice. Do tego jeszcze wściekły hrabia wystąpił przed nią z całą tyradą oskarżeń przeciwko jej ukochanemu, baronowi de Morce. Nie mogła uwierzyć w to wszystko, co właśnie od niego usłyszała. Na pewno to wszystko jest nieprawdą. To tylko podłe oskarżenia wymyślone na doczekaniu, żeby oczernić przed nią barona de Morce. Ona nie może w to uwierzyć i nie chce w to uwierzyć. A co jeżeli to jednak prawda? Nie, to nie możliwe. To nie może być prawdą. Przecież jej Francois nigdy by tego nie zrobił.
A może jednak to prawda? No bo ostatecznie, co ona wiedziała o swoim Francois? Niewiele. Bardzo niewiele. A nawet gdyby wiedziała, czyż nie czytała wiele razy u słynnych pisarzy, choćby u Szekspira, że ludzka psychika jest najbardziej skomplikowaną rzeczą na świecie, że nigdy nie można być jej takim pewnym całkowicie. Więc na pewno nie mogła być pewna, jak się Francois mógł zachować, a jak nie mógł. Czyli, że mógłby zrobić to, co zarzucał mu de Bernice. To się stać mogło.
Ale przecież „mogło” nie oznacza wcale, że się stało. Między słowami „mogło” a „stało się” jest zasadnicza różnica, którą należy wziąć pod uwagę. Luiza zaś była niezwykle rozważną dziewczyną, więc zrozumiała tę różnicę. Nadzieja znowu wróciła do jej umysłu i od razu odzyskała spokój ducha. Wyjaśniła sobie, że nie może posądzać swego ukochanego Francois o coś, co nie jest udowodnione. A gdyby nawet zrobił to, o co go oskarża jego rywal, to zanim ona by go oceniała, musiałaby najpierw wysłuchać, co ma do powiedzenia na ten temat oskarżony. Czyż to nie starożytni Rzymianie powiadali „Zawsze należy wysłuchać drugiej strony”? Tak, zdaje się, że to oni właśnie stworzyli to przysłowie. A zresztą mniejsza o ich autora. Ważne jest to, że teraz trzeba się trzymać tej zasady i nie oceniać ludzi zbyt pochopnie, na podstawie pozorów.
Jak na razie jednak ważniejszym problemem było opuszczenie tego okropnego miejsca. Luiza rozmyślała, jakby tu uciec z klasztoru. Wiedziała jednak, że to bardzo trudne zadanie. Na murach i przy bramie trzymali straż gwardziści jej ojca. Łotry, którzy natychmiast zamkną ją z powrotem w pokoju. I oczywiście de Bernice zamelduje o wszystkim Colgenowi, który na pewno zachwycony tą sytuacją nie będzie. Może nawet zmieni jej warunki tutaj na gorsze? Taka możliwość istniała zawsze i była ona bardzo prawdopodobna. Więc może lepiej teraz nie ryzykować, skoro w obecnej sytuacji żyło jej się całkiem dobrze, ale mogło zawsze być gorzej, jeżeli Colgen się rozgniewa? Tak, chyba tak będzie najlepiej zrobić. Po prostu siedzieć tutaj i dalej trwać dzielnie przy swoim postanowieniu oporu przed poślubieniem hrabiego de Bernice i nieakceptowania planów detronizacji króla. Tak, to jak na razie jej jedyne wyjście z sytuacji. Przynajmniej na razie. Może potem coś lepszego jej przyjdzie do głowy. Ale póki co należało się wstrzymać od gwałtownych działań i trzeba było jakoś się uspokoić. No i czekać na przybycie ukochanego, bo wiedziała, że on wkrótce przybędzie po nią. On i Raul, drugi bardzo ważny mężczyzna w jej życiu. Jej cudowny przyjaciel, mądry towarzysz rozmów i bohaterski muszkieter. Jemu również mogła zaufać jak mało komu. Gdyby nie była zakochana we Francois, niewątpliwie wyszła by za Raula. Ale cóż, serce nie sługa, a Francois pierwszy je zdobył. Poza tym, nie mogłaby i tak wyjść za Raula, gdyż…. Ale tego to już nie powiemy ci, dociekliwy czytelniku. Dowiesz się o tym w swoim czasie.
Rozważania Luizy przerwało wejście do pokoju mniszki. Miała nisko pochyloną głowę i milczała.
Dziewczynę to jednak wcale nie zdziwiło. Mniszki w klasztorze często chodziły z nisko pochylonymi głowami. To nie była więc dla niej jakaś nowość.
- Co się stało, siostro? To już pora na modły? – zdumiałam się Luiza.
Mniszka jednak nie odpowiedziała, tylko milczała dalej.
Luiza zdumiała się teraz naprawdę. Wpatrywała się w zakonnicę coraz bardziej zaskoczona.
- Siostro, czemu nic nie mówicie? – zapytała coraz bardziej zdumiona, nie mówiąc o tym, że również przerażona.
Wówczas mniszka podniosła głowę w górę i oczom Luizy ukazała się uśmiechnięta twarz Francois.
- Luizo, moja kochana! – zawołał młody muszkieter.
- Francois, najdroższy! – odpowiedziała wzruszona Luiza nie mogąc uwierzyć, że to, co widzi, jest prawdą.
Podbiegła do ukochanego i przytuliła się do niego czule.
- Och, Francois, mój kochany. Tęskniłam za tobą. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Nawet nie umiesz sobie wyobrazić, przez co ja musiałam tu przejść - wołała Luiza, tuląc się do ukochanego.
- Mogę sobie wyobrazić – odpowiedział Francois, głaszcząc jej włosy – Ale już, cicho, spokojnie, ukochana moja. Już po wszystkim.
- Tak długo czekałam na ciebie, kochany. Tak bardzo długo. Siedziałam tu w odosobnieniu. A ciebie nie było przy mnie. Nie było mojego ukochanego muszkietera.
- Ale teraz już jestem. I nie opuszczę cię nigdy. Jednak lepiej chodźmy już stąd. Czas goni. Musimy stąd uciekać. Muszę pomóc naszym przyjaciołom.
- Przyjaciołom? – Luiza spojrzała się na niego – Kto jeszcze jest z tobą?
- Raul, Fryderyk i Andre, to jest, kapitan Trechevile – odpowiedział Francois.
- Raul tu jest? – zawołała przerażona Luiza – I ty go zostawiłeś samego? To straszne! Mój kochany, przecież on może tam zginąć! Nie powinieneś był go opuszczać.
- Ale nie mogłem też cię tu dłużej zostawiać samej! – wytłumaczył się Francois.
- Wiem. Miło z twojej strony, że o mnie pamiętałeś. Jednakże trzeba teraz ratować Raula i tych pozostałych desperatów walczących w mojej obronie – powiedziała stanowczo Luiza.
- Więc chodźmy. Szybko.
To mówiąc Francois chwycił Luizę za rękę i szybkim biegiem ruszył po zaułkach klasztoru.
Niedaleko jednak zdołali nasi zakochani dobiec. Po kilku minutach ucieczki wpadli prosto na otwarte drzwi, w których ktoś już stał.
- Proszę, proszę, kogóż ja tu widzę? Toż to pan baron de Morce we własnej osobie – usłyszeli oboje znany, kpiący głos.
W drzwiach stał hrabia de Bernice.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 23:18, 10 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 0:17, 20 Mar 2013    Temat postu:

O, pan hrabia akurat zdążył na pojedynek... swój. Martwię się trochę, że te niby-mniszki też mogą się włączyć do walki w jakiś sposób i utrudnić życie naszym bohaterom. No i Niemiec wciąż na wolności...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 21:30, 20 Mar 2013    Temat postu:

Rozdział XVII

De Morce kontra de Bernice

W klasztorze trwała już od kilkunastu minut zacięta walka pomiędzy muszkieterami Jego Królewskiej Mości a gwardzistami pana ministra. Pomimo przeważającej przewagi sił tych ostatnich, dzielni muszkieterowie dawali sobie radę. Sukces zawdzięczali temu, że zabijali przeciwników bez dłuższej wymiany ciosów. Opanowali tę sztukę dzięki gruntownemu przeszkoleniu jakie przeszli w akademii muszkieterów Trechevile’a. Na korzyść muszkieterów działało również to, że gwardia pana ministra składała się z bandytów, morderców i złodziei. Nie była tak zdyscyplinowana jak muszkieterowie. Gwardziści ministra nie atakowali wszyscy razem. Każdy walczył samotnie, nie dbając o kolegów i nie osłaniając ich w razie niebezpieczeństwa.
Nie oznaczało to jednak, że walka była prosta i łatwa. Gwardziści posiadali przecież szpady, pistolety, sztylety i nieźle posługiwali się bronią białą. Dlatego nasi muszkieterowie nie mogli popełnić takiego błędu jak zlekceważenie przeciwnika. Wiedzieli doskonale, że niejeden lepszy od nich i bardziej wprawiony w walce wręcz, szermierz poległ tylko dlatego, że zlekceważył wroga.
Trechevile właśnie zabił kolejnego przeciwnika i właśnie odpierał ciosy następnego. Fryderyk bił się jednym gwardzistą, który był doskonałym szermierzem. Raul bił się dwoma naraz, co mu się w walce dość często zdarzało, miał więc wprawę. Udało mu się po dłuższej wymianie ciosów zranić w nogę jednego z przeciwników, który upadł na ziemię. Drugiego zaatakował z całym impetem i wbił mu ostrze szpady pomiędzy oczy. Następnie doskoczył do podnoszącego się z ziemi pierwszego przeciwnika i po krótkiej wymianie ciosów przebił szpadą jego serce.
Fryderyk miał nieco trudniejsze zadanie. Jego przeciwnik wciągnął go w długą wymianę ciosów. Młody de Saudier musiał więc być bardzo ostrożny. Jego przeciwnik nazywał się Morbent i był to zawodowy morderca z Lille, który własnoręcznie zadusił kobietę i trójkę jej dzieci. Był, jak już wspomniałem świetnym szermierzem. Fryderyk miał twardy orzech do zgryzienia. Musiał skorzystać z taktyki, jaką zawsze doradzał mu Raul. Nazywała się ona „unikanie walki”. Chłopak więc stosował uniki, odskoki w bok, odbijanie ciosów przeciwnika, blokowanie ich, ale sam nie atakował. Zbierał siły do zadania ostatecznego ciosu. Morbent był już coraz bardziej tym rozjuszony, więc zaatakował ze zdwojoną siłą. Fryderyk musiał się cofnąć pod naporem jego ciosów, natarł lekko i dźgnął go w nogę, na co on odpowiedział mu sztychem w lewe ramię oraz złamaniem mu ostrza szpady. Chłopak, trzymając się za ranne ramię, upadł na ziemię. Uniknął szybko dwóch następnych pchnięć i doturlał się do leżącego niedaleko fragmentu swojej szpady (rękojeści z połową ostrza). Złapał rękojeść w obie dłonie, szybko się obrócił, lekko podniósł i wbił z całej siły złamane ostrze prosto w serce. Morbert zachwiał się, upadł na ziemię i skonał.
Trechevile właśnie padł zdyszany na ziemię po zabiciu kolejnego przeciwnika. Był ranny w rękę, do tego zmęczony po walce, więc musiał chwilę odsapnąć. Dysząc i próbując złapać oddech spostrzegł, że jeden z gwardzistów, stojący w oknie, mierzy właśnie z muszkietu do Raula. Kapitan wyjął więc szybko pistolet, wymierzył (cały czas leżąc na ziemi) i wystrzelił. Gwardzista z krzykiem zleciał na ziemię. Raul spostrzegł to i kiwnął głową Trechevilowi w podziękowaniu.
Walka trwała już bardzo długo, ale powoli nasi muszkieterowie zaczęli wypierać gwardzistów z klasztoru. W końcu na polu walki pozostali tylko nasi bohaterowie. Ich przeciwnicy leżeli już na ziemi martwi albo też bardzo ciężko ranni. Muszkieterowie po wykończeniu ostatnich przeciwników, zdyszani i zmęczeni usiedli, by odzyskać stracone siły. Raul i Fryderyk, ledwo nabrali tchu, szybko podeszli do Trechevile’a, żeby opatrzyć jego ranę.
- To niesprawiedliwe! Zawsze to ja obrywam. I to jeszcze w tę samą rękę! – narzekał Trechevile – Robię się na to za stary.
Raul uśmiechnął się i zawiązał kapitanowi temblak na ręce, w czym pomógł mu Fryderyk.
- Chłopaki, a gdzie jest Francois? – zapytał Trechevile, rozglądając się dookoła?
- Nie wiem, powinien już wrócić – powiedział Fryderyk.
Kapitan zdziwił się słysząc jego słowa.
- Wrócić? A skąd by miał wracać?
- Pobiegł po Luizę – wyjaśnił Raul.
- No jasne. Typowe dla niego. Jego przyjaciele się biją, a on zajmuje się sikorkami. Skandal! – zawołał Trechevile z udawaną złością, a po chwili dodał – Mam nadzieję, że nic złego go nie spotkało.
- My również – dodali jednocześnie Raul i Fryderyk.
- To może zamiast tak stać i gadać jak praczki na otwarciu pralni, skoczymy mu na pomoc? – zaproponował bojowym tonem Trechevile.
- Popieram pomysł szanownego dowódcy! – zawołał entuzjastycznie Raul.
- Ja także – dołączył do niego Fryderyk.
- To czego tu jeszcze sterczycie i gadacie głupoty, jak politycy na debacie?! Jazda, szukać mi sierżanta de Morce! – krzyknął na nich Trechevile.
Muszkieterowie przerażeni stanęli na baczność i zasalutowali.
- Tak jest! – krzyknęli oboje.
- No! I bez żartów! Natychmiast szukać namiestnika de Morce!
- Szukanie go nie będzie konieczne. Patrzcie! – zawołał Raul wskazując palcem na wieżę z dzwonem.
Cała trójka spojrzała na górę na dzwonnicę i zauważyli dwóch ludzi zawzięcie walczących ze sobą na szpady. Nie trzeba było mieć oczu sokoła, żeby zobaczyć, że są to Francois de Morce i hrabia de Bernice.

***

Francois spostrzegł stojącego w drzwiach hrabiego de Bernice. Luiza też go zauważyła, gdyż krzyknęła przerażona i szybko schowała się za plecami ukochanego.
- De Bernice! – zawołał groźnie.
- De Morce! – odpowiedział równie groźnie hrabia – Nareszcie razem.
- Co za spotkanie, drogi nieprzyjacielu – zakpił sobie Francois – A myślałem, że zostałeś zakonnicą.
- Już prędzej tobie to grozi, kochaneczku – zakpił sobie de Bernice, patrząc na habit, który Francois miał na sobie.
Baron de Morce szybko pojął aluzję i zrzucił z siebie mnisi habit, odsłaniając mundur muszkietera.
- No, te ciuszki już bardziej do ciebie pasuję, kochasiu – mruknął złośliwie de Bernice.
- A dla ciebie bardziej pasuję więzienne łachy, kochasiu – odpowiedział mu równie złośliwym tonem de Morce.
- Obawiam się, że nigdy mnie w nich nie zobaczysz.
- Pewnie, że nie. Zakopany jako trup głęboko pod ziemią nie będziesz widoczny dla ludzi.
- Nie! Mylisz się, ty mój baronku. To ty będziesz zakopany głęboko w ziemi jako zimny trup. Bo ty już jesteś trupem, baronie de Morce. Ostrzegałem cię, byś się do niej nie zbliżał. Nie posłuchałeś mnie. Więc poniesiesz teraz karę. Może nauczysz się wreszcie, że Luiza Colgen jest moja! Jest tylko moja i nikogo więcej!
- Luiza to nie trofeum, nie jest twoją własnością!
- To się jeszcze okaże - rzekł hrabia de Bernice dobywając szpady i stając w pozycji bojowej.
Francois natychmiast zaprezentował mu również ostrze swojej broni.
- Luiza, uciekaj do Raula! Szybko! – powiedział do ukochanej, stojącej za nim.
- Nie zostawię cię – odpowiedziała mu Luiza.
- Uciekaj. Sam się z nim rozprawię. A z tobą przy boku to już mi się to nie uda – odpowiedział jej Francois.
Luizie stanęły łzy w oczach. Ucałowała ukochanego w policzek, szepnęła mu na ucho: „Kocham cię”, po czym uciekła. Hrabia de Bernice nawet nie próbował jej zatrzymać.
- A uciekaj sobie, kochaneńka – mruknął złośliwie – I tak cię dopadnę. Ale zrobię to nieco później. Najpierw zabawię się z twoim ukochanym.
- Jeszcze zobaczymy, kto z kim się zabawi – odpowiedział mu Francois dysząc ze wściekłości.
- Ano zobaczymy, kochasiu – mruknął de Bernice.
I zaatakował. Pierwszy cios był wymierzony w serce, ale Francois z łatwością go odparował. Drugi, wymierzony w głowę, również został odbity. De Morce z niezwykłą precyzją odparował jeszcze cztery następne ciosy i sam przystąpił do ataku. De Bernice jednak był równie dobry w szpadzie, co w języku. Francois więc musiał zwolnić tempo walki, żeby nie stracić niepotrzebnie niezbędnych do dalszej walki sił. Przeciwnicy nacierali na siebie niczym dwa tygrysy. Ostrożnie, a potem zaciekle. Co chwilę atakujący zmieniał się w broniącego, a broniący w atakującego. Teraz atakował de Bernice, zmuszając Francois do cofania się po schodach na górę. Podczas walki doszli oni aż na dzwonnicę, gdzie hrabia przyparł naszego barona do ściany. Francois zablokował jego ostrze swoim i próbował odepchnąć go od siebie, gdyż de Bernice miał zamiar go zmiażdżyć przygniatając do ściany. De Morce robił wszystko, by odepchnąć od siebie przeciwnika. Nie mógł sobie poradzić rękami, więc użył do tego nóg. Następnie sam przeszedł do ataku.
Pojedynek przeniósł się na dzwonnicę klasztoru. Dwaj rywale atakowali się szpadami zaciekle, mając za zasłonę jedynie dzwon znajdujący się między nimi. Nie jeden raz ostrze uderzyło o środek dzwonu, powodując głuchy dźwięk. Niejednokrotnie ostrze było blisko ramienia, głowy lub serca jednego lub drugiego przeciwnika. Za każdym razem jednak zaatakowany zdołał się uchylić lub zrobić szybki unik.
Cała tę scenę obserwowali z dołu Raul, Fryderyk i Trechevile. Fryderyk chciał już pędzić na pomoc przyjacielowi, ale Trechevile zatrzymał go, a kiedy ten spojrzał się na niego zdumiony, pokiwał przecząco głową. Jego wzrok mówił: „Niech to sami między sobą rozstrzygną”.
Pojedynek jednak wyglądał tak, jakby miał się nigdy nie skończyć. Przeciwnicy bili się ze sobą bardzo długo i bardzo zaciekle, chwilami z trudem utrzymując równowagę. W końcu ostrza szpad spotkały się w jednym, mocnym ciosie skierowanym w nogi. Przeciwnicy zaciekle patrzyli sobie w oczy, próbując jeden drugiego odepchnąć od siebie. W końcu puścili się nawzajem. Hrabia de Bernice uderzył szpadą na stopę barona de Morce, ten jednak zrobił szybki unik, przygniótł nogą szpadę przeciwnika i złamał mu ją. De Bernice wściekły zaatakował zaciekle, ale niezbyt rozsądnie. Francois bowiem sparował jego pierwszy cios, potem drugi, zaś z trzecim parowaniem przygniótł przeciętą na pół szpadę hrabiego, po czym niezwykle szybkim ruchem ciął przeciwnika w głowę. Hrabia de Bernice zrobił zdumioną minę, jakby nie spodziewał się tego ciosu, po czym przeszedł kilka kroków w obie strony, aż zleciał z dzwonnicy. Miał jednak szczęście, gdyż upadł na stóg siana, dzięki czemu nie zabił się ani nie stracił przytomności.
Francois szybko złapał za sznur od dzwonu i zjechał po nim na sam dół. Następnie dobiegł do drzwi na dziedziniec i wpadł prosto w objęcia Luizy, która przed chwilą dotarła tam, by być świadkiem ostatecznej rozprawy barona de Morce z hrabią de Bernice.
Ale hrabia jeszcze żył.
Francois więc postanowił zakończyć całą sprawę raz na zawsze. Podszedł więc do swojego przeciwnika, który właśnie chciał wstawać (gdyż rana na głowie nie była zbyt ciężka), postawił mu nogę na piersi i przyłożył ostrze do gardła.
Luiza, choć nienawidziła de Bernice’a całym sercem, nie potrafiła teraz patrzeć na tę egzekucję Zasłoniła oczy i przytuliła się do Raula.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 23:29, 10 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
zorina13
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2012
Posty: 18575
Przeczytał: 2 tematy

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z San Eskobar
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 21:35, 20 Mar 2013    Temat postu:

Czyli to koniec tego nędznika ?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 20:55, 21 Mar 2013    Temat postu:

Rozdział XVIII

W którym Francois, cudem uniknąwszy zostania zakonnicą, teraz o mało nie umiera z przerażenia

- No dalej, Francois. Zabij mnie – wysyczał przez zaciśnięte zęby hrabia de Bernice uśmiechając się przy tym złośliwie, kiedy muszkieter przyłożył mu szpadę do gardła – Przecież tego właśnie chcesz. Nieprawdaż?
Francois spojrzał na niego z pogardą.
- Wiem, że tego właśnie chcesz, mój drogi – mówił dalej de Bernice – Widzę to w twoich oczach. Wyrażają one wszystko, co do mnie czujesz. Prawda? Nienawiść i pogardę. Zapewne oba te uczucia są zasłużone, ale cóż…. Czy one nie zniszczą aby twojej chrześcijańskiej duszy?
- Już ty o moją duszę się nie martw, ty łotrze – wycedził przez zęby Francois – Ostatnio chciałeś pozbawić moją duszę ciała, więc czemu teraz tak się jej losem przejmujesz?
De Bernice tylko parsknął ironicznym śmiechem.
- Chciałbyś to wiedzieć ? – zapytał – Chciałbyś wiedzieć wiele rzeczy dotyczących mojej osoby, nieprawdaż?
Francois popatrzył na niego z jeszcze większą wściekłością.
- No, jazda! Zabij mnie! Na co jeszcze czekasz?! Wystarczy, że przebijesz mnie szpadą. Jeden dobry cios i po mnie. No co, baronie de Morce? Boisz się?! To ciekawe, bo kiedy chciałeś zabić swojego najlepszego przyjaciela z zazdrości o tę damulkę, to jakoś się nie wahałeś.
To mówiąc spojrzał na pannę Colgen mocno tulącą się w pierś Raula.
Luizą, która usłyszała te słowa, nagle coś wstrząsnęło.
- Kochany mój… Czy to, o czym on mówi, jest prawdą? – zapytała lekko przerażona bojąc się poznać odpowiedź.
Francois zarumienił się lekko, po czym wydyszał:
- Obawiam się, że tak. Ale zrozum, ja….. Chwilę, panie hrabio, jeśli rzeczywiście taki nosisz tytuł. A właściwie, to skąd ty o tym wszystkim wiesz, co?
De Bernice spojrzał na niego ze złośliwym uśmiechem.
- Bo ja to wszystko zorganizowałem. Ja i hrabina de Willer napisaliśmy ten list. To znaczy ja pisałem, a ona dyktowała.
- Paulina! To do niej pasuje – mruknął po cichu Trechevile, na szczęście dla niego nikt go nie usłyszał.
- Więc to twoje dzieło, hrabio! – krzyknęła do de Bernice oburzona Luiza.
- A czy to cokolwiek zmienia w zachowaniu twego ukochanego wobec swego najlepszego przyjaciela?! – zawołał wściekle do niej hrabia de Bernice – Twój ukochany chciał go zabić! Jego! Ponoć swojego najlepszego przyjaciela! I to za co? Za to tylko, że podejrzewał go, że się w tobie kocha! Taki jest ten twój ukochany! Gotowy zabić najlepszego przyjaciela tylko za to, że mu się coś uroiło w głupiej łepetynie!
- Nie uroiłoby mu się, gdybyście tak podle nie intrygowali! – krzyknęła coraz bardziej rozjuszona Luiza.
- To niczego nie zmienia, kochanie! – odpowiedział z obojętnością w głosie de Bernice – On ma własny rozum, mógł nie słuchać hrabiny i nie wierzyć w jej listy. Ale uwierzył! Jest tak samo winny, jak i my.
- Obawiam się, że on ma rację – rzekł spokojnie Francois – Ma rację. A ja byłem osłem. Niczym bezrozumny szczeniak na smyczy szedłem tam, gdzie mnie prowadzono... Ale dość tego.
To mówiąc przyłożył znowu ostrze szpady do gardła de Bernice’a.
- Odkąd tylko się pojawiłeś w moim życiu, stajesz mi na drodze i wszystko niszczysz! – wydyszał wściekle do niego – Co ja ci złego zrobiłem, że chodzisz za mną jak Nemezis? Dlaczego ty mnie tak prześladujesz?! Dlaczego?!
- I ty się mnie pytasz, dlaczego? – wydyszał wściekle de Bernice – Ty mnie o to pytasz?
- Tak, właśnie ciebie o to pytam. I powtarzam raz jeszcze, dlaczego?!
De Bernice spojrzał na niego tak wściekle, jakby chciał go zabić wzrokiem. Widać to co chciał powiedzieć, tłumił w sobie bardzo długo. Wreszcie nie wytrzymał i zawołał:
- Bo z nas dwóch tylko ty otrzymałeś miłość naszego ojca! Tylko ty byłeś szczęśliwy! Ty wychowałeś się luksusach, a ja w biedzie! Ty miałeś wszystko, ja nic! Pytasz się dlaczego?! A choćby dlatego, że nasz ojciec kochał cię bardziej ode mnie!
Francois nie wierzył w to, co usłyszał. Przecież to nie mogła być prawda. Nie mogła. Przecież to niemożliwe, żeby ten łotr i morderca, sługus zdrajcy, był jego od dawna zaginionym i poszukiwanym bratem. To nie mógł być on.
Niestety wszystko wskazywało na to, że hrabia mówi prawdę. Oczywiście mógł kłamać, ale to mało prawdopodobne. Po pierwsze, po co miałby kłamać? Nie miałby w tym żadnej korzyści, chyba tylko taką, żeby mu dokuczyć. Po drugie, de Bernice nie mógł wiedzieć o jego historii i o zaginionym bracie. Francois mu jej nie opowiadał. Jedyna więc możliwość, że hrabia musiał ją od kogoś usłyszeć. Ale od kogo by ją usłyszał? Tylko od tego, kto brał w niej czynny udział. A de Bernice, jeśli jest rzeczywiście jego bratem, musiał brać w niej udział. Jako porywacz lub jako ofiara. Francois rozważał to wszystko i doszedł do wniosku, że ów rzekomy hrabia jest zdecydowanie za młody na to, by być uczestnikiem porwania. Mógł więc być raczej jego ofiarą. A zatem był jego bratem. Ale czy to możliwe? Trzeba się koniecznie o tym upewnić.
- O czym ty mówisz, de Bernice?
- Jeszcze się nie domyślasz, Francois? – zapytał de Bernice z kpiną w głosie – Jestem twoim bratem!
Francoisa zamroczyło kompletnie. A więc jednak. Ten nędznik, który już kilkakrotnie o mało co nie posłał go na tamten świat okazał się być jego bratem.
- To niemożliwe! Nie możesz nim być! Nie ty!
De Bernice spojrzał na niego z kpiną w oczach i wybuchnął śmiechem.
- Zajrzyj w swoje serce, braciszku. Wiesz, że to prawda. I nie ma od niej ucieczki.
- Nie, nie ma od niej ucieczki – wydyszał Francois załamanym tonem.
- Tak. Nie ma.
Wszyscy obecni patrzyli ze zgrozą na bohaterów tej sceny. Oni również nie mogli uwierzyć w to, co usłyszeli. Czyżby rzeczywiście łotr, hrabia de Bernice, który tak prześladował ich przyjaciela, był jego bratem? Dotąd sądzili, że takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach, ale na pewno nie w życiu. Teraz wyszło na jaw, jak bardzo się mylili.
Francois patrzył z przerażeniem na de Bernice’a. Coś w jego duszy przeczyło temu, co hrabia do niego mówił. Ale coś jeszcze innego mówiło, że to może być prawda. Biedny baron sam nie wiedział, w co ma wierzyć, a w co nie.
- Jeżeli jesteś moim bratem, to jak to możliwe, że po porwaniu przeżyłeś? – zapytał go – Powiedziano memu ojcu, że zginąłeś.
- Zaginąłem, braciszku. Zaginąłem. A to duża różnica – poprawił go hrabia de Bernice.
- Niech ci będzie, zaginąłeś – poprawił się Francois – Ale jak przeżyłeś? Możesz mi to wyjaśnić?
- Oczywiście, braciszku. Powinieneś wreszcie poznać prawdę. Otóż uratował mnie jeden z bandytów, którzy mnie wtedy porwali na rozkaz twojej, to jest, „naszej” babki. Mieli mnie zabić, ale jeden z nich poczuł wyrzuty sumienia. W nocy zabrał mnie z obozowiska i uciekliśmy. Ukrywał się ze mną przez kilkanaście lat. Traktował mnie jak syna, wychował jak syna i kochał jak syna. Gdy już byłem na tyle dorosły, żeby poznać prawdę, wyjawił mi ją. Wówczas postanowiłem upomnieć się o to, co mi się należy. Przyjechałem do posiadłości naszego ojca. Powiedziałem mu, kim jestem. Ale ten mnie wyśmiał. Podobno przede mną było już kilku młodzieńców podających się za cudownie ocalałego syna. Tylko, że to byli oszuści, a ja byłem jego prawdziwym synem. Lecz on w to nie uwierzył. Mój własny ojciec krzyknął mi prosto w twarz, że nie jestem jego synem. Wyparł się mnie! Mnie! Rodzonego syna! Co z tego, że byłem z nieprawego łoża? Co z tego, że poślubił moją matkę w chwili, gdy ta już była przy nadziei? Miałem takie same prawa do majątku co i ty! Ale to tobie dostały się najlepsze kąski, a dla mnie nawet przysłowiowych okruszków ze stołu zabrakło. Napełniło mnie to goryczą i żalem. Możliwe, że wyjechałbym i więcej nie wrócił chowając w sobie urazę, gdyby nie pewne zdarzenie. Tego dnia zobaczyłem bowiem coś jeszcze. Coś, przez co poczułem wielki ból.
- Co to było? – zapytał Francois wciągnięty w całą historię.
- Twoja matka – odpowiedział mu de Bernice – Tak, twoja matka, kobieta, którą miał poślubić nasz ojciec. Lecz wybrał moją matkę, przez co spowodował gniew naszej babki. Kobiety, która zaplanowała moje porwanie.
- Wiem. Jednak ojciec często mi o tobie opowiadał. Ale stracił już całkowicie nadzieję, że cię jeszcze kiedyś odnajdzie.
- Właśnie. Stracił nadzieję. On, który tej nadziei stracić nie miał prawa. Ale utracił ją. Zapomniał o mnie i zajął się tobą. Widziałem to. Kiedy chciałem spokojnie odejść, wtedy do pokoju weszła twoja matka z tobą. Byłeś tylko kilka lat młodszy ode mnie. Weszliście razem, ona zwróciła się do niego „mężu”, a ty do niego per „Ojcze”. Nawet nie wiesz, jak mnie to zabolało. „Ojcze”. Mnie odmówiono przywileju mówienia tak do niego. Ale tobie nie. Ty miałeś wszystko, ja nic. Ty wychowałeś się w luksusach, ja w biedzie. Ty miałeś ojca, ja nie. Wówczas cała moja nienawiść spadła na ciebie. Bo to ty byłeś wszystkiemu winien! Ty i twoja matka! Gdyby nie obietnica naszej babki, że nasz ojciec i twoja matka się pobiorą, nie doszłoby do tego wszystkiego! Lecz tak się stało. Czyja to wina?! Twoja i jej! Ponieważ jednak nie umiałbym zabić kobiety, więc wybrałem ciebie na ofiarę mej zemsty. Dlatego wstąpiłem na służbę do ministra Colgena. On szukał takich desperatów jak ja, którzy pragną zemsty. Przyjąłem nazwisko hrabiego de Bernice, gdyż brzmi arystokratycznie, a tytuł hrabiego stoi wyżej niż tytuł barona, który prawnie to mnie się należał. W dodatku zakochałem się w pannie Luizie i było to uczucie szczere. Wierzyłem, że mogę zostać szczęśliwym mężem i może kiedyś ojcem. Ale ona mnie odtrąciła. Nie chciała mnie. Pokochała innego. I kogóż to? Ciebie! Mojego znienawidzonego, przyrodniego brata. Wtedy na tym balu u ministra zobaczyłem cię, kiedy się do niej zalecałeś. Od razu cię rozpoznałem. Rozzłościło mnie to. Nienawiść długo tłumiona teraz znowu się odezwała. Mimo wszystko jeszcze nie chciałem cię zabić. Byłeś moim bratem i łączyły nas więzy krwi. Wolałem, żebyś sam się wycofał. Ale nic to nie dało, jak sam wiesz. Dałem ci co prawda do zrozumienia, że Luiza nie jest dla ciebie (bo nie była, jej ojciec obiecał ją mnie), ale ty nie posłuchałeś. Nastraszyłem cię strzałem z pistoletu, ale też nic to nie pomogło. Więc w końcu uknuliśmy z hrabiną de Willer intrygę przeciwko tobie. Bez wiedzy ministra, gdyż nie popierał on naszych pomysłów. Ale i to nic nie pomogło. Teraz ty jesteś górą, masz swoją ukochaną i majątek, a ja znów nie mam nic. Gra się kończy. Jeśli nikt nie opatrzy ran, jakie mi zadałeś, umrę. A ty zostaniesz z piętnem Kaina na zawsze, do końca swoich dni. Ale wiedz, że nawet w piekle nie przestanę cię nienawidzić i gdybym tylko miał okazję, zabrałbym cię ze sobą na tamten świat.
- Doprawdy, braciszku? – zapytał Francois.
Dotychczas słuchał ze łzami w oczach historii hrabiego de Bernice. Nie znał jej w ogóle i nie pojmował wcześniej jego motywów, ale teraz współczuł temu biedakowi, który został wyzuty ze wszystkiego, co mu się należało. Z miłości i z majątku. Ale usłyszawszy ostatnie słowa brata oburzył się. W czym on, Francois tu zawinił ? W niczym. Przecież nie chciał budować swego szczęścia na krzywdzie rodzonego brata, a że budował je, to nie jego wina. Nic o tym nie wiedział. A ten go obwinia o całe zło. To ubodło Francois do żywego. Wściekły podniósł brata na równe nogi, podał mu do ręki swoją szpadę i powtarzając gest Raula, który kiedyś wobec niego uczynił to samo, przyłożył ostrze do swojej piersi.
- Dobrze, braciszku – powiedział ze stoickim spokojem – Jeśli uważasz, że jestem winny, to zabij mnie. Wiedz jednak, że to ci nic nie da. Nie ja tu zawiniłem i nie ja ponoszę winę za twe cierpienia. Jeżeli jednak uważasz inaczej, wystarczy jedno pchnięcie. Zakończ nasz spór. Odejdźmy razem z tego świata z piętnem Kaina na duszy. No dalej! Przecież zawsze tego chciałeś!
De Bernice spojrzał się na brata. Był zdumiony tym, co właśnie zobaczył. Nie spodziewał się takiej właśnie reakcji. Przez chwilę już miał zamiar przebić brata szpadą, ale nie potrafił jednak tego zrobić. W końcu rzucił broń na ziemię, utrzymał na nogach ostatkiem sił, lekko zatoczył i wpadł w ramiona brata.
- Wybacz mi, Francois. Wybacz wszystkie zło, jakie ci wyrządziłem – mówił płacząc w jego ramię – Teraz rozumiem, że źle postępowałem. Powinieneś był mnie znienawidzić tak jak ja ciebie nienawidziłem. Zasłużyłem sobie na to.
- Spokojnie, braciszku, już dobrze – pocieszał go Francois – Wszystko będzie dobrze. Mój drogi…. A właśnie. Nigdy nie zdradziłeś mi swego imienia. Nie używałeś go. Jak mam się zwracać do ciebie?
- Oczywiście – powiedział z uśmiechem de Bernice – W naszym fachu nie należy posiadać prawdziwych ani imion, ani nazwisk. Ponieważ nazwiska nigdy nie miałem, więc odrzuciłem to wszystko. Przybrałem obce nazwisko, więc i imię miałem obce. Inne, niż mi je nadali rodzice. A więc jakie jest teraz moje imię? Sam nie wiem. Zbójca, który mnie wyratował, nadał mi imię Filip. I tym imieniem jako hrabia od czasu do czasu się posługiwałem.
- Filip – powtórzył ze wzruszeniem Francois – Ładne imię. Bardzo ładne imię.
Nagle hrabia de Bernice (mam nadzieję, że Drogi Czytelnik się nie obrazi, jeśli naszego bohatera będziemy jeszcze przez pewien czas tak nazywać) osunął się z ramion brata na ziemię. Rana na jego głowie zaczęła broczyć krwią. Biedak stracił przytomność.
- O Boże, rana! Zapomniałem o niej! Szybko, musimy go uratować! – zawołał przerażony Francois – Pomóżcie mi, proszę! Musimy go zanieść do zakonnic, niech go opatrzą!
- Słyszeliście, gamonie? Jazda, pomóżmy mu! – krzyknął na towarzyszy Trechevile.
Wszyscy razem wzięli na ręce hrabiego de Bernice i zanieśli go do komnaty Luizy, następnie wezwali zakonnice, by obejrzały rany poszkodowanego. Zakonnice, aczkolwiek niezbyt pospiesznie, przyszły z pomocą, mrucząc przy tym pod nosem jakieś bzdury o niepotrzebnym odwlekaniu sądu ostatecznego. Wreszcie jednak, po kilku godzinach niepewności przyniosły naszym bohaterom wiadomość, że ich przyjaciel przeżyje tę noc i już wkrótce będzie zdrowy.
- Dzięki Bogu – westchnęła Luiza.
- Bogu i wszystkim świętym – dodał Francois i pobiegł do cudownie odzyskanego brata.
Rozmawiał z nim przez jakieś pół godziny. De Bernice poradził mu, by zabrał z przyjaciółmi Luizę i szybko uciekał z klasztoru. Wkrótce mógł tu przybyć Colgen zaniepokojony brakiem jakichkolwiek informacji na temat postępów w przekonywaniu Luizy do ślubu. Przybyć mógł z dużym i licznym oddziałem. Czwórka muszkieterów nie miałaby szans w starciu z nimi. Spełnienie ich misji i poświęcenie poszłyby w takim przypadku na marne.
Nasi bohaterowie postanowili skorzystać z rady i pożegnawszy się czule z hrabią de Bernice (Luiza nawet pocałowała go w policzek na pożegnanie) wskoczyli na konie i ruszyli galopem przed siebie.
- Coś taki blady, mój drogi Francois? – zapytał go Raul, gdy już jechali.
- Wiesz, dzisiejszego dnia miałem zbyt wiele wrażeń – odpowiedział zapytany – Omal nie zostałem zakonnicą, a potem prawie umarłem z przerażenia. W dodatku odzyskałem zaginionego od dawna brata.
- Faktycznie. To dużo wrażeń jak na jeden dzień – zamruczał z powagą Raul.
- Jeszcze jak, przyjacielu. Jeszcze jak.
- Ale wszystko dobrze się skończyło, czyż nie?
- Jeszcze nie, przyjacielu. Jeszcze się nie skończyło. Został Colgen.
- Tak – zamyślił się Raul – Został Colgen. I Febre. I hrabina de Willer. Oni nie zrezygnują tak łatwo.
- Macie rację, moi drodzy – wtrącił się do rozmowy Trechevile – Ale nie damy się im. Jesteśmy silni, zwarci i gotowi. Nie pozwolimy się pokonać.
- No pewnie – dodał Fryderyk – Jeden za wszystkich….
- Wszyscy za jednego – krzyknęli pozostali.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 23:45, 10 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 14:12, 25 Mar 2013    Temat postu:

Dobry pomysł z tym bratem... Przypomniał mi się zaraz Robin Hood - Książę złodziei i w serduszku zapikała nieśmiało nadzieja, że się dogadają... I spełniło się! Francois jednak uczy się z poprzednich doświadczeń.
Mam teraz nadzieję, że de Bernice jednak nie ucierpi od Colgena i jego szajki. Może jego rana udowodni im, że ich nie zdradził, i zostawią go w spokoju?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 20:39, 25 Mar 2013    Temat postu:

Rozdział XIX

Wieści z Paryża

Czterech jeźdźców w mundurach muszkieterów i jedna kobieta pędziło konno. Musieli się spieszyć, albowiem wiedzieli, że póki nie dotrą do celu swojej misji nie będą bezpieczni. Im dalej znajdą się od miejsca, które przed chwilą opuścili, tym lepiej dla nich. Nie wiedzieli kiedy Colgen zjawi się w klasztorze. De Bernice wiedział jedynie, że Colgen miał tam osobiście przybyć i to z liczną eskortą. Zwłaszcza, jeśli nie otrzyma kolejnej wiadomości od hrabiego na temat jego postępów w staraniach o rękę Luizy.
- Co dwa dni najmniej mam mu przesyłać wiadomości o tym, jak idą moje starania – powiedział im Filip de Bernice, nim wyjechali – Teraz jednak nie mam siły chwycić za pióro, a mija drugi już dzień, od czasu, kiedy powinienem wysłać wiadomość. Jeśli jej nie dostanie, to na pewno sobie myśli, że coś niedobrego się tu wydarzyło i przyjedzie sprawdzić. Lepiej żebyście wtedy byli daleko stąd. Taka moja rada.
Muszkieterowie i panna Luiza posłuchali go i natychmiast opuścili ponury klasztor Saint Denis. Kiedy to zrobili, natychmiast ruszyli w kierunku majątku kapitana. Były to ziemie należące do kapitana Trechevile’a. Oczywiście mocno okrojone przez długi ojca i brata oraz prowadzone przez nich liczne procesy sądowe, które pożarły lwią część pieniędzy państwa de Trechevile. Jednakowoż wciąż na tych ziemiach kapitan jako dziedzic miał wielką władzę i mógł tam bezpiecznie ukryć pannę Luizę Colgen przed jej ojcem.
Oczywiście istniało ciągle ryzyko, że wielmożny pan minister zechce sądownie upomnieć się o córkę. Co prawda kapitan muszkieterów na swych ziemiach był panem, ale Colgen reprezentował króla, zaś Trechevile jedynie samego siebie i wiadomy był wynik takiej rozgrywki. Jednakże muszkieterowie nie obawiali sie, że Colgen oskarży ich przed sądem o porwanie córki, gdyż wówczas Luiza powiedziałaby władzom wszystko, co wie o jego intrygach przeciwko królowi. A tego Colgen chciał za wszelką cenę uniknąć. Możliwe więc, że zniknięcie córki i ukrycie się jej w nieznanym miejscu mogło być mu nawet na rękę.
Muszkieterowie zastanawiali się nad tym, co usłyszeli od Luizy i hrabiego de Bernice. Dotyczyło to planu zdetronizowania Ludwika XV i osadzenia na tronie Colgena. Czyli obawy hrabiny Heleny de Saudier potwierdziły się. Pani pułkownikowa przewidziała wszystko w najdrobniejszych szczegółach: kradzież dokumentu, próba sprzedania go Hiszpanom i wywołania wojny, podczas której miał nastąpić zamach stanu. Wszystko pasowało do siebie. Raul, Francois i Fryderyk zastanawiali się jedynie, jak to możliwe, że minister nie tylko marzył o koronie królewskiej (co jeszcze nie było niczym niezwykłym), ale również posiadał do niej pretensje. Trechevile, który dobrze znał się na heraldyce, wyjaśnił przyjaciołom, że Colgen wywodzi się z orleańskiej linii dynastii Burbonów i dlatego jest krewnym króla. Ponieważ król nie ma następcy, to gdyby nagle tragicznie zmarł on i jego żona, wówczas wybrano by na władcę bliskiego krewnego. Na pewno król miał bliższych krewnych niż Colgen, ale minister już zadbałby o to, aby słuszność reprezentowana przez potęgę wojskową była po jego stronie. Takim argumentom jak kilkusetosobowa gwardia złożona z największych łotrów w całej Francji nikt by się nie oparł. Poza królewskimi muszkieterami. W nich cała nadzieja.
Dlatego należało szybko uciekać z ziem podległych ministrowi. Ten łotr nigdy nie dopuściłby do tego, żeby ktokolwiek rozpowiadał o jego tajemnicach. Nawet gdyby tym kimś była jego ukochana córka.
Na szczęście nasi bohaterowie, którzy zdawali sobie z tego wszystkiego sprawę, opuścili już ziemie ministra. Teraz jechali po terenach nie należących do nikogo. W nocy zatrzymali się na nocleg koło potoku (Luiza spała przytulona do Francoisa i Raula, którzy spali po jej obu bokach, żeby w razie czego móc ją lepiej osłonić), nazajutrz zaś wskoczyli na konie i ruszyli pędem w stronę majątku Trechevile. Na szczęście nie był on zbyt daleko. Po drodze natrafili na dwa zajazdy, gdzie zmienili konie, aż w końcu dojechali spokojnie na tereny Trechevile’a. Tam już nie musieli się nigdzie spieszyć, gdyż chroniła ich władza kapitana muszkieterów. Tutaj minister nie mógł ich dopaść bez narażania się na dekonspirację, której obawiał się teraz najmocniej na świecie. Więc nasi bohaterowie mogli odetchnąć z ulgą. Nareszcie byli tu bezpieczni.
Trechevile zabrał swoich przyjaciół do swego rodowego zamku . Była to niegdyś piękna i budząca respekt posiadłość, teraz jednak nieco podupadła. Z dawnej świetności pozostało z niej jedynie kilka rzeczy: obronne mury nadgryzione przez ząb czasu, ściany już mocno poczerniałe, obrazy wymagały renowacji, zaś niektóre meble były takie, że strach było na nich siadać. W zamku znajdowała się nieliczna służba charakteryzująca się wielką wiernością swemu panu. Byli to kucharz, dwie pokojówki oraz sługa Gerwazy, będący mlecznym bratem kapitana. Pilnował on porządku w zamku oraz na całych ziemiach podległych hrabiemu. Kiedy pojawiały się poważne problemy, wówczas wysyłał list do Trechevile z prośbą o radę, hrabia zaś odpowiadał bardzo szybko i swoim mądrymi rozporządzeniami utrzymywał porządek na swoich ziemiach, chociaż nie bywał w nich osobiście.
- Nie bywam tu za często, mój drogi – powiedział do Raula Trechevile, kiedy go oprowadzał po zamku – Nie potrafię się jakoś przemóc. Zamek ów przypomina mi ciągle o śmierci brata i podłości Pauliny. Nawet teraz niezbyt chętnie tutaj przebywam. Uwierz mi, mój chłopcze. W tej posiadłości powracają złe wspomnienia.
- Współczuję ci bardzo, stryjku Andre – odpowiedział mu Raul – Ale utrzymujesz jakoś ten zamek?
- Owszem. W końcu jest on moją rodzinną posiadłością – wyjaśnił Trechevile – Honor nakazuje dbać o nią. O zamek również. Nawet jeżeli go nienawidzę. Honor i duma rodowa są dla mnie ważniejsze niż uczucie. Więc dbam o ten zamek. Dbam, bo muszę. Inaczej spaliłbym się ze wstydu, gdybym pozwolił mu się rozlecieć na kawałki. Może nie tak dobrze, jak powinienem to robić, ale dbam. Lecz przecie nikt nie każe mi w nim mieszkać.
- A z czego łożysz na utrzymanie zamku? – zapytał Raul – Bo bez urazy, ale zbyt dobrze, to o niego nie dbasz, co zresztą sam potwierdziłeś.
- Ano nie dbam za dobrze, mój drogi. Nie dbam. Ale nie mogę. Mam mały majątek schowany w piwnicy zamku. Gerwazy strzeże go dzień i noc nie dopuszczając doń nikogo obcego. Ale gdybym chciał wyremontować zamek, który jeszcze za życie mego rodzeństwa był już uszkodzony, nie dałbym sobie potem w życiu rady. Zużyłbym całe złoto, jakie jest schowane, na odbudowę tych ruin i co by mi to dało? Nic! Nie miałbym już żadnych funduszy na starość, która nieuchronnie się zbliża. Wierz mi, mój przyjacielu, należy dbać bardziej o przyszłość, niż o przeszłość. Z przeszłości się nie najesz ani nie podkujesz nią konia.
- A przyszłością się niby najem? – zapytał lekko ironicznie Raul, choć przyznawał Trechevilowi rację.
- Owszem. To już bardziej pewne – uśmiechnął się Trechevile.
Raul rozejrzał się po komnacie. Wokoło na ścianach wisiały portrety znakomitych przodków Trechevile’a. Wszyscy oni jakby z zadumą patrzyli na Raula, gościa spacerującego po ich dawnej siedzibie.
Charmentall obserwując posiadłość oraz wiedząc, że jest ona na ziemi zwanej Trechevile, doszedł do wniosku, że jego stryj jest prawdziwym arystokratą. I rzeczywiście, jak mu później powiedział Gerwazy, kapitan królewskich muszkieterów naprawdę nazywał się hrabia Andre de Trechevile. Świadomie jednak zrezygnował z tytułu hrabiowskiego oraz przydomku „de”, który mu się należał, zostawiając sobie jedynie resztę nazwiska. Powodów tego czynu nigdy nikomu nie wyjawił. Raul podejrzewał, że przyczyną tego była jego zgubna miłość do Pauliny de Willer, ale w głębi serca czuł, iż nie tutaj leży sedno całej sprawy. Jednak z szacunku do swego opiekuna postanowił nie wnikać w osobiste tajemnice stryjka Andre dochodząc do wniosku, że jeśli ten zechce mu powiedzieć, co nim kierowało, to sam to zrobi bez niczyich nacisków.
- Popatrz – mówił Trechevile do Raula, wskazując na portret jednego z przodków – Oto Henri Trechevile. Mój znakomity przodek. Zasłynął wielką odwagą na polu walki w czasach Ludwika XIII. W czasie walki własnym ciałem osłonił przed kulą z muszkietu Jego Królewską Mość, w zamian za co otrzymał tytuł hrabiego wraz z dużym majątkiem ziemskim. Nazwano go Trechevile na pamiątkę nazwiska bohaterskiego muszkietera, który omal nie zginął ratując króla.
- Czyli w twoim wypadku nie ty masz nazwisko od swoich ziem, ale ziemie od twego nazwiska mają nazwę? – zapytał Raul rozglądając się po pokoju.
- No właśnie. Przyznasz chyba, że mało jest ludzi, którzy znaleźli się w tak niezwykłej sytuacji.
- Nie zaprzeczam. Mam przez to do ciebie jeszcze większy szacunek, stryjku Andre.
- No i bardzo dobrze. Miło mi, Raul, że mnie nadal szanujesz pomimo tego, że nie utrzymuję mego zamku i zamiast tego włóczę się po całej naszej ukochanej Francji w poszukiwaniu przygód. Ale w duszy mnie za to potępiasz. Powiedz, potępiasz mnie, prawda? Potępiasz mnie za to, że nie strzegę mego rodowego dziedzictwa, bo uważam, że ojczyzna stoi na pierwszym miejscu.
- Skądże, stryjku. Wcale cię za to nie potępiam – zaprzeczył Raul.
- Potępiasz. Wiem, że mnie potępiasz. Tylko jeszcze się do tego nie przyznajesz nawet przed samym sobą, kochasiu – Trechevile uśmiechnął się ironicznie – Ale nie martw się. Wiem, że masz rację. Ale ja już taki jestem. Dla mnie na pierwszym miejscu stoi ojczyzna, a ostatnim prywatne sprawy.
Raul patrzył na Trechevile z uwagą i zasępił się nieco. Trechevile miał często takie ataki smutku i rozpaczy. Wówczas siadał zasępiony na krześle i długo rozmyślał nie odzywając się do nikogo. O czym on tak głęboko rozmyślał? Tego nigdy niestety Raul się nie dowiedział. Trechevile zwierzał mu się z wielu spraw, ale nigdy ze swoich myśli. Te zawsze pozostawały nierozwiązaną zagadką dla tych, którzy znali kapitana muszkieterów.
Do komnaty wszedł Gerwazy trzymając w dłoni jakąś karteczkę.
Trechevile, ujrzawszy go, ocknął się z rozmyślań.
- No, co tam słychać, Gerwazy? – zapytał życzliwie swego mlecznego brata.
- Gołąb to przyniósł, panie hrabio – odpowiedział Gerwazy podając swemu panu wiadomość.
- Jaki gołąb? Czy aby nie z Paryża?
- Tak, jaśnie panie.
To na pewno od Versnera, pomyślał Trechevile.
Wziął karteczkę do ręki i przeczytał to, co było na niej napisane. Kiedy to zrobił, zmiął ją ze wściekłością i zerwał się z krzesła.
- Raul, szykuj się! Zawołaj mi tu też Francois i Fryderyka. Będą nam potrzebni.
- Co się stało? – zapytał Raul.
- Ważna sprawa, mój kochany. Ważna sprawa – powtarzał jak w amoku Trechevile.
- Ale co się stało? – dopytywał się Raul.
- Wieści z Paryża. Mój informator poinformował mnie, że podczas naszej nieobecności doszło w Paryżu do katastrofy. Rozwiązano oddziały muszkieterów. A gwardziści pana ministra wczoraj uprowadzili króla. W tym czasie, kiedy my się biliśmy o pannę Luizę, król i królowa zostali uprowadzeni.
Raulem wstrząsnęły te wieści. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Król i królowa uprowadzeni? Muszkieterowie rozwiązani? Nie, to niemożliwe. To nie mogło się wydarzyć. Nie teraz. Czuł, że zawiedli wszystkich. Nie było ich w stolicy, czyli tam, gdzie byli potrzebni, gdzie było ich miejsce. Powinni chronić króla przed wrogami, a tymczasem co się stało? Pozwolili sobie na prywatę i jak to się skończyło? Doszło do zamachu stanu. Nasz biedny muszkieter z Gaskonii naiwnie wierzył, że gdyby byli wtedy w Paryżu, do niczego by nie doszło.
Wraz z Trechevilem zbiegli po schodach do przyjaciół i razem opowiedzieli im o wszystkim.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 0:03, 11 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 10:12, 30 Mar 2013    Temat postu:

Luiza bezpieczna, ale w planie nowe zagrożenia, nowe intrygi i nowe przygody. Nie wątpię, że muszkieterom powiodą się ich patriotyczne zamierzenia uratowania pary królewskiej, ale też liczę na to, że będą musieli się sporo nad tym natrudzić - wtedy będziemy mieli co czytać.
Czekamy na więcej!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 16:06, 30 Mar 2013    Temat postu:

Rozdział XX

Egzekucja diablicy

Hrabina Paulina de Willer jechała powozem. Była spokojna. Cieszyła się, że plan, jaki długo obmyślał pan minister i jego wspólnicy nareszcie został zrealizowany. Wszystko się udało. Co prawda nie tak, jak to sobie pierwotnie pan minister zaplanował, ale dobre i to. Król został uwięziony w zamku Le Vieux Diable wraz ze swoją małżonką, wredną Polką. Wreszcie w Wersalu znajdzie się władca, który weźmie w karby poddanych i zadba o każdego, kto „ma na pieńku z prawem”. Każdy taki „wywrotowiec” lub „przestępca” zostanie wypuszczony i dostanie zadośćuczynienie od państwa za doznane krzywdy. W zamian oczywiście za wierną służbę nowemu władcy Francji.
Colgen wiedział bardzo dobrze, że przestępstwa nigdy nie zwalczy. Przestępczość jako taka istniała i istnieć będzie. Nic się na to nie poradzi. Lepiej więc złoczyńców sobie zjednać niż ich zwalczać. Poprzez zjednanie ich sobie można stworzyć całą wielką grupę tzw. wiernych i uczciwych obywateli. A zatem mądry człowiek, taki jak pan minister, dobrze wiedział, iż nie należy walczyć z tymi, których jest więcej i których nigdy się nie pozbędzie. Lepiej się z nimi zaprzyjaźnić. Można było w ten sposób utrzymać raz zdobytą władzę o wiele lepiej, niż otaczając się tylko ludźmi uczciwymi. Ludzie porządni i uczciwi są mniej użyteczni od tych, którzy mają na pieńku z prawem. Bowiem tych uczciwych nie ma czym szantażować, nie ma czym ich zmusić do posłuszeństwa. A ludziom, których niczym nie można zmusić do posłuszeństwa, nie można ufać. Lepiej polegać na tych, którzy mają coś na sumieniu. Bo oni zawsze z obawy o swoje życie będą nam wierni i posłuszni. Strach o swoją nędzną egzystencję jest najlepszą motywacją działania.
Colgen bardzo sprytnie skorzystał z tego, że jego najgroźniejszych przeciwników nie było w Paryżu wtedy, gdy wprowadzał w życie swój plan. Nie zostali oni co prawda otruci przez Grusnera, ale wyjechali żeby uratować Luizę zamkniętą w klasztorze. Minister był bardzo tym uradowany. Miał nadzieję upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie tylko pozbędzie się swoich największych wrogów, ale równocześnie skończą się jego problemy z denerwującym go od jakiegoś czasu hrabią de Bernice (pan minister spodziewał się bowiem, że Francois de Morce zabije hrabiego). De Bernice za bardzo narzucał się Luizie. W dodatku bywał sentymentalny. A takich ludzi minister nie potrzebował. Dla ministra bardziej użyteczni byli tacy jak Febre i hrabina Paulina de Willer. Straceńcy z gatunku tych, co to nie boją się niczego i nie zawracają sobie głowy skrupułami. De Bernice był inny, więc trzeba było usunąć go w cień. Nieważne jak. Przyszłość należy do bezwzględnych. Do tych, którzy nie mają skrupułów i wątpliwości.
Teraz, kiedy nie było jego największych antagonistów, przeprowadzenie zamachu stanu było bardzo proste. Wystarczyło podłożyć zmęczonemu po polowaniu królowi do podpisania dokument, w którym władca oświadcza, że rozwiązuje oddział muszkieterów, a ich funkcje ma pełnić gwardia pana ministra. Król podpisał papier nawet nie patrząc, co tam jest napisane. Był tak zmęczony, iż podpisał to pismo dla świętego spokoju. Colgen równie dobrze mógł mu podłożyć akt abdykacji i on też podpisał nie przeczytawszy go. Dlaczego Colgen tego nie zrobił? Sam się potem nad tym zastanawiał i doszedł do wniosku, że to mogłoby przynieść fatalne skutki, gdyby król jednak zerknął na to, na czym składa podpis. Cały plan wtedy by się nie powiódł. Poza tym, przy podpisywaniu mogłaby znajdować się królowa, a u niej podpisanie czegokolwiek bez wcześniejszego uważnego przeczytania nie wchodziło w rachubę. Podsunięcie decyzji o usunięciu muszkieterów i zastąpieniu ich gwardią ministra było mniej podejrzane i nie zagrażało interesom Colgena w razie wykrycia, gdyż wtedy można było przecież powiedzieć królowi, że tego wymaga racja stanu, albo też, że muszkieterowie są podejrzani politycznie. To uniwersalny argument i zawsze działa na władców.
Całe szczęście, że klasztor był wystarczająco daleko od Paryża. Było dość czasu, żeby przejść do realizacji długo oczekiwanego projektu.
Początkowo Colgen zdenerwował się, kiedy Grusner doniósł mu o niepowodzeniu swojej akcji. Minister był wściekły. Muszkieterowie nie tylko przeżyli, ale i również pojechali uwolnić Luizę. Mogli ją teraz śmiało wykorzystać do zniszczenia Colgena. Jej zeznania wystarczająco obciążyłyby pana ministra przed królem. A jeszcze bardziej przed królową, która nigdy nie darzyła go sympatią. W przebiegłym umyśle pana ministra utworzył się jednak nowy plan działania. Stwierdził, że skoro muszkieterów nie ma w Paryżu, należy skorzystać z tej okazji i szybko przejść do działania. Koniec słów, nadeszła wreszcie pora na czyny.
Kalkulacja pana ministra była niezwykle logiczna. Klasztor znajdował się daleko od Paryża. Muszkieterowie potrzebowali czasu, żeby do niego dotrzeć. Tego czasu było aż nadto. Wystarczyło, żeby podsunąć królowi dokument do podpisania, rozwiązać muszkieterów i wprowadzić do pałacu własną gwardię. A następnie z jej pomocą potajemnie aresztować króla i królową, sterroryzować dwór i przewieźć byłych władców do odbudowanego za skradzione z budżetu państwa zamku, gdzie zostaną na zawsze ukryci przed światem. Z formalnym ogłoszeniem objęcia swojej władzy Colgen postanowił zaczekać. Wolał nie wywoływać zamieszek teraz, kiedy sytuacja jeszcze była niepewna. Na razie lepiej wstrzymać się od zbyt radykalnych działań. Potem to niech się nawet Paryżanie buntują. Od tego ma się swoją gwardię, żeby rozpędzała buntowników. Na razie Colgen kazał ogłosić, że król i królowa są chorzy i nie dopuszczają do siebie nikogo, gdyż przypadłość, jaka ich dopadła, jest wyjątkowo zaraźliwa. To uspokoiło wszelkich burzycieli porządku, przynajmniej na jakiś czas.
Colgen na razie zadowolił się przetrzymywaniem króla i królowej wraz z najbliższym ich otoczeniem (które stanowił osobisty służący króla oraz dama do towarzystwa królowej, pani Helena de Saudier). Wolał ich jeszcze nie likwidować. Przede wszystkim król musiał podpisać akt abdykacji na korzyść Colgena. A poza tym na razie można się tłumaczyć ludowi nieobecnością władzy z powodu choroby. Póki co zatem można więc podsuwać władcy do podpisywania różnego rodzaju rozporządzenia pana ministra i zatwierdzania ich królewską pieczęcią. W końcu jednak wymówka o nieobecności spowodowanej chorobą stanie się podejrzana i nawet najciemniejszy chłop domyśli się, że coś jest nie tak. Wtedy zmusi się króla do podpisania aktu abdykacji i wykończy niewygodnych monarchów. Zaś ludowi powie się, że król i królowa zmarli na wskutek choroby i ustanowili Colgena następcą francuskiego tronu. Ewentualnie można by zrobić jeszcze inaczej i posadzić na królewskim tronie kogoś bliżej spokrewnionego z Ludwikiem XV. Ale ten ktoś byłby tylko marionetką w rękach Colgena. Minister trzymałby go w szachu z pomocą swojej wiernej gwardii, która groziłaby marionetce śmiercią, w razie nieposłuszeństwa.
Niezależnie od przewidywanych decyzji i rozwoju sytuacji, Colgen był z siebie niesamowicie zadowolony. Wszystko szło zgodnie z planem. Było więc mnóstwo powodów do radości.
Hrabina de Willer również mogła się cieszyć. W końcu triumf jej pryncypała był i jej triumfem. Zgodnie z obietnicą miała ona teraz otrzymać tytuł księżnej i objąć w posiadanie ziemie, jakie sobie zażyczyła. Do tego otrzymała gwarancję, że wieś Rouche Band będzie jej własnością, chociaż minister nadal nie wiedział, po co jej nędzne ziemie na których nie da się mieszkać, ani ich uprawiać. Nie miał jednak zamiaru jej o to pytać. Ostatecznie to była jej prywatna sprawa. Najważniejsze, żeby wiernie mu służyła. Tylko to się liczyło.
Hrabina jadąc powozem była bardzo uradowana i szczęśliwa. Chciała zobaczyć swoje nowe dziedzictwo. Co prawda Colgen obiecał jej również, że dostanie ziemie i głowę Trechevile’a, ale na to jeszcze przyjdzie czas. Na razie jednak wystarczy jej możliwość zdobycia jednego z wielu celów swego życia, czyli wsi Rochue Bant. A tam już jest coś, co przyniesie jej znaczne zyski. Bardzo duże, wręcz niewyobrażalne zyski. Będzie ona wielką panią na włościach. Cały przestępczy światek będzie jej bił pokłony. A niech no tylko ktoś ośmieli się jej przeciwstawić. No, to wtedy posmakuje, co znaczy gniew ich pani.
Takie oto myśli krążyły po głowie pani hrabinie, a już niedługo pani księżnej. Czuła, że może być z siebie dumna. Wykonała w końcu kawał dobrej roboty. Pomogła w spiskach przeciwko Ich Królewskim Mościom. Zachowała wierność panu Colgenowi i choć nie zrobiła właściwie nic w ostatniej fazie intrygi, to i tak wcześniej zrobiła dla niego dużo. Na tyle dużo, że sobie zasłużyła na nagrodę.
Tak więc jechała hrabina karetą szczęśliwa i radosna. Nie spodziewała się grożącego jej niebezpieczeństwa. A takowe istniało naprawdę i już wkrótce miało się pojawić na jej drodze.
Kareta jechała spokojnie po polnej drodze francuskiej wsi. Nagle zatrzymała się. Hrabina usłyszała krzyk woźnicy.
- Czego stoisz, durniu?! Jedź dalej! – krzyknęła wściekła.
Wysiadła z karocy, żeby skarcić woźnicę za przerwę w podróży i właśnie wtedy ujrzała przyczynę zatrzymania się. Na drodze stali czterej jeźdźcy w mundurach królewskich muszkieterów.
Jak się Drogi Czytelnik zapewne domyśla, byli to nasi starzy znajomi: Raul, Francois, Fryderyk i Trechevile.
Tak, to byli właśnie oni. Jechali właśnie do Paryża, aby na miejscu zbadać całą zaistniałą sytuację. Zaszli po drodze do karczmy i zauważyli tam hrabinę de Willer, która kazała karczmarzowi zająć się jej zaprzęgiem. Popędzała nieszczęsnego oberżystę, gdyż, jak to podkreśliła, bardzo się spieszyła do swoich nowych posiadłości we wsi Rouche Bant. Trechevile i jego przyjaciele podsłuchali tę rozmowę i niezwłocznie zapłaciwszy za posiłek wskoczyli na konie i wyruszyli, żeby wyprzedzić hrabinę i zatrzymać ją na drodze.
- Proszę, proszę. Kogóż my tu widzimy? Nasza pani hrabina z piekła rodem we własnej osobie – zakpił sobie Trechevile.
- Wybiera się pani gdzieś, pani hrabino? – dodał Francois – Obawiam się, że nie dojedzie pani zbyt daleko.
Hrabina próbowała wskoczyć z powrotem do karety, ale została pochwycona przez Raula, Francois i Fryderyka oraz poprowadzona do Trechevile’a.
- Czego ode mnie chcecie?! – krzyknęła przerażona.
- Sprawozdania i rachunków ze wszystkich twoich zbrodni, ty podła i grzeszna kobieto – powiedział surowym tonem Trechevile.
- A jakim prawem chcesz ode mnie tego żądać, mój drogi Andre? – zapytała hrabina.
- A takim prawem, moja droga Paulino, że wjechałaś na moje ziemie. Tutaj prawo stanowię ja. Na tych ziemiach jestem trzeci po Bogu i królu.
Fryderyk i Francois byli nieco zdumieni, że hrabina zwraca się do ich kapitana po imieniu, ale nie zadawali zbędnych pytań, gdyż uznali, że to nie jest ich sprawa.
Hrabina usłyszawszy te słowa zaczęła bać się o swoje życie.

***

Kobieta została zabrała do zamku Trechevile'a i poddana przesłuchaniu. Muszkieterów najbardziej interesowało, co dalej planuje Colgen oraz gdzie uwięził króla oraz królową. Okazało się jednak, że ta występna kobieta nie miała najmniejszego zamiaru tego zdradzić. Wszelkie tajemnice, jakie powierzył jej Colgen zachowała i ujawnić ich nie miała zamiaru. Francois i Fryderyk straszyli ją torturami i łamaniem kołem, lecz nawet to nie skłoniło jej do mówienia.
- Proszę bardzo. Torturujcie mnie – mówiła zażartym tonem – Jest was czterech, a ja tylko jedna. Biedna i słaba kobieta przeciwko czterem silnym mężczyznom. W jaki sposób zdołam się wam oprzeć? Nie mam szans. Nie krępujcie się, poślijcie mnie na tamten świat z całym okrucieństwem, jakie tylko zdołacie z siebie wykrzesać. Nie mam do was o to żalu. Jestem tylko biedną i słabą kobietą. Kolejną ofiarą waszej męskiej dominacji nad światem! Zabijcie mnie śmiało, lecz ja niczego wam nie powiem. Ode mnie niczego się nie dowiecie.
Przesłuchanie hrabiny de Willer trwało niemalże cały dzień. Trechevile stosował wobec niej rozmaite podstępy. Na zmianę groził jej i straszył torturami, po czym znowu ją błagał ze łzami w oczach i zaklinał na dobro Francji. Kobieta pozostała głucha na wszelki argumenty. W końcu wściekły kapitan muszkieterów poprosił przyjaciół, by zostawili go sami z hrabiną. Gdy zaś oni wyszli Andre złapał rozżarzony do czerwoności pogrzebacz i postanowił przypalać nim kobietę, by wydusić zeznania. Kobieta jednak bez cienia strachu patrzyła na ów przedmiot. Oraz na swego oprawcę. Jej wzrok wyzywający patrzył na niego.
- Śmiało, Andre. Śmiało. Nie krępuj się. Zadaj mi ból. Przecież marzysz o tym. Na co jeszcze czekasz? Przecież zabiłam ci brata, oszukałam cię i skrzywdziłam najmocniej na świecie. Chyba nie masz wobec mnie żadnych skrupułów, nieprawdaż?
Trechevile szykował się, by przyłożyć jej pogrzebacz do ciała, lecz jednak ostatecznie nie był w stanie tego zrobić i wrzucił go z powrotem w palenisko.
Hrabina spojrzała na niego kpiąco.
- Aaaaaa.... widzisz. Nie potrafisz tego zrobić. Jesteś nędznym słabeuszem, Andre! Nie masz dość sił, by zabić kobietę, którą kiedyś kochałeś. A widocznie i nadal kochasz. Twoje skrupuły czynią cię zniewieściałym!
Trechevile przez chwilę miał ochotę rzucić się na tę sprawczynię swojego nieszczęścia i udusić ją na miejscu gołymi rękami. Ostatecznie jednak nie potrafił tego zrobić. Nakazał tylko Gerwazemu odprowadzić ją do lochu i pilnować, żeby nie uciekła.
Kiedy sługa wykonał polecenie kapitan skierował swe kroku do komnaty, gdzie czekali na niego jego towarzysze, po czym spojrzał na nich z wyrazem załamania w oczach.
- To na nic, moi drodzy – powiedział załamanym głosem – Ona jest fanatycznie oddana Colgenowi. Nie powie nic na jego temat ani nam ani sędziom. Zresztą co ja mówię? Jakim sędziom? Teraz to Colgen sprawuje władzę. Wszyscy sędziowie są zależni od jego woli. Niedługo pewnie zasiądzie na tronie.
- Wiecie, może uznacie mnie za głupca – rzekł Raul – Ale czegoś tu nie rozumiem.
- Czego konkretnie nie rozumiesz, dziecko? – popatrzył na niego Trechevile.
- Otóż o ile dobrze sobie przypominam, Colgen uwięził króla.
- To prawda. Uwięził go.
- No właśnie. Uwięził. Ale nie zabił. Więc król nadal żyje i jest w niewoli. Colgen mocno ryzykuje trzymając władcę przy życiu. Skoro sam chce zasiąść na tronie czemu od razu go nie zabije?
Trechevile popatrzył na swego wychowanka z uwagą.
- Cóż.... to dobre pytanie – zastanowił się nad odpowiedzią kapitan królewskich muszkieterów – Ale wydaje mi się, że znam odpowiedź. Sądzę, że póki co Colgen będzie robił wszystko, by jak to rasowy polityk, stworzyć pozory praworządności. Póki co będzie sprawiał wrażenie, że król żyje i ma się dobrze, ale z jakiś powodów musi pozostać w odosobnieniu. A władzę w jego zastępstwie sprawuje on, Colgen. Oczywiście nie będzie mógł tego robić długo. W końcu nawet największy głupiec się zorientuje, że coś tu jest nie tak. Dlatego zmusi króla do abdykacji na swoją korzyść i pozbędzie się go. A jego ukochana gwardia pozbędzie się ewentualnych oponentów.
- Ośmieli się zabić króla? – zdziwił się Francois – A opinia publiczna?
- Mój przyjacielu, historię piszą jedynie zwycięzcy – rzekł Trechevile, patrząc na swego podwładnego z politowaniem – I to oni decydują, co było dobre, a co złe. Więc jeśli Colgen jest zwycięzcą, to zabicie króla będzie dla niego dobrem lub złem koniecznym. Jakkolwiek to sobie wytłumaczy, chwila, w której Ludwik XV stanie się zbędny, będzie chwilą jego śmierci. Królewskiej śmierci! Zaś Colgen albo sam zasiądzie na tronie, albo też (co moim zdaniem jest znacznie bardziej prawdopodobne) posadzi na tronie bliskiego krewnego Ludwika, aby był jego marionetką. A wszystko to po to, aby stworzyć pozory kontynuacji dynastii. Zaś z pomocą swojej gwardii utrzyma tę marionetkę w ryzach i zmusi ją do posłuszeństwa.
- Ależ to podłe! – wysyczał oburzony Fryderyk – Że też ziemia nosi jeszcze takiego człowieka.
- Podłe, owszem. Nawet bardzo podłe – rzekł Trechevile przechadzając się po komnacie – Ale możemy temu zapobiec, jeśli dowiemy się, gdzie szanowny pan minister przetrzymuje króla i królową.
- Więc przyciśnijmy mocniej tę ladacznicę, a na pewno nam wszystko powie – zawołał mściwie Francois – Trzeba tylko użyć odpowiednich argumentów.
- Obawiam się, że to nic nie da – rzekł smutnym głosem kapitan – Nawet obawa przypiekania ją rozpalonym pogrzebaczem jej nie przestraszyła. Jest zbyt odważna. Nie ulęknie się tortur.
- Może tylko udawała odważną? – zasugerował po krótkim namyśle Raul.
Trechevile pokręcił przecząco głową.
- Nie, moi mili. Ja ją znam. Znam jak zły szeląg. Wiem doskonale, że na pewno nie udawała. Widziałem to w jej oczach. Nie było w nich ani cienia kłamstwa ani udawania. Naprawdę się nie bała. A skoro nie boi się nas, to na pewno nie będzie się bać tortur.
- Co więc zrobimy? – Raul patrzył na swego opiekuna uważnym wzrokiem – Chyba nie zostawimy jej przy życiu? Skoro i tak niczego nie powie.... To.... musi umrzeć... Prawda?
- Owszem, musi umrzeć – Trechevile pokiwał smutno głową – Ale nie my ją zabijemy. Żaden z nas nie będzie sobie brudził rąk jej krwią. Od tego są wyspecjalizowani fachowcy zwani potocznie katami. Sprowadzę jutro jednego i wykona on wyrok. Tak będzie sprawiedliwie.

***

Wieczorem Trechevile wszedł do celi hrabiny i oznajmił jej, że jutro w południe odbędzie się jej egzekucja. Paulina de Willer przyjęła tę wiadomość z chłodną obojętnością.
- Doskonale – powiedziała zimnym i obojętnym tonem – Wiedziałam, że w końcu zechcecie mnie zamordować ty i twoi siepacze. A więc jak zginę? Który z was zada mi śmierć? Może ty, mój kochany, niedoszły mężu?
Trechevile zachował w rozmowie z nią kamienną twarz, choć w sercu wrzały mu rozmaite uczucia.
- Żaden z nas nie podniesie na ciebie ręki, Paulino. Zostaniesz ścięta mieczem, a cios zada ci ręka kata. Profesjonalnego kata wyćwiczonego w zadawaniu takiego rodzaju ran.
Paulina de Willer zaśmiała się ironicznie.
- Oczywiście. Jakżeby inaczej. Do końca praworządny pan hrabia de Trechevile. Nigdy nie przestaje zachowywać pozory. Nawet wtedy, kiedy morduje z zimną krwią.
Kapitan podbiegł do niej i złapał ją za szyję. Paulina zaśmiała się podle.
- Śmiało, ściśnij! A będziesz miał problem z głowy raz na zawsze. No śmiało! Na co jeszcze czekasz?!
Andre Trechevile powoli zmniejszył uścisk, aż w końcu puścił ją całkowicie. Hrabina de Willer zaśmiała się.
- Wiedziałam... Jesteś na to za słaby. Nie umiesz zadać mi śmierci. A może po prostu nie chcesz sobie brudzić rączek? No powiedz śmiało. Jaka jest prawda? Chodzi o zachowanie pozorów, o twoją słabość czy może wstręt, jakim ciebie napawa moja osoba?
- Chyba wszystko naraz – warknął Trechevile, po czym uspokoiwszy się spojrzał na nią ponownie.
- Paulino.... najdroższa Paulino. Odpowiedz mi na jedno pytanie. Dlaczego? Dlaczego zrobiłaś to wszystko, co zrobiłaś? Czemu zamordowałaś mojego brata? Czemu oszukałaś mnie i moją rodzinę? Czemu przystąpiłaś do tego diabła w ludzkiej skórze? Czemu po prostu nie wyszłaś za mnie, jak mi to obiecywałaś i czemu nie zostaliśmy razem?
Hrabina de Willer po raz pierwszy od bardzo dawna uśmiechnęła się bez fałszu i zakłamania w oczach.
- A czy kochałabyś mnie, gdybym była inna? Taka właśnie niestety jestem. Okrutna i obłudna. Nie wiem sama, dlaczego taka jestem. Może taka się urodziłam? Może taka się kiedyś stałam? Sama nie wiem. Wiem jedno. Nie zadowalało mnie bycie żoną wicehrabiego z małymi częściami wielkiego majątku, który musi dzielić razem z bratem i siostrą. Ja chciałam mieć wszystkie ziemie, nie tylko ich część. Chciałam być hrabiną, nie tylko wicehrabiną. Masz mi to za złe, że jestem ambitna?
- Nie nazwałbym tego ambicją – powiedział kapitan – Raczej wyrafinowaną podłością i nienasyceniem.
Paulina de Willer uśmiechnęła się lekko do niego.
- Może i tak. A może ambicja to właśnie wyrafinowana podłość i nienasycenie w pogoni za dobrami materialnymi? Może te cechy są nierozłączne?
Trechevile uklęknął przed nią i wziął jej dłonie w swoje, po czym spojrzawszy jej w oczy powiedział:
- Paulino.... umrzesz jutro za swoje zbrodnie. Jak pożegnasz się z tym światem?
Oczy hrabiny na powrót stały się zimne i okrutne.
- Świat niczego dla mnie nie uczynił. Więc i ja nie uczynię dla świata niczego i nie pożegnam się z nim w żaden sposób.
Trechevile posmutniał i pokiwał głową. Następnie podniósł się z klęczek i ruszył w kierunku wyjścia. Zatrzymał się jednak w połowie drogi i powiedział:
- Wiedz jednak, Paulino, że moje serce zawsze należało do ciebie. Do nikogo innego. Tylko i wyłącznie do ciebie. Szkoda, że ci to nie wystarczyło. Bardzo tego żałuję.
- I ja również żałuję, Andre. Ale taka już jestem. Pokochałeś mnie taką i taką mnie też znienawidziłeś.
Trechevile odwrócił się gwałtownie, podbiegł do niej i pocałował namiętnie jej usta. Następnie wypuściwszy ją z objęć rzekł:
- Nigdy nie zdołałem cię naprawdę znienawidzić. Chcę, byś to wiedziała, kiedy pójdziesz na śmierć.
To mówiąc wyszedł z celu zamykając ją za sobą.
Hrabina siedziała na pryczy będąc w szoku po jego ostatnich słowach. Chwilę później jednak ożywiła się. Wiedziała, co musi zrobić. Nie pozwoli na to, by Andre miał jej krew na swoich rękach. Tyle złego dla niego uczyniła, a on wciąż ją kochał. Nie obciąży jego sumienia swoim nędznym żywotem. Musi odciążyć jego sumienie od swoje śmierci. Chociaż tyle może zrobić dla człowieka, który tak wielkim i szczerym uczuciem ją obdarzył. Hrabinie de Willer obce były wszelkie wyższe uczucia, jednak zachowanie Andre Trechevile’a wobec niej wzruszyło ją do tego stopnia, że postanowiła oddać mu choć tę jedną przysługę, którą oddać mogła.

***

Następnego dnia miała się odbyć egzekucja. Jednakże nie doszło do niej dlatego, iż Paulina de Willer została znaleziona martwa w swojej celi. Kiedy Gerwazy przyszedł ją zabrać na miejsce straceń kobieta leżała już nieżywa na swojej pryczy. Sługa dostrzegł na jej palcu pierścień pozbawiony oczka z rubinem. Widocznie znajdowała się pod tym oczkiem kapsułka z trucizną, którą kobieta zażyła. Wezwany na pomoc lekarz stwierdził z całą pewnością zgon. Hrabina de Willer, potwór z piekła rodem, nie żyła.
- Odebrała sobie życie – powiedział Raul – Widocznie przestraszyła się egzekucji.
- Albo chciała nam zrobić na złość – rzekł Francois – To by do niej pasowało. Dopiec nam i odebrać nam „rozrywkę”, jaką w jej mniemaniu byłaby publiczna egzekucja jej osoby.
- Możliwe – dodał Fryderyk – A może po prostu wolała odejść z godnością? Sam nie wiem, jaka jest prawda.
Nikt z całej tej trójki nie wiedział, jaka jest prawda. Wiedział to jedynie Andre Trechevile, ostatni z hrabiowskiego rodu Trechevile’ów. On jeden znał prawdziwą przyczynę takiej właśnie decyzji hrabiny Pauliny de Willer, swojej niedoszłej żony. Odebrała sobie ona życie, żeby oszczędzić mu cierpień i wyrzutów sumienia. Wiedziała doskonale, jaki koszmar by przeżywał każdej nocy, każdego dnia, gdyby to on kazał wykonywać wyrok. Nie umiałby z tym żyć. Wiedziała o tym. Dlatego właśnie podjęła taką decyzję. To był jedyny dobry uczynek, jaki kiedykolwiek w życiu spełniła.
Tak, była ona złem wcielonym. Ale jednak zostały w niej resztki człowieczeństwa i uczuć do człowieka, który kiedyś ją szalenie kochał. I za ten ostatni ludzki gest Andre Trechevile był jej wdzięczny.
- Dziękuję ci, Paulino – szeptał między łzami, jakie wylewał nad jej ciałem – Dziękuję ci.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 0:30, 11 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 18:51, 09 Kwi 2013    Temat postu:

Zawsze powtarzam: czytać przed podpisaniem. Widać królowa też to wiedziała...

Po paru dniach nieobecności miła niespodzianka, kolejny długi, bogaty fragment. Dla królewskiej pary jest nadzieja, Trecheville w miarę najmniej bolesny sposób pozbywa się hrabiny (najmniej bolesny, bo gdyby jednak sam...).

Pozostaje pytanie: co dalej?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 1:00, 12 Kwi 2013    Temat postu:

Rozdział XXI

W którym pomocną dłoń Francuzom wyciąga Niemiec

Po śmierci hrabiny de Willer Trechevile cały czas był przygnębiony i milczący. Nie odzywał się prawie wcale, a jeśli coś wymknęło mu się z ust, były to tylko pojedyncze słowa. Muszkieterowie zastanawiali się, czemu Trechevile był taki przygnębiony. Nawet jeżeli kiedyś w swoim życiu znał hrabinę, a wskazywała na to poufałość, z jaką ze sobą rozmawiali, nie tłumaczyło to jego przygnębienia. Nie rozumieli, skąd wziął się ten smutek u kapitana. Nie mieli pojęcia, że ową kobietą z opowieści Trechevile’a, którą usłyszeli kilkanaście dni temu, była właśnie ona, Paulina de Willer. Jedynie Raul znał prawdę i wiedział, skąd bierze się rozpacz jego opiekuna. Współczuł mu bardzo i chciał pomóc, ale wiedział, że nic nie może zrobić. Wiedział, że tylko czas może uleczyć jego rany.
Trechevile’a dręczyło wspomnienie Pauliny de Willer, Raula natomiast zasmucało cierpienie Trechevile’a. Francois martwił się o swego cudownie odnalezionego brata, pozostawionego rannego w klasztorze. Fryderyk niepokoił się los jego ciotki, która jako osobista przyjaciółka Marii Leszczyńskiej mogła podzielić jej los i przebywać w niewoli u tego nędznika Colgena. Każdy z naszych bohaterów był przygnębiony z innego, równie ważnego dla siebie powodu. Wszystkich jednak łączyła troska o los Ludwika XV i jego małżonki. Obawa o te dwie, najważniejsze dla Francji osoby łączyła naszą czwórkę. Więc nie zdziwi na pewno czytelnika wiadomość, że natychmiast po śniadaniu, Trechevile wydał rozkaz:
- Na koń!
Wówczas to nasza dzielna czwórka wskoczyła na wierzchowce i popędziła w stronę Paryża, aby dowiedzieć się czegoś o losach króla i królowej.
Luizę zostawili w zamku Trechevile’a pod opieką Gerwazego i reszty służby. Przyjaciele postanowili nie brać jej ze sobą ze względu na niebezpieczeństwo związane z ich misją. Smutne było zatem pożegnania Francois z ukochaną. Dziewczyna długo jeszcze się do niego tuliła i szeptała, że bez niego na pewno nie przeżyje najbliższych dni, że nie zmruży oka z obawy o jego los. Szlochała tak mocno, iż Francois z trudem ją uspokoił zapewnieniami, że niedługo wróci i na pewno nic mu się nie stanie.
- Uważaj na siebie, ukochany. I ty także mój, przyjacielu – dodała patrząc na Raula – Niech was Bóg prowadzi.
Czwórka muszkieterów pożegnała się z nią i ruszyła w drogę. Dla pewności jednak, by nie rzucać się w oczy, po drodze zdjęli płaszcze i dystynkcje muszkieterów. Do miasta wjechali jako czwórka zwykłych szlachciców.
W Paryżu wszystko wyglądało tak, jakby nic się nie zmieniło. Nikt w mieście nic nie wiedział o zamachu stanu. Co prawda ludzie mówili, że król i królowa zachorowali i nie dopuszczają przed swoje oblicze nikogo poza Colgenem, który zastępuje teraz chorego króla. Nie było żadnych zamieszek, żadnego rozlewu krwi. Wiadomość ta mocno zdziwiła naszych bohaterów. Jak zamach stanu mógł przejść bez echa?
Szybko się okazało, że echo i owszem było, ale jedynie w oberży “Pod Złamaną Szpadą”. Zebrali się tam wszyscy byli muszkieterowie, którzy teraz topili smutki w alkoholu. Zrozpaczeni utratą swych wojskowych godności, popijali z butelek wino, aby nim choć trochę ukoić swą boleść. Od nich właśnie Trechevile dowiedział się, że król wydał dekret, w którym formalnie rozwiązano oddział muszkieterów, zaś na ich miejsce powołano gwardię pana ministra Colgena. Formacja ta podobno była lepiej przygotowana do obrony osoby Jego Królewskiej Mości. Chodziły słuchy, że owego rozwiązania dokonał sam minister Colgen, któremu taka sytuacja bardzo była na rękę. Ale były to tylko pogłoski, nie wiadomo zresztą, czy zgodne z prawdą.
Raul, Francois, Fryderyk i Trechevile usiedli przy jednym stoliku i popijając wino nasłuchiwali uważnie tego, co mówili ludzie wokoło. Mieli nadzieję dowiedzieć się czegoś konkretnego, ale niestety nie dowiedzieli się niczego, poza tym, co sami już wiedzieli. Oczywiście żaden z muszkieterów nie słyszał o uprowadzeniu króla i królowej. Dlatego zdziwiły ich wiadomości, jakie przekazał im ich były kapitan. Trechevile oczywiście nie ujawnił tożsamości źródła, z którego czerpał tę wiedzę. Miał jednak u nich tak duży autorytet, że uwierzyli bez żadnych zastrzeżeń w jego słowa. Gdy dawni muszkieterowie dowiedzieli się, że król jest uwięziony, a minister rozwiązał gwardię po to, by móc tego bezkarnie dokonać, natychmiast zerwali się z miejsc, na których siedzieli i chcieli ruszać na ratunek Ich Królewskim Mościom. Trechevile uspokoił wojaków, apelując do ich rozsądku..
- Uspokójcie się, żołnierze – mówił – Przecież nie wiemy, gdzie Colgen ich uwięził. Poza tym, nie mamy broni, żeby z nim walczyć. Z czym chcecie iść na Colgena? Ze scyzorykami? Czy z tymi szpadami, które wam łaskawie pozostawiono jako szlachcicom? Uspokójcie się troszkę. I dajcie nam się dowiedzieć wszystkiego. A jak już wszystko będzie pewne, wówczas powiemy wam i ruszymy na odsiecz królowi.
Muszkieterowie posłuchali kapitana i uspokoili się. Ale nadal wielu z nich miało pretensję do Trechevile’a, że nie pozwala im on zmyć plamy na honorze ich wszystkich. Plamą tą był brak ochrony króla przez jego wiernych muszkieterów. Trechevile jednak na szczęście cieszył się na tyle ogromnym szacunkiem wśród swych dawnych żołnierzy, więc te marudzenia nie trwały długo. Jedno jego spojrzenie wystarczyło, by wszyscy się uspokoili.
Trechevile usiadł spokojnie obok Raula, Francois i Fryderyka. Nalał sobie wina do szklanki i powoli je sączył.
- Widzę, że muszkieterowie jak zwykle palą się do walki, choć nie wiedzą prawie nic o sprawie, za jaką mają walczyć – uśmiechnął się Raul.
- Gaskońska krew, co nie? – zażartował sobie Francois patrząc dowcipnym wzrokiem na Raula.
- Gaskońska czy nie, przydałoby im się więcej rozwagi – mruknął pod nosem Raul.
- I więcej informacji – dodał Fryderyk – Że o broni do walki to już nie wspomnę.
- No właśnie – Raul pokiwał głową na znak, iż przyjaciele jego mają rację – Gdy zdawali mundury musieli oddać swój cały arsenał. Łaskawie pozwolono im zachować szpady, symbol szlachectwa. Ale przecież szpady to za mało, by zdobywać tym zamki lub więzienia. No i nie wiemy, gdzie Colgen przetrzymuje króla.
- Słusznie – zgodził się z nimi Trechevile – Gdybyśmy choć mieli jakiś szczegół, znak, wskazówkę, która zaprowadziłaby nas do miejsca uwięzienia króla. Ale niestety, poruszamy się niczym małe dziecko we mgle.
- To niestety prawda – powiedział Raul.
Siedzieli więc tak i sączyli wino rozmyślając, co teraz powinni zrobić. Jedynie Francois miał dobry humor, gdyż wypił sobie troszkę i opowiadał wesołe anegdoty ze swoich rodzinnych stron, np. taką, że jeden bankier, zresztą zupełny bankrut, postanowił dla zrobienia majątku i spłacenia wszystkich swych długów ożenić się z pewną kobietką, młodą i bardzo bogatą. Jak pomyślał, tak uczynił, ale co się okazało? Że ta panienka nie ma ani grosza, jedynie tylko pięć tysięcy rocznego dożywocia. I tyle. Tak oto łowca posagów, który ciągle wszystkich oszukiwał, teraz sam został oszukany.
- Tak to się powinno trafiać każdym oszustom i naciągaczom, którzy żerują na cudzej naiwności – powiedział Fryderyk przyklaskując całej historii.
- Niekoniecznie – odrzekł Trechevile – Naiwniacy są sami sobie winni, że się pozwalają oszukiwać. Więc powinni być nieco rozumniejsi.
- Ale czy musi temu służyć aż taka brutalna lekcja? – zapytał Raul.
- Brutalna lekcja? To jest niby brutalna lekcja? To ty nie znasz brutalnej lekcji, mój chłopcze. Brutalna lekcja jest wtedy, kiedy zięć chce dokuczyć teściowej i codziennie rano pyta ją, kiedy mamusia wyjedzie ?
- A gdzie tu brutalność? Toż to bardzo grzeczne pytanie – zdziwił się słowami kapitana Raul.
- Bo po dwóch tygodniach mamusia nie wytrzymuje i albo wyjeżdża sama, albo wyjeżdża z córką, albo … wali zięcia po głowie jego własnym hełmem.
Raul, Francois i Fryderyk zaśmiali się, Francois nawet parsknął śmiechem w szklankę z winem, które właśnie pił i o mało co by się zakrztusił ze śmiechu, na szczęście powstrzymał kaszel. Trechevile jednak nadal miał kamienną twarz, jakby to, co powiedział przed chwilą, było czymś bardzo poważnym, a nie złośliwym żartem na temat teściowych.
Nagle do ich stolika podszedł jakiś jegomość ubrany na czarno i w kapeluszu, którego opuszczone rondo pozostawiało w cieniu jego oczy. W nikłym płomieniu świecy stojącej na stoliku nie widzieli dokładnie jego twarzy. Tylko usta uśmiechające się do nich tajemniczo.
- Przepraszam, czy któryś z panów nazywa się Charmentall? – zapytał łamaną francuszczyzną.
- To ja – powiedział Raul – A o co chodzi?
- Przysyła mnie Herr Hermann Grusner – powiedział przybysz ściszonym głosem rozglądając się niepewnie dookoła siebie – Można tu spokojnie rozmawiać?
- Oczywiście, dobry człowieku – odpowiedział Trechevile takim tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie – Nie ma stosowniejszego miejsca na przeprowadzenie prywatnej rozmowy jak miejsce publiczne.
Raula jednak co innego teraz zdziwiło bardziej niż fakt, że w miejscu publicznym najlepiej jest rozmawiać o prywatnych sprawach. Bardziej dziwiło go to, iż Hermann Grusner, niemiecki sekretarz pana Colgena wysłał do niego posłańca. Zastanawiał się, jaki ma w tym cel, a raczej, jaki interes. Doszedł do wniosku, że na pewno niczego się nie dowie, jeśli nie zapyta wprost, o co posłańcowi chodzi. Jak więc pomyślał, tak uczynił.
- Przysyła mnie do pana Hermann Grusner, sekretarz ministra Colgena – odpowiedział posłaniec.
- To już wiem, ale coś jeszcze ma mi pan do powiedzenia? – zapytał Raul – Z czym on tu pana przesyła?
- Z bardzo ważnym interesem, Herr Charmentall – odpowiedział posłaniec ciągle wtrącając do rozmowy niemieckie słówka – Tu wchodzi w grę wielki Geschaft dla Francji. Bardzo wielki. Herr Grusner chce się panu odwdzięczyć, Herr Charmentall, za to, że w ciężkiej dla niego sytuacji zachował się pan honorowo i nie pozwolił pan otruć Herr Grusnera. Więc on teraz chce się odwdzięczyć i powiedzieć panu, że w Palatz Wersal nie ma już króla i królowej.
- Dziękuję za informacje, proszę pana, ale tyle to i my wiemy – odpowiedział złośliwym tonem Fryderyk.
Francois jednak uciszył go i wraz z pozostałymi cierpliwie słuchał słów posłańca i zastanawiając się, kim on może być? To z całą pewnością Niemiec, gdyż w swoje wypowiedzi co jakiś czas wtrąca niemieckie słowa. Czego jednak ten szwab może od nich chcieć? Pragnie im pomóc czy wręcz przeciwnie? Od ostatniego niefortunnego spotkania z Niemcem młody muszkieter starał się zachowywać ostrożność za wszelką cenę, zwłaszcza wobec cudzoziemców.
Tymczasem tajemniczy posłaniec mówił dalej. Powiedział, że Ludwik XV i Maria Leszczyńska są teraz uwięzieni w zamku Le Vieux Diable, zbudowanym na ziemiach ministra Colgena. Na wschód od Paryża, o pół dnia drogi jazdy konnej od rogatek stolicy. Trzeba tam pojechać i uwolnić króla. Nie będzie to jednak takie proste. Zamku strzeże co najmniej kilkaset żołnierzy z gwardii ministra Colgena. Potrzeba będzie dużej armii, żeby uwolnić władcę, potrzeba też dobrego podstępu, żeby się wedrzeć na mury zamku. Jeżeli jednak to wszystko uda się zorganizować, wówczas ocalenie króla, a także i całej Francji będzie bardzo możliwe.
Wyjaśniwszy to wszystko posłaniec ukłonił się i powiedział:
- Auf Wiedersehen, Herr Charmentall und powodzenia podczas ratowania wasz król.
I wyszedł z gospody.
- I co powiecie o naszym przyjacielu? – zapytał Raul, kiedy tajemniczy posłaniec zniknął im z oczu.
- No cóż… Przekazał nam bardzo ciekawe informacje – odpowiedział na pytanie przyjaciela Francois.
- I bardzo pomocne dla nas wszystkich – dodał Fryderyk.
- Choć muszę przyznać, że Grusner niepotrzebnie się przebierał. I tak go łatwo było poznać – mruknął Trechevile.
- Więc sądzisz, że to był Grusner ? – zapytał Raul patrząc na swego dowódcę.
- A jakże. Łatwo było poznać tę jego uśmiechniętą buźkę. I jeszcze ten niemiecki akcent. Nie można czegoś takiego się łatwo pozbyć. Myślałem, że od razu się zorientowaliście, kim on jest.
- Niestety, nie – przyznali się uczciwie wszyscy trzej.
- Nic nie szkodzi. O to już mniejsza. Tak czy inaczej powiedzcie mi lepiej, czy możemy zaufać jego rewelacjom?
- Trudno powiedzieć. Już raz chciał nas otruć – mruknął Francois z niechęcią wspominając nieudaną próbę otrucia ich przez sekretarza pana ministra.
- I to w bardzo podstępny sposób! – dodał Fryderyk.
- Obawiam się jednak, że nie mamy wyboru – zakończył sprawę Trechevile – Tak czy inaczej, bez względu na to, czy wierzymy Grusnerowi czy też nie, to wiadomości od niego są jedynymi informacjami, jakie posiadamy.
- Więc musimy z nich skorzystać – stwierdził Raul.
- Właśnie – powiedział Trechevile i zawołał oberżystę, by uregulować rachunek – Zostańcie tutaj. Potrzebujemy broni i ludzi. Ludzi już mamy, natomiast broń zaraz dla was zdobędę.
To mówiąc wybiegł z oberży i pobiegł do gospody „Zielona Butelka”, gdzie ostatnimi czasy stałym rezydentem był nasz stary znajomy, Jules Versner.
Versner właśnie drzemał po kolejnej udanej popijawie, kiedy wpadł do jego pokoju Trechevile.
- Wstawaj, Jules, jest robota dla ciebie! – zawołał na wstępie.
- Czy pukanie wyszło już z mody? – zamruczał informator kapitana z trudem podnosząc się ze swego barłogu.
- Nie rób z siebie idioty, człowieku. To ja! Trechevile!
- Andre! – zawołał wesoło Versner dopiero teraz go rozpoznając – Miło cię tu widzieć. Napijesz się ze mną?
- Nie teraz, czas nagli. Potrzebuję broni.
- Jakiej?
- Każdej. Muszkietów, pistoletów, prochu, kul, noży, haków z linami, nożyczek. Jednym słowem wszystkiego, czym da się walczyć.
Versner wciąż lekko chwiejąc się na nogach wyprostował się gwałtownie i uśmiechnął przyjaźnie do kapitana.
- Widzę, że szykuje się niezła akcja, skoro tak się spieszysz.
- Owszem, szykuje się i to bardzo duża akcja – odparł Trechevile z tajemniczym uśmiechem na ustach.

***

Raul położył się na łóżku i patrzył w sufit. Zastanawiał się nad tym, co jego oraz jego przyjaciół muszkieterów jutro miało czekać. Walka, walna bitwa z siłami zła. Zupełnie jak w powieści. Odważni muszkieterowie kontra podli gwardziści pana ministra. Dobro przeciwko złu.
Tylko pozostaje pytanie, kto odniesie w takim starciu zwycięstwo? Oczywista wydaje się odpowiedź, że dobro. A co, jeśli tak się nie stanie? Co będzie, jeżeli, pomimo ich wszelkich starań król zginie? Albo Colgen ucieknie i nie zostanie schwytany? Na to było łatwo odpowiedzieć. Łotr powróci do Paryża z kolejnymi najemnikami. Dlatego nie można pozwolić mu uciec. Tak zresztą mówił Trechevile podczas narady wojennej. Raul zapamiętał sobie te słowa i postanowił się ich trzymać. On i wszyscy pozostali postanowili sobie, że niezależnie od ceny, jaką mieliby zapłacić, nie pozwolą uciec Colgenowi. Nawet ryzykując własne życie.
Ale Raulowi nie chodziło tyle o Colgena, jak o kogoś innego. A mianowicie o Febre’a. Tak, o Febre’a. Tego mordercę na usługach pana ministra, człowieka w czerni. Mężczyznę, który zabił jego rodziców, i porwał siostrę. Ten człowiek zasłużył na karę. Najwyższy czas, by mu ją wreszcie wymierzono. Raul już zbyt długo go szukał. Teraz nareszcie zemści się. Odpłaci mu za wszystkie zbrodnie.
Raul zabije Febre’a. Zrobi to, na pewno zrobi. I nieważne, co powie o tym Trechevile. Niech sobie mówi, że zemsta nie jest dla niego. Zabije Febre’a i już. Zresztą tak gwoli ścisłości, to Trechevile wcale nie odradzał mu zemsty. On jedynie uczył go, żeby nie zabijać dla przyjemności. A on chce tylko usunąć z tego świata podłego łotra. Ale czy to aby nie będzie zabijanie dla przyjemności? Oto jest pytanie.
Z takimi oto myślami Raul Charmentall zasnął.
Na rano zaś wstał i zapomniał o tych medytacjach. Zjadł śniadanie, popił je dobrym winem i wyszedł na ulicę rozprostować nogi.
Szedł sobie spokojnie wzdłuż drogi i patrzył w niebo. Pogwizdywał cichutko od czasu do czasu, kopiąc kamyki na drodze. Na ulicy nie było jeszcze zbyt wielu ludzi, było bowiem wcześnie rano. Młody muszkieter więc był sam.
Nagle, gdy tak chodził pogrążony w zadumie, ktoś przerwał mu jego samotność i jednym mocnym ruchem ręki złapał go za płaszcz i wciągnął w zaułek, gdzie nikt ich nie widział.
- Pamiętasz mnie, muszkieterku? – zapytał napastnik ochrypłym głosem.
Raul przyjrzał się uważnie napastnikowi. Tak, słuch i wzrok go nie pomyliły. Przed nim stał Raberic.
- Raberic! Ty stary łajdaku! – zawołał zdumiony Raul – A ty znów na wolności?! Uciekłeś z Bastylii?
- Uciekłem? A po cóż miałem uciekać? – zakpił sobie Rabieric – Jak się ma takich potężnych mecenasów jak pan minister Colgen, to nie musisz uciekać. Sami cię wypuszczą, a na dodatek jeszcze zapłacą odszkodowanie za to, że cię zamknięto.
To mówiąc zaśmiał się szyderczo.
Raul patrzył na niego nie wiedząc, co ma powiedzieć. Nie miał też pojęcia, czy śmiać się, czy płakać. Raberic był w jego oczach nędznym śmieciem, który najbezczelniej w świecie śmieje się w oczy prawu. Jednakże czuł w głębi serca, że ma on słuszność. Im ma się potężniejszego mecenasa, tym większego bezprawia można się dopuszczać. Trechevile już wielokrotnie mu powtarzał, że w tym świecie jedynym władcą, którego słuchają wszyscy, jest pieniądz. Ten oto władca potrafił detronizować władców Europy, rządził sceną polityczną większości europejskich państw, prowadził do rozmaitych przestępstw a nawet zbrodni. A także pozwalał na triumf przestępstwa nad prawem.
Z zadumy Charmentalla wyrwał Raberic, który powiedział:
- Ale dosyć tej gadania. Niniejszym oznajmiam ci, panie Charmentall, że nastał kres twego żywota.
To mówiąc wyjął szpadę z pochwy.
Raul jednak nie należał do ludzi, których można było łatwo zastraszyć. Zachowując stoicki spokój młody muszkieter rzekł:
- O! A co ci każe tak myśleć, mój drogi?
- A choćby to, że jesteś sam, jeden. W pobliżu nie ma twoich kompanów, a ty jesteś zdany wyłącznie na moją łaskę.
- Łaskę? A czy ty komukolwiek okazujesz swoją łaskę? – zakpił sobie Raul.
- Nigdy nikomu.
- Tak też myślałem. Więc nie będę się na nią zdawał.
To mówiąc wyrwał szpadę z pochwy i uskoczył do tyłu. Raberic natarł na niego, ale ciął tylko powietrze, gdyż Raul zdołał się uchylić w ostatniej chwili. Zaatakował ponownie, ale chłopak znów zdołał uskoczyć. Ponownie natarł, z o wiele większą zaciekłością. Raul został zmuszony do prowadzenia otwartej walki. Odbijał powoli i spokojnie ciosy Raberica.
Pojedynek trwał już kilka minut. Raul ze stoickim spokojem odpierał ciosy swego przeciwnika. Wreszcie okręcił się dookoła, przycisnął tę rękę Raberica, w której on trzymał szpadę, szybko ją puścił, po czym jeszcze szybszym ruchem wbił mu szpadę w serce. Ten jednak zaśmiał się tylko.
No tak, kolczuga, pomyślał sobie Raul. Stary list używa ciągle tych samych sztuczek.
Po chwili młodzieniec ponownie natarł na Raberica, który śmiał się mu w oczy, bardzo pewny swego zwycięstwa. Raul jednak miał w zanadrzu jeszcze niejedną sztuczkę. Natarł na swego przeciwnika, podbił jego szpadę i nim ten zdążył się spostrzec, Charmentall wbił mu ostrze swej szpady w gardło. Raberic zachłysnął się krwią, mruknął coś w stronę Raula, po czym upadł na ziemię ciężko ranny. Przez chwilę jeszcze charczał, aż w końcu drgawki na jego ciele ustały, a on sam skonał.
Raul wyjął mu szpadę z gardła i spojrzał pogardliwie na swego martwego przeciwnika. Następnie otarł szpadę z krwi, schował ją do pochwy i jak gdyby nigdy nic wrócił do swego pokoju.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 1:09, 11 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 20:14, 14 Kwi 2013    Temat postu:

Podejrzanie mi wygląda ten Grussner, ale może ma jakieś resztki sumienia... Poczekamy, zobaczymy. Tymczasem muszkieterowie w akcji, tym razem tajnej. No i jednego przeciwnika mniej, wydaje się nawet, że dość groźnego. Brawa dla Raula!

Będę się powtarzać, ale: co dalej?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 1:17, 15 Kwi 2013    Temat postu:

Rozdział XXII

W którym Colgen na próżno chce zmusić króla do abdykacji

Na szczęście dla naszych dzielnych bohaterów pan minister Colgen nie wiedział o poczynaniach muszkieterach. Nie orientował się również, że zamierzają doprowadzić do tego, aby jego zamach stanu nie powiódł się. Colgen cieszył się z sukcesu. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Król i królowa znajdowali się w jego rękach i to on im dyktował, co mają robić, a raczej jakie dokumenty podpisać, a jakich nie podpisywać. W razie sprzeciwu był gotów zamordować parę królewską. Potem ogłosiłby, że Ich Królewskie Moście zmarli na skutek zarazy. Zgodnie z obowiązującą zasadą dziedziczenia, na tronie Francji zasiadłby inny Bourbon. Posłuszna marionetka Colgena.
Początkowo minister chciał sam zasiąść na tronie. Przewidywał taki przebieg wypadków, ale tylko wtedy, gdyby został zrealizowany plan wywołania wojny z Hiszpanią. Wówczas kraj pogrążyłby się w takim chaosie, że możliwa byłaby zgoda na każdego władcę, który Francję z tej biedy by wyciągnął i to bez względu na to, czy kandydat byłby spokrewniony z poprzednim królem czy też nie.
Niestety, przez tych przeklętych muszkieterów Colgen musiał pożegnać się z takim scenariuszem. Wiedział, że w takiej sytuacji objęcie władzy będzie niemożliwe. Przede wszystkim lud, ani Europa nie uzna takiego króla jak on. Nie mówiąc już o tym, że nie miałby poza swoją gwardią żadnego poparcia. I w przypadku niepowodzenia, winą obarczony byłby on, Colgen. Wtedy to on byłby kolejnym obalonym władcą.
Dlatego pan minister postanowił zrezygnować z tego planu i posadzić na francuskim tronie marionetkę, którą mógłby potem manipulować. Taką marionetką mógłby zostać oczywiście Ludwik XV, dlaczegóżby nie? Colgen jednak szybko odrzucił tę myśl. Jego Królewska Mość od czasu, kiedy odkrył prawdziwą tożsamość swego ministra, stał się wobec niego wyjątkowo nieufny. Do tego był i uparty. Nie zrobi niczego, czego chce Colgen, nawet za cenę swego życia. A królowa? Ona aprobuje decyzje męża. Wspiera go w tym uporze. Gdyby jej nie było, to na pewno kochany Ludwiczek byłby zdecydowanie bardziej uległy. Lecz ona trwa przy nim i wywiera niekorzystny wpływ. Oczywiście niekorzystny dla ministra. Właściwie można by ją usunąć z tego świata, ale król jest bardzo zakochany w żonie i istnieje ryzyko, że po zamordowaniu Marii Leszczyńskiej Ludwik zacietrzewi się jeszcze mocniej i nadal nie wyrazi zgody na żaden z jego planów. Dlatego król i królowa nie nadają się na marionetki. O nie... musi ich zastąpić inny Burbon.
Ale żeby inny Burbon mógł zasiąść na tronie i pełnić funkcję marionetki pana ministra niezbędny jest akt abdykacji obecnego króla. A tego aktu jeszcze Colgen nie uzyskał. Lecz wiedział, że będzie to kwestią czasu. Ludwik kiedyś ustąpi pod jego presją i zgodzi się na warunki swego oprawcy. Zresztą nie ma wyboru. Musi się zgodzić! Wystarczy tylko, jak to powiedział Febre, odpowiednio podejść do problemu.
Na razie Colgen nie przejmował się królem. Miał bowiem na głowie liczne kłopoty, z których każdy wymagał sporo uwagi. Jednym z nich była sprawa jego własnych ludzi. Powoli zaczynali go zawodzić. Przede wszystkim Grusner. On pierwszy nie sprostał jego wymaganiom. Nie tylko nie udało mu się otruć muszkieterów, ale jeszcze, (czego Colgen był pewny) przyciśnięty przez nich wszystko im wygadał. Cóż.... jednak w tym wypadku niedyskrecja Grusnera okazała się przydatna. Bo muszkieterowie pojechali ratować Luizę i nie było ich w Paryżu, kiedy pan minister wprowadzał w życie swój niecny plan. Więc w tym wypadku błąd Grusnera okazał się pożyteczny dla ministra. Co nie zmieniało jednak faktu, że głupi Niemiec zasłużył na karę i trzeba było mu ją wymierzyć.
Kolejny niedołęga to Raberic. On również zawiódł i nie zabił Raula Charmentall. Ale cóż... Został wypuszczony ponownie z Bastylii i dostał ostatnią szansę na zlikwidowanie tego niewygodnego chłopaka. Oby tym razem mu się udało, bo jeśli po raz kolejny zawiedzie swego protektora, to Colgen ponownie nie wykupi go z więzienia.
Pozostał jeszcze de Bernice. Ale jednak nim Colgen się nie przejmował. Co prawda zawiódł on pana ministra pozwalając na to, by banda muszkieterów uwolniła z klasztoru Luizę, ale jednak Francois dotkliwie go poranił, więc jest nadzieja, że uda się do Hadesu i Colgen nie będzie musiał sobie brudzić rąk. Po co zatem się spieszyć? Kostucha zrobi swoje i bez pomocy pana ministra.
Teraz pana ministra niepokoiło głównie jedno: zniknięcie hrabiny de Willer. Nie dostał od niej żadnej wiadomości. Nawet liściku z zapewnieniem, że wszystko dobrze poszło. Colgen denerwował się. Hrabina pojechała zobaczyć swą posiadłość, którą jej podarował (choć nadal nie rozumiał, po co jej była kiepska ziemia, w dodatku ze skałami i bagnami). No właśnie! Pojechała i zniknęła bez wieści. Colgen nie przejmował się jej losem, jednakże bardzo trudno będzie znaleźć równie dobrą agentkę. Dlatego też niepokoiła go jej nieobecność w zamku Le Vieux Diable. Być może nie wiąże się z tą nieobecnością nic złego. Może po prostu kobieta gdzieś po drodze zamarudziła? Cóż.... niech no tylko się ona zjawi. Już się nasłucha narzekań Colgena.
Prócz tych niepokojów wszystko układało się po myśli pana ministra. Albowiem na razie wszyscy mieszkańcy Francji sądzili, iż król i królowa są poważnie chorzy i modlili się o ich zdrowie. I póki będą tak myśleć, póty oni są bezpieczni. Ale czas naglił, w końcu poddani zaczną domagać się widzenia z Ich Królewskimi Mościami i wszystko się wyda. Jak na razie Colgen kazał aresztować wszystkich dworzan i dwórki, a także ministrów i osobistych podwładnych króla i królowej, by nikt nie doniósł Paryżanom, jak sytuacja wygląda naprawdę. A nie musimy chyba tłumaczyć, że to byłoby panu ministrowi nie na rękę. Tak więc tych, których mógł, aresztował. Innych zastraszył i zmusił do posłuszeństwa pozostawiając w Wersalu co najmniej połowę swojej prywatnej gwardii do strzeżenia pałacu.
Tego dnia Colgen opuścił Wersal, przykazał swoim żołnierzom, których tu zostawił, by tłumili wszelkie rozruchy i nie wpuszczali do pałacu nikogo obcego. Sam zaś udał się do zamku Le Vieux Diable, gdzie był więziony król, królowa i oraz kilka towarzyszących im osób.

***

- Otwierać bramę! – zawołał Colgen, gdy tylko podjechał pod mury zamku.
- Otwierać bramę! To Jego Wysokość, minister Colgen! – odezwały się okrzyki strażników.
Bramę natychmiast otwarto na oścież i kareta wtoczyła się pospiesznie na dziedziniec. Natychmiast podbiegło kilku gwardzistów i usłużnie otworzyło drzwiczki karety. Jeden gwardzista opuścił schodki. Colgen wysiadł z pojazdu, zszedł po stopniach, przeszedł przez dziedziniec zamkowy i udał się do swego gabinetu, położonego tuż obok Sali Rycerskiej. Kazał przywołać do siebie Febre’a.
Zamek Le Vieux Diable była to potężna forteca otoczona wysokim murem obronnym. Były tu cztery wysokie, ogromne wieże, a także głębokie i mroczne lochy. Nie zapomniano o piwnicach z winem i zapasami żywności oraz o arsenale z prochem i amunicją. Wykopano też głęboką studnię, aby obrońcy twierdzy mieli dostęp do wody pitnej w razie długotrwałego oblężenia. Załogę zamku stanowiło około trzystu gwardzistów pana ministra. Pozostali obsadzili pałac w Wersalu. Colgen miał więcej ludzi w swej armii, ale część wybili już podczas znanych nam akcji Raul, Francois, Fryderyk i Trechevile. Inni zginęli podczas innych, nie opisywanych tu jednak przez nas, potyczek. A zatem pan minister miał się teraz na baczności i część swej armii zakwaterował w zamku. Nie obawiał się ataku muszkieterów, choć sądził, że może on nastąpić w każdej chwili. Obawiał się, że posyłając wszystkie swe siły w jedno miejsce, może przegrać. Skończyłoby się to wyniszczeniem jego gwardii. Poza tym zamek Le Vieux Diable musiał mieć stałą i pewną załogę. Wtedy dopiero stawał się twierdzą bardzo trudną do zdobycia. Zamek ten zajmował ważne miejsce w jego planach. Nie tylko chronił i umacniał władzę jego, Colgena, ale jednocześnie był więzieniem najważniejszych osób w państwie. Minister musiał więc zapewnić dostateczną ilość żołnierzy pilnujących zamku. Tak, aby ucieczka z niego i kontakt z kimś z zewnątrz był niemożliwy.
Udał się na razie do swojego gabinetu, gdzie spotkał Grusnera, który podał mu przygotowane dokumenty abdykacyjne Ludwika XV.
- Wszystko gotowe, Herr Minister – zameldował wierny mu Niemiec – Wystarczy, że Konig Ludwik to podpisze, a natychmiast Herr Minister będzie mógł powołać na tron wybraną przez siebie osobę.
Colgen bowiem już zdecydował, kto będzie jego marionetką na tronie Francji. Wybrał jednego z licznych krewnych Ludwika XV. Nazwisko tego krewnego nie jest nam niestety znane, dlatego musimy pominąć je milczeniem mając nadzieję, że szanowny czytelnik to nam wybaczy.
- Ale na pewno o wszystkim pomyślałeś? Niczego nie pominąłeś? – dopytywał się Colgen jak zwykle dbały o szczegóły, jak każdy polityk.
- Bez obaw, Herr Colgen. O wszystkim Meine Kopf już pomyślała. Każda inna ewentualna możliwość dziedziczenia tronu dla innych pretendentów jest po prostu niemożliwa. Opracowałem to bardzo starannie.
Colgen znał umiejętności swego sekretarza, jednakże wolał sprawdzić wszystko osobiście. Kiedy jednak stwierdził, że w dokumentach wszystko jest napisane tak, jak być powinno, zwinął je w rulonik i powiedział:
- Dobra robota, Grusner. Kiedy już zostanę nieoficjalnym władcą Francji, nie minie cię nagroda.
- Herr Minister jest zbyt łaskaw dla mnie – powiedział Grusner kłaniając się uniżenie swemu panu.
- Dobra, już dobra. Nie płaszcz się przede mną. Nie jestem jeszcze królem – zaśmiał się Colgen.
Ponownie rozwinął rulonik, popatrzył ponownie na papier i ponownie go zwinął. Uśmiechnął się do siebie. Tak! Teraz niech król to podpisze, a on przejdzie do kolejnego etapu swego jakże przebiegłego planu.
W tym samym momencie do pokoju wszedł Febre.
- Pan minister chciał mnie widzieć? – zapytał.
- Tak – odpowiedział mu Colgen – Co u króla i królowej? Są dobrze strzeżeni?
- I w piekle nie mieliby lepszej ochrony.
- To dobrze. A dworzanie?
- Lokaj cierpliwie znosi niewolę. Ale pani pułkownikowa de Saudier nieco narzeka. Próbuje nas nawet straszyć.
- Jak to ona. Czego innego się po niej spodziewałeś? Choć swoją drogą szkoda, że właśnie ona musi tu przebywać. Żal mi jej. Cenię sobie bardzo tę niezwykłą kobietę. Ale cóż…. Była z królową podczas aresztowania, więc też musieliśmy ją przymknąć. Nie chcieliśmy przecież, by kłapała tym swoim dziobem na prawo i lewo o tym, że aresztowaliśmy Ich Królewskie Wysokości.
- To prawda, panie ministrze.
- Panie ministrze, panie ministrze – przedrzeźniał go Colgen – Mówisz tak na mnie, jakbyś nie wiedział, że niedługo już zostanę królem Francji.
- Nieoficjalnie, proszę pana. Tylko nieoficjalnie – przypomniał mu z ironią w głosie Febre – Przy tej okazji pragnę przypomnieć, że pan sam zabronił nazywać siebie Jego Królewską Mością, aby przypadkiem nie zapeszyć.
- Ja tak powiedziałem? – zdziwił się Colgen i po chwili przypomniał sobie, że rzeczywiście wydał taki rozkaz.
- No, może i tak powiedziałem. To nie ma znaczenia. Gdzie król i królowa?
- W swojej komnacie. Nigdzie nie wychodzą, zgodnie z rozkazem – wyjaśnił Febre.
- Bardzo dobrze. Wybieram się do Jego Królewskiej Mości z wizytą. Powiedz mu o tym – wydał rozkaz Colgen wielkopańskim tonem.
Febre ukłonił się i poszedł do Ludwika XV i Marii Leszczyńskiej, by wykonać polecenie.
Colgen udał się po chwili do komnaty królewskiej i wszedł tam bez pukania.
- Można? Mam nadzieję, że nie przeszkadzam Waszym Królewskim Mościom? – zapytał złośliwym tonem.
- A w czym możesz nam przeszkadzać? W gniciu tutaj? – odpowiedziała równie złośliwie Maria Leszczyńska – O nie, mój panie! Wcale nam nie przeszkadzasz. Może się do nas przyłączysz? .
Colgen spojrzał na nią groźnie i powiedział:
- Lepiej pohamuj swój języczek, słodziutka, bo każe ci go obciąć i rzucić psom na pożarcie.
- Ośmielił byś się podnieść na nią rękę? – zawołał Ludwik XV zrywając się z krzesła, na którym siedział.
- A czemuż by nie? – zapytał Colgen ze śmiechem na ustach – Nie zapominaj, drogi kuzynku, że jesteś teraz na mojej łasce. I że jeśli zechcę, to każe cię zrzucić moim żołnierzom z zamkowych murów i nikt mi za to nic nie zrobi.
- Zostaniesz ukarany za podniesie ręki na majestat króla! – krzyknęła królowa.
- Nie złość się tak, złociutka. Złość piękności szkodzi – kpił sobie w najlepsze Colgen – Ty i twój kochany małżonek zbyt długo przeszkadzaliście naszej ukochanej Francji i mej rodzinie. Ale dość tego. Nie dałeś mi najwyższych godności w państwie, które mi się należały za wierną służbę tobie i twemu poprzednikowi, Królowi Słońce, więc teraz cierp.
- Jak to nie dałem, kuzynie? – zapytał zdumiony król – Zostałeś ministrem na dwóch urzędach. To mało?
- Pewnie, że mało, kuzynie – odpowiedział Colgen, wypowiadając kpiąco tytuł „kuzynie” – Sądziłeś może, że zadowolą mnie tak nędzne ochłapy? Myliłeś się. Chciałem czegoś więcej. Czegoś, co należy się mej rodzinie od lat za wierną służbę Burbonom. Najwyższe odznaczenia, najwyższe stanowiska. Władza, pieniądze i zaszczyty. Dla mnie i dla moich następców. Nie chciałeś mi tego ofiarować, więc teraz cierp. Ale nie przyszedłem tu dyskutować o mych zasługach, lecz po to, abyś podpisał ten dokument.
To mówiąc podsunął mu do podpisania akt abdykacji.
- Co to jest?
- Akt twojej abdykacji, kuzynie, w którym zaznaczono także, że przekazujesz koronę jednemu ze swoich licznych krewnych.
- By mógł on zasiąść na tronie jako twoja marionetka? – szepnęła Maria Leszczyńska.
- Być może – odpowiedział ze stoickim spokojem Colgen – Wy tymi marionetkami nie chcecie zostać. Zostanie więc ktoś inny. Mnie jest wszystko jedno, kto to będzie. Ważne, by władza była moja. No już. Podpisuj.
Ludwik XV, w którym nagle odezwała się duma przodków, odsunął akt.
- Nie podpiszę tego.
- Ależ podpiszesz, kochasiu, podpiszesz. Mogę cię do tego zmusić, kuzynie – kpił sobie z władcy Colgen.
- Nie podpisze tego i już! – krzyknął król.
- A ja ci powiadam, że podpiszesz. I to jeszcze tego wieczora!
- Nie podpiszę.
Colgen zdenerwował się, ale wiedział, że dalsze naleganie nie pomoże, więc postanowił spróbować inaczej. Przemówił ze spokojem
- Zrozum, kuzynie, że tu chodzi o twoje życie. Chyba nie chcesz je stracić w tak młodym wieku? – zapytał z groźbą w głosie – Podpisz to, a obiecuję, że ani tobie, ani twej uroczej małżonce, a także ewentualnym waszym potomkom włos z głowy nie spadnie.
- A jeśli król tego nie podpisze? – zapytała odważnie Maria Leszczyńska.
- Wówczas będę musiał was przekonać o mojej potędze. A zaufaj mi, jest ona ogromna – odpowiedział Colgen próbując w ten sposób przestraszyć Ludwika i Marię.
Król i królowa jednak milczeli. Wiedzieli, co się stanie, jeśli podpiszą ten dokument. Colgen może i puści ich wolno, ale jako król zniszczy to, o co tak długo walczyli kardynał Richelieu, kardynał Mazarini i Ludwik XIV. Porządek, ład i władzę absolutną. W zamian za to wprowadzi tu jedynie chaos i anarchię.
- Zrozum, Ludwiczku, że ten upór ci szkodzi – mówił z jadowitym spokojem Colgen.
Król i królowa milczeli.
- Zrozumcie, mam tu trzystu ludzi gotowych na wszystko. Czy mam was wydać w ich ręce? – zapytał groźnie Colgen.
Nadal nie padła żadna odpowiedź na jego odpowiedź.
Colgen coraz bardziej się denerwował.
- Podpisz ten dokument, dobrze ci radzę – powiedział Colgen jeszcze raz podsuwając królowi pismo pod nos.
Król spojrzał tylko na papier, potem na małżonkę i znów na papier.
- No podpisz!!!! – ryknął Colgen dostawszy.
Król spojrzał na swojego „zaufanego” ministra i kuzyna w jednej osobie z pogardą w oczach.
- Nie – odpowiedziała stanowczo Maria Leszczyńska.
Colgen spojrzał wściekle na królową.
- Nie wtrącaj się. Nie do ciebie mówię, ale do niego.
- Ja też mówię, NIE – odpowiedział stanowczo Ludwik XV.
- To twoja ostateczna odpowiedź? – zapytał Colgen.
- Tak.
- Na pewno?
- TAK!
Colgen zwinął w rulonik akt abdykacji i powiedział:
- Dobrze, jak sobie chcecie. Zobaczymy, jak długo wytrzymacie bez jedzenia i wody. Przypuszczam, że już po kilku godzinach głodówki zaczniecie na klęczkach błagać, bym wam przyniósł do podpisania ten papier. Chciałem wam tego oszczędzić, ale niestety, zmuszacie mnie do zastosowania drastycznych rozwiązań. Ale trudno. Sami tego chcieliście.
To mówiąc Colgen wyszedł z pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi z głośnym hukiem.
- Febre! – ryknął po wyjściu.
Człowiek w czerni zbliżył się do swego pryncypała.
- Pilnować mi ich dobrze. I niech nie dostają nic do jedzenia. Zobaczymy, czy ich żołądki są też tak silne jak charaktery. Ach! Ten ich ośli upór. Ileż kłopotów mi przysparza. I nie dawać im ani kropli wody. Ani kropelki!
- Tak jest, panie ministrze – odpowiedział Febre z cynicznym uśmieszkiem na ustach i zaryglował drzwi komnaty w której byli uwięzieni król i królowa.
Febre zamierzał skrupulatnie wypełnić rozkaz swego przełożonego, który wprost kipiał ze złości. Pozwolił jedynie, aby król miał przy sobie swego osobistego służącego, zaś królowa panią pułkownikową de Saudier u boku. Jednak w kwestii posiłków dla władców Francji był konsekwentny. Jeśli chcą jeść i pić, muszą podpisać akt abdykacji. W przeciwnym bowiem razie niech upierają z głodu oraz z pragnienia.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 1:37, 11 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Strona 3 z 4

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin