Forum www.bonanza.pl Strona Główna www.bonanza.pl
Forum miłośników serialu Bonanza
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Odkryta karta czyli wywiad z hrabią Monte Christo
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 6, 7, 8 ... 13, 14, 15  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Aga
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 29 Paź 2013
Posty: 19929
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 20:53, 18 Gru 2013    Temat postu:

Bardzo pozytywnie zakończona opowieść Walentyny. Pytanie czy to prawda, że można się uodpornić na działanie brucyny czy to tylko na potrzeby Twego dzieła?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Piotrek
Przyjaciel Cartwrightów



Dołączył: 13 Gru 2013
Posty: 169
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 21:13, 18 Gru 2013    Temat postu:

A to niebonanzowe zupełnie. Bardzo długie i nawet ciekawe. Czytałem od początku, ale to nie mój klimat.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 1:21, 19 Gru 2013    Temat postu:

Rozdział XXXIIII

Dzienniki Jeana Chroniqueura

22 lipca 1855 r. c.d.
Po wysłuchaniu opowieści pani Morrel, musiałem przyznać, że byłem coraz bardziej zainteresowany postacią hrabiego Monte Christo. Sama historia pani Walentyny przypominała mi tragedię rodem ze sztuki Szekspira. Tyle intryg, tyle niebezpieczeństw, a do tego jeszcze piękna historia miłosna zakończona szczęśliwym zakończeniem. Wiele podobnych opowieści na pewno nie mogło się poszczycić tak pięknym finałem. Z całą pewnością ta historia również skończyłaby się tragicznie, gdyby nie jeden człowiek. Ten, o którym wiadomości poszukiwałem. Ten, który wzbudzał w ludzkich sercach tyle jakże sprzecznych ze sobą uczuć.
Hrabia Monte Christo. Tajemniczy mściciel, obrońca uciśnionych i bicz Boży w jednej osobie. Zaprawdę niezwykła to mieszanka. Wiedziałem już dużo o hrabi, ale jednak w tym przypadku sprawdzało się przysłowie, iż apetyt rośnie w miarę jedzenia. Albowiem po poznaniu aż tylu faktów byłem spragniony poznać ich więcej. Nie ulegało wątpliwości, że mamy tutaj do czynienia z człowiekiem naprawdę niezwykłym i ciekawym, a przede wszystkim nietuzinkowym. Osobą, co do której można było mieć różne, nawet sprzeczne ze sobą uczucia. Ja jednak w tej właśnie chwili czułem do niego prawdziwy podziw. I byłem gotowy nawet sprzedać duszę diabłu, byleby tylko go spotkać i mieć zaszczyt porozmawiania z nim.
- No cóż, pani Morrel – powiedziałem z uśmiechem zamykając dziennik – Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem pani opowieści. Mówię poważnie. Pod wielkim wrażeniem.
- Cieszę się, że pan tak mówi – odpowiedziała z anielskim uśmiechem Walentyna Morrel – Czy dowiedział się pan ode mnie czegoś godnego zanotowania?
- Rzekłbym, że nawet o wiele więcej – uśmiechnąłem się.
- Wiadomości od pani rzucają o wiele więcej światła na całą sprawę – dodała Marta.
- Zdecydowanie – potwierdziłem.
Przez chwilę nastąpiła dziwna i dość niezrozumiała, ale jednak niezwykle typowa dla takich sytuacji cisza. Z nudów bawiłem się swoim dziennikiem oraz ołówkiem. Ani ja, ani Marta nie mieliśmy pojęcia, co mamy teraz zrobić. Postanowiłem w końcu przejść do rzeczy.
- No cóż… to by było na tyle – rzekłem smutnym i nieco zawiedzionym tonem – Skoro nie ma pani męża, to obawiam się, że…
Nie zdążyłem jednak dokończyć mojej wypowiedzi, gdyż nagle dało się słyszeć dość głośne otwieranie drzwi.
- OHO! – zawołała Walentyna Morrel – Oto i mój mąż. Właśnie wrócił.
- No to wychodzi na to, że jednak jeszcze tu zostaniemy – zaśmiała się Marta spoglądając na mnie wesoło.
- W rzeczy samej – odpowiedziałem również nie ukrywając radości.
Po chwili w salonie zjawił się sam gospodarz domu we własnej osobistości. Był to Maksymilian Morrel, właściciel morskiej firmy handlowej „Morrel i syn”, a zarazem mąż Walentyny de Villefort. Człowiek, na którego spotkanie tak długo z Martą czekaliśmy. Wstaliśmy więc oboje i z prawdziwą radością przywitaliśmy się z nim.
- Jestem Maksymilian Morrel – powiedział ściskając nam dłonie – Miło mi państwa poznać.
- I nam pana również – odrzekłem ściskając mu rękę obiema dłońmi – Nawet pan nie wiesz, jak się cieszę, że wreszcie udało się nam ze sobą spotkać. Mamy bowiem, moja towarzyszka i ja, do pana pewien interes. Otóż chodzi o to, że…
Morrel jednak nie dał mi dokończyć.
- Wiem, co państwa do nas sprowadza. Moja siostra i szwagier zdążyli mnie już o wszystkim powiadomić. Z tego też względu spieszyłem się jak tylko mogłem, żeby zdążyć państwa poznać. Mam więc nadzieję, że nie macie mi państwo za złe tego spóźnienia. Starałem się jak mogłem, ale rozumiecie państwo. Obowiązki przede wszystkim.
- Ma się rozumieć – odpowiedziałem z uśmiechem.
Usiedliśmy i patrzyliśmy na naszego gospodarza spojrzeniami wyrażającymi najwyższe zainteresowanie. Tak oto więc wyglądał człowiek, który najprawdopodobniej wiedział o hrabim Monte Christo dosłownie wszystko, co tylko wiedzieć można.
- Znam osobiście pańskiego ojca chrzestnego, panie Chroniqueur – zaczął rozmowę pan Morrel – To naprawdę wspaniały człowiek.
- Dziękuję w imieniu swoim i mego pryncypała – odpowiedziałem lekko pochylając przed nim głowę.
- Proszę przy najbliższej okazji przekazać ode mnie panu Alfonsowi de Beauchamp wyrazy mojego najgłębszego poważania.
- Nie omieszkam.
Pan Morrel uśmiechnął się ponownie, a po chwili milczenia znowu rozpoczął z nami rozmowę:
- A zatem sprowadza państwa do mnie chęć poznania wszelkich informacji na temat człowieka, który tytułuje się hrabią Monte Christo?
- Dokładnie tak – potwierdziłem - Doskonale pan to ujął, panie Morrel. Nic dodać, nic ująć.
Marta milcząco skinęła głową.
- Czy może się pan podzielić z nami swoją wiedzą? – zapytałem – O ile oczywiście nie jest to dla szanownego pana żaden kłopot.
Pan Morrel uśmiechnął się tylko do nas i zapalił cygaro. Zaproponował, bym dołączył do niego, ale odmówiłem, gdyż nie palę. Rozkoszując się zatem dymem tytoniowym nasz gospodarz tonem leniwego kota powiedział:
- Z wielką chęcią państwu opowiem wszystko, co tylko zdołam wygrzebać z mojej pamięci. Z góry jednak przepraszam, jeśli pominę coś niezwykle dla państwa istotnego.
- Miejmy nadzieję, że tak się nie stanie – rzekła Marta poważnym tonem – Ale w razie czego wykażemy się tolerancją.
- Mam nadzieję – nasz gospodarz lekko zachichotał.
Szybko otworzyłem mój dziennik, chwyciłem ołówek i popatrzyłem uważnie na naszego rozmówcę.
- A zatem… niech pan opowiada.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Nie 2:43, 02 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Aga
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 29 Paź 2013
Posty: 19929
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 11:24, 19 Gru 2013    Temat postu:

to chyba najkrótsza odsłona....Wink

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 22:51, 19 Gru 2013    Temat postu:

Bo potem duże wejście... Wink Szybko nawet teraz przychodzą te wiadomości. Do hrabiego tuż-tuż.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 1:31, 20 Gru 2013    Temat postu:

Rozdział XXXIV

Opowieść Maksymiliana Morrela

Mój ojciec, Piotr Morrel, był właścicielem wielkiej morskiej firmy handlowej „Morrel i syn”. Jego statki pływały niemalże do wszystkich portów na świecie przywożąc stamtąd tylko towary najwyższej jakości. Ojciec bowiem był uczciwym człowiekiem i nigdy nie dopuszczał się najmniejszego nawet oszustwa. Swoich pracowników traktował jak własne dzieci. Bywał surowy, ale zawsze sprawiedliwy. Nigdy nikt się na niego nie skarżył. Jedyne, co mogliby mu niektórzy zarzucić, to chyba tylko fakt, że gdy cesarz był u władzy, ojciec mój należał do jego gorliwych zwolenników. Ale nigdy nikogo nie zabił ani nie oszukał. Mogę ręczyć za to własnym życiem.
Byłem jedynym synem mego ojca. Mam jeszcze młodszą siostrę o imieniu Julia, którą już państwo zdążyliście poznać. Wyszła ona za naszego dawnego pracownika, uczciwego i szlachetnego marynarza Emanuela Herbauta. Ja sam jestem żonaty z Walentyną de Villefort, córką śp. słynnego prokuratora królewskiego. Ale dość tej genealogii.
Wracając do mej opowieści pamiętam czasy, kiedy po słynnych stu dniach Napoleona na tron naszej ukochanej Francji powrócili Burbonowie. Wówczas to mój ojciec, który nieco wcześniej nierozważnie ujawnił się światu ze swoimi poglądami miał bardzo ciężką sytuację finansową i społeczną. Niewielu już ludzi chciało z nim robić interesy. Wszystkim kojarzył się on ze znienawidzonym wtedy powszechnie Bonapartem, a rojaliści szczególnie na niego naskakiwali. Pozostali natomiast nawet jeśli robili z firmą „Morrel i syn” interesy, to już nie takie jak wcześniej. Mój ojciec, mówiąc politycznym językiem, zyskał powszechne wotum nieufności od społeczeństwa. Oczywiście nie muszę wyjaśniać, jak poważnymi konsekwencjami się to skończyło. Zaczęliśmy bankrutować. Interesy szły kiepsko, jeśli już w ogóle szły. Zaś pracownicy ojca nie dostawali pensji. Wskutek tego większość od nas odeszła poza tymi naprawdę wiernymi, którzy wierzyli, że nadejdą lepsze dni. Niestety nie nadchodziły one. Wszystko zaś zapowiadało nasz całkowity upadek.
Moja siostra na pewno opowiadała panu o spotkaniu z tajemniczym agentem firmy „Thomson i French”. Nie będę więc wdrażał się w szczegóły całej tej sprawy. Powiem państwu tylko tyle, że nie byłem przy rozmowie mojej siostry z tym panem obecny. Widziałem go tylko przez chwilę, gdy przyniosłem memu ojcu straszną wieść o zatonięciu „Faraona”. Zbyt jednak byłem przejęty tą tragedią, żebym miał zwracać uwagę na obcych. Dlatego też nie przyjrzałem się zbyt dobrze temu rzekomemu agentowi. Kiedy mi jednak dużo później siostra o nim opowiedziała, to muszę się przyznać, iż nie uznałem w jego uczynkach niczego niezwykłego. Pomyślałem bowiem, że człowiek ten mówił prawdę i był tym, za kogo się podaje. Skąd mogłem przypuszczać, że to tajemniczy wybawca, który postanowił nas ocalić od niebezpieczeństwa bankructwa i śmierci w powszechnej hańbie. Nijak nie mogłem tego wiedzieć. Ale tak właśnie było.
Pamiętam doskonale ten dzień, kiedy to się wszystko stało. Ojciec wtedy był strasznie ponury. Wezwał mnie do siebie i zostaliśmy sami w pokoju. Powiedział mi wówczas, że nasze długi są ogromne i wymagają spłaty, ale on już nie mamy z czego ich pokryć. Firma zostanie więc przejęta przez wierzycieli, a nazwisko Piotra Morrel okryje się hańbą. Ojciec widział więc tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Samobójstwo. Postanowił się zastrzelić. Wyjął z biurka dwa pistolety. Chciał się zastrzelić, dlatego wyjął oba na wszelki wypadek, gdyby za pierwszym razem chybił. Byłem gotowy zastrzelić się razem z nim, ale ojciec nie pozwolił mi na to. Gdybym bowiem odszedł razem z nim, co by się wówczas stało z moją matką i siostrą? Kto by je wtedy wyżywił, dał wsparcie i ocalenie? Uznałem wyższość racji mego ojca i wyszedłem z pokoju dając mu swobodę ruchów.
Jednakże mój ojciec nie zdążył zrealizować tego pragnienia. Albowiem nim zdążył pociągnąć za spust do jego gabinetu wpadła moja siostra z wieścią, że jesteśmy ocaleni. Miała ze sobą diament ogromnej wartości, jaki otrzymała od niejakiego Sindbada Żeglarza w pewnej starej kamienicy. Ale nie była to jedyna niespodzianka. Przyniesiono nam bowiem wieść, że „Faraon” wcale nie zatonął, ale wchodzi właśnie do portu z całym ładunkiem. Nie umiem opisać radości na twarzy mego ojca. Nie wiedzieliśmy, jak do tego wszystkiego doszło. Uznaliśmy, że to musi być cud. Jednego jednak byliśmy całkowicie pewni – tajemniczy agent firmy „Thomson i French” oraz Sindbad Żeglarz to była jedna i ta sama osoba. Pojąłem wówczas, że musimy go odnaleźć i podziękować mu za to, co dla nas zrobił. Ale jak mieliśmy to zrobić? To był naprawdę tajemniczy jegomość. Nie zostawił po sobie żadnej wiadomości, żadnej wskazówki jak go znaleźć. Błądziliśmy więc po omacku w naszych poszukiwaniach. Mimo wszystko nie ustawaliśmy w wysiłkach, by dokonać niemożliwego. Gdy kilka lat później mój ojciec umierał był nareszcie szczęśliwy i spokojny o los swoich dzieci. Firmę zostawił mnie i Julii oraz oczywiście Emanuelowi, który został moim szwagrem. Zarządzamy nią we trójkę do dzisiaj.
Jak każdy mężczyzna w tamtych czasach i ja również postanowiłem poznać świat. Zostałem żołnierzem i na jakiś czas wyjechałem do Afryki. Wstąpiłem bowiem do spahisów. Szybko dorobiłem się stanowiska kapitana. Afryka jest niezwykle pięknym kontynentem, ale zbyt dzikim, by mieszkać tam na stałe. Podczas mojej służby na czarnym lądzie stała się pewna rzecz, która stopniowo pomogła mi odnaleźć naszego tajemniczego wybawcę i zaważyła na całym moim losie.
Było to tak. Pewnego dnia na pustyni miałem szczęście ocalić mojego rodaka, barona Raula de Chateau-Renaud. Podróżował on po Afryce i podczas wyprawy przez pustynię koń mu padł, a do tego zaatakowali go Arabowie. Kilku z nich udało mu się zabić, ale jednak był osaczony przez nich. Choć byłem sam, to jednak nie umiałem go zostawić sam bez najmniejszego choćby wsparcia. Jak państwo może wiedzą, człowiek w takich sytuacjach nie myśli, tylko działa. Niejednokrotnie się okazuje, że w przypadku śmiertelnego zagrożenia to najlepsze, co można przedsięwziąć. I ja tak uczyniłem rzucając się na pomoc panu baronowi. We dwójkę z łatwością daliśmy sobie radę z napastnikami. Potem pomogłem ocalonemu przeze mnie baronowi dostać się do najbliższej francuskiej osady i wrócić do cywilizacji. Baron nie zapomniał mi tego i kiedy tylko wyszedłem z wojska (a było wkrótce po tym wydarzeniu) pan Chateau-Renaud postanowił wprowadzić mnie na salony poprzez zaproszenie mnie na przyjęcie w domku kawalerskim wicehrabiego Alberta de Morcerf. Przyjęcie było urządzane z okazji poznania pana hrabiego de Monte Christo, tajemniczego arystokraty, który we Włoszech pomógł Albertowi wydostać się z rąk bandytów. Na przyjęciu był oczywiście cały kwiat francuskiego kawalerstwa – oprócz Alberta byli także baron Franz d’Epinay, sekretarz ministra spraw wewnętrznych Lucjan Debray, pan Chateau-Renaud, ja, no i pański ojciec chrzestny, pan Alfons de Beauchamp. Innymi słowy cała paryska śmietanka towarzyska.
Pan Raul wprowadził mnie na to przyjęcie opowiadając wszystkim o moim skądinąd bohaterskim czynie, ale oczywiście jak to on, musiał mocno ubarwić całą opowieść i poważnie powiększyć moje zasługi względem niego. Lecz to nieistotne. Ważne jest to, iż właśnie na tym przyjęciu poznałem pana hrabiego Monte Christo. Był to niezwykły człowiek. Wydawało mi się, że doskonale wie, kim ja jestem, albo że mnie zna od dawien dawna, choć robił wszystko, by nie dać tego po sobie poznać. Jego oczy jednak zdradzały mocne zainteresowanie osobą moją i moich bliskich. Dowiódł tego odwiedzając mnie – mieszkałem wówczas z siostrą i szwagrem. Pamiętam doskonale tę wizytę. Bardzo się zainteresował naszym tajemniczym diamentem od równie tajemniczego Sindbada Żeglarza. Opowieść o tym niezwykłym przedmiocie wywarła na nim wielkie wrażenie. Tak przynajmniej sądziłem. W każdym razie po tej wizycie odwiedzał nas dość często. Można by powiedzieć, że stał się niemal członkiem naszej rodziny. Wydawało się nam, że znamy go od dawna. I jakby od dawna był nam bliską osobą. Niestety nie domyślaliśmy się wtedy, skąd takie przeczucie.
Niedługo potem zakochałem się w Walentynie. Wiedziałem jednak, że choć moja ukochana była mi przychylna, jej ojciec nigdy nie pozwoli związek jego oczka w głowie ze mną. W końcu on był rojalistą, a ja synem bonapartysty. Jedynie sparaliżowany pan Noirtier, dziadek mojej ukochanej, był nam przychylny. Głównie chyba dlatego, że swego czasu on także był zagorzałym zwolennikiem cesarza. Ale cóż on mógł nam pomóc, myślałem sobie. Nie miałem pojęcia, cóż mogę uczynić. Powoli popadałem w szaleństwo z bezsilności.
Walentyna na pewno państwu opowiadała szczegóły naszej miłości. Więc mnie w tym zakresie pozostało niewiele do powiedzenia. Potwierdzę tylko to, co z całą pewnością ona już rzekła. Przebrany za robotnika przebywałem na terenie remontowanej w sąsiedztwie willi, dzięki czemu spotykaliśmy się codziennie, choć potajemnie. Przyznaję ze wstydem, że przez pewien czas proponowałem mojej ukochanej ucieczkę z domu, jako jedyny środek na zrealizowanie naszego związku. Do dzisiaj zastanawiam się, czy nie tak byłoby lepiej. Może wtedy dałoby się uniknąć całej tej tragedii z trucizną w rodzinie de Villefortów.
Ponieważ moja żona opowiadała wam o aferze trucicielskiej, jaka wtedy wybuchła w jej domu, więc nie będę jej poruszał w mojej historii. Zresztą sam niewiele wiedziałem wówczas o całej sytuacji. Jedynie co, to przypadkiem podsłuchałem, jak ojciec mojej ukochanej rozmawia ze swoim rodzinnym lekarzem. Był to wieczór, kiedy czekałem na moją ukochaną, gdyż ta przekona do słuszności mych racji, postanowiła razem ze mną uciec. Lecz nie zjawiła się o czasie we wskazanym miejscu. Zaniepokojonym wkradłem się do ogrodu państwa de Villefort i byłem mimowolnym świadkiem rozmowy gospodarza z lekarzem. Słyszałem, jak ten opowiada mu, iż dziadkowie Walentyny (rodzice jej matki) zmarli otruci brucyną i nie było ku temu najmniejszych wątpliwości. Lekarz proponował wszczęcie postępowania, ale pan de Villefort tak się bał skandalu, jaki by z tego niechybnie wyniknął, że odmówił jakiejkolwiek policyjnej interwencji. Pamiętam, że przerażony pobiegłem do mej ukochanej, aby ją szybko przytulić i upewnić się, iż jej nikt nie otruł. Dzięki Bogu żyła. Chciałem tym bardziej, żeby ze mną uciekła, ale ta nie potrafiła się na to zdobyć – tej nocy bowiem zmarła jej babcia i swoim ostatnim życzeniem wymogła na niej ślub z baronem d’Epinay. Jak już jednak państwo zapewne wiecie, od niechcianego ślubu Walentynę wybawił pan Noirtier, który jak się okazało, tylko na pozór potrafił tylko siedzieć i niemo przyglądać się bieżącym wypadkom.
Nieco później w Paryżu wybuchł poważny skandal. Na wskutek bowiem śledztwa zarządzonego przez hrabiego Monte Christo wyszły na jaw bardzo niepochlebne informacje na temat hrabiego de Morcerf. Albert postanowił się pomścić za utracony honor poprzez pojedynek z inicjatorem całej afery. Nie mógł go jednak znaleźć, aż w końcu dowiedział się, że o tej i o tej porze hrabia będzie w operze na „Wilhelmie Tellu”. Wezwał więc wszystkich swoich znajomych (w tym również i mnie) do opery, po czym publicznie na oczach wszystkich wyzwał hrabiego na pojedynek. Hrabia ze stoickim spokojem wyzwanie przyjął i przegnał Alberta na cztery wiatry. Wszyscy wówczas wyszli z loży pozostając w niej hrabiego i mnie. Chwilę potem przyszedł do nas pan Chateau-Renaud, który został sekundantem Alberta. Przeprosił hrabiego za zachowanie przyjaciela, po czym ustalił z nim broń przyszłej walki – pistolety. Ja zostałem w loży hrabiego, który poprosił mnie o to, bym został jego sekundantem. Zapytał mnie także, czy może Emanuel zostać drugim sekundantem? Obie odpowiedzi były twierdzące. Hrabia był pewny zwycięstwa. Tym większe było moje i szwagra mego zdziwienie, gdy następnego dnia rano hrabia był strasznie przygnębiony. A przecież nie miał najmniejszych nawet powodów do smutku. Wręcz przeciwnie. Razem z Emanuelem spotkaliśmy się z sekundantami Alberta i załatwiliśmy dogodne dla hrabiego warunki. Jako obrażony hrabia mógł strzelać pierwszy. Jednakże nie wydawał się tym specjalnie uradowany. Właściwie podczas rozmowy w powozie dawał nam wyraźnie do zrozumienia, że chce pozwolić Albertowi się zabić. I na pewno by się tak stało, gdyby nie to, że stało się nieoczekiwane. Albert spóźnił się nieco. Ale na Polach Marsowych oprócz niego i jego sekundantów zjawili się też panowie d’Epinay i Debray. Czyli ogólnie wszyscy, którzy byli świadkami wyzwania hrabiego. Po czym Albert przeprosił przy nich wszystkich Monte Christa mówiąc, iż słusznie on postąpił demaskując zbrodnie jego ojca. Następnie odszedł. Zachowanie Alberta zdziwiło nas niezmiernie, ale mimo wszystko byliśmy szczęśliwi. Hrabia mówił coś, czego do końca nie zrozumiałem. Chyba coś o opatrzności. Nie wiem jednak, o co mu chodziło. Gdy wracaliśmy we trójkę z Pól Marsowych hrabia rozmawiał ze mną i Emanuelem. Pytał mnie, czy moje serce jest zajęte, czy też nie. Przyznałem się mu wówczas do mojej miłości. Pamiętam jego reakcję na te słowa. Wydawało się, jakby te słowa go przeraziły. Wspomniał coś, że wybrałem na ukochaną dziewczynę z przeklętego rodu czy jakoś tak. Ale kiedy zapewniłem go, iż szczerze i uczciwie kocham Walentynę i nigdy jej kochać nie przestanę powiedział, że musi coś naprawić. Jednakże nie miałem pojęcia, o co mu chodzi.
Wkrótce potem moja ukochana padła ofiarą dwóch prób otrucia jej. Pierwsza była nieudana, druga już niestety tak. A przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Gdy przybyłem odwiedzić moją ukochaną dowiedziałem się o wszystkim. Powiedział mi o tym jej ojciec, jak dotąd mi nie przychylny, ale teraz łączyliśmy się oboje w bólu. Zrozpaczony wytrwałem do pogrzebu ukochanej, a po nim wróciłem jak najszybciej się dało do domu. Tam zaś, nic nikomu nie wyjaśniając, zamknąłem się w swoim pokoju i chciałem się zastrzelić. Jednakże moja siostra i szwagier niepokoili się tym, co się ze mną dzieje, powiedzieli to wszystko hrabi Monte Christo, który wpadł do domu tuż za mną. Hrabia wyważył drzwi i w ostatniej chwili wyrwał mi pistolet z ręki. Byłem wściekły na niego i zacząłem na krzyczeć. On zaś nie pozostał mi dłużny. Zapytałem go, jakim prawem chce mnie on pozbawić możliwości odebrania sobie życia. Wówczas hrabia powiedział, że takim prawem, iż jest on tym tajemniczym Sindbadem Żeglarzem, który ocalił mego ojca od samobójstwa i bankructwa. Nie pozwoli więc teraz, by syn starego Morrela zginął tak marną śmiercią, jak samobójczy strzał w głowę. Podał mi też swoje prawdziwe nazwisko, którego ja jednak nie mogę państwu zdradzić. Przykro mi, ale nie mam do tego prawda. Hrabia nie upoważnił mnie do tego. Gdyby to zrobił, to wówczas… sami państwo rozumieją. Ale tak, to muszę zachować milczenie.
W każdym razie hrabia zdradził mi, kim jestem. Ja zaś natychmiast wezwałem Julię i Emanuela z miejsca mówiąc im, że hrabia to tajemniczy Sindbad Żeglarz, na którego odnalezienie tak długo czekaliśmy. Całe dziewięć lat go szukaliśmy, aż wreszcie sam się u nas zjawił. Rzecz oczywista diamentu od nas nie wziął, ale poprosił, byśmy go zachowali jako pamiątkę rodzinną. Zgodziliśmy się na to bez wahania. Co zaś do mnie hrabia poprosił, bym jeszcze do 5 października zaczekał z odebraniem sobie życia. Chciał bowiem pomóc mi odnaleźć na powrót jego sens. W każdym razie tak jakoś to wyjaśnił. W ogóle nie mówił wiele na ten temat. Poprosił mnie jedynie, bym nie zabijał się w żaden sposób aż do dnia, który mi wyznaczył. Zgodziłem się, gdyż cóż znaczyło czekanie ileś dni dla mnie, któremu było już i tak wszystko jedno, czy będzie żył, czy też umrze?
Nie pamiętam już, jak spędziłem czas oczekiwania. Jednak data 5 października utkwiła silnie w mej pamięci i nic nie było wstanie jej z niej wytrząsnąć. Tego dnia hrabia przybył do mnie, po czym obaj popłynęliśmy na wyspę Monte Christo. Tam nasz Sindbad Żeglarz pokazał mi piękna grotę niczym z baśni „Tysiąca i Jednej Nocy”. Tam zaś zaczęliśmy sobie rozmawiać i raczyć się egzotycznymi potrawami. Kiedy hrabia zapytał mnie, czy dalej nie znalazłem sensu życia, odpowiedziałem mu, że nie. Wówczas hrabia oznajmił mi, iż on również nie widzi sensu swego istnienia i chętnie wraz ze mną popełni samobójstwo. Wyjął z puzderka dwie pigułki i obaj je zażyliśmy. Szybko się jednak okazało, że nie jest to trucizna, ale narkotyk. A konkretnie haszysz. Hrabia oszukał mnie, bym osłabiony narkotykiem nie zdołał odebrać sobie życia. Gdy to zrobił, z groty wyszły Walentyna w towarzystwie tajemniczej, pięknej Greczynki, o której dowiedziałem się potem, że ma na imię Hayde i jest wychowanicą hrabiego. Obraz ten początkowo wydawał mi się jedynie wizją narkotyczną. Szybko jednak się okazało, że to, co widzę, to jest najprawdziwsza prawda i Walentyna naprawdę żyje. Okazało się bowiem, że hrabia przebrany za księdza Busoni ocalił ją dla mnie. A teraz oddał ją w moje ręce. Następnie zabrał ze sobą Hayde i zniknął. W tej samej chwili straciłem przytomność.
Gdy się ocknąłem ujrzałem moją Walentynę. Oboje uściskaliśmy się i ucałowaliśmy. Któż zliczy te wszystkie łzy, jakie wtedy wylaliśmy z radości? Chyba nikt. Tak samo, jak nikt nie zdoła dokładnie ocenić, jak cudownie nam było w tej chwili. Wyściskaliśmy się i wycałowaliśmy za wszystkie czasy. Gdy wyszliśmy z groty na wyspie ujrzeliśmy horyzont. A tam zaś statek, na którym hrabia oraz Hayde odpływali w kierunku wschodzącego słońca. Po chwili zniknęli nam z oczu. Zaś przy nas zjawił się jeden z przemytników będących na usługach hrabiego. Wręczył nam list od niego. W liście tym nadawca wspominał o tym, że zostawia nam w spadku swoje dwie posiadłości oraz resztę skarbu z wyspy Monte Christo. Przekazał nam też wieść o śmierci macochy oraz brata Walentyny. A także o szaleństwie jej ojca, którego zamknięto potem w azylu. Wróciliśmy więc łodzią owego przemytnika do domu. Tam zaś, w willi na Polach Elizejskich, czekał na nas już pan Noirtier, by pobłogosławić nasz związek.
I na tym w sumie można zakończyć moją opowieść. Poza drobną częścią, która była nam niezbędna do rozkręcenia firmy „Morrel i syn” skarbu z wyspy Monte Christo nie przyjęliśmy. Oddaliśmy go z powrotem hrabiemu. O ile dobrze wiem, skorzystał z niego mądrze. Co do reszty jego woli, wypełniliśmy ją skrupulatnie. Od czasu do czasu spotykamy jego i Hayde. Są to cudowne chwile w naszym życiu. Los się do nas uśmiecha. Hrabia dba o nas i o nasze dzieci, Edmunda i Hayde. Dba o nie i kocha niczym własne wnuki. Jesteśmy szczęśliwymi ludźmi. A wszystko to dzięki człowiekowi, który nazywa siebie hrabią Monte Christo. Tylko dzięki niemu zyskaliśmy wszystko co dobre. Za co już na zawsze będziemy mu wdzięczni.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 1:32, 20 Gru 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 12:13, 20 Gru 2013    Temat postu:

Niby dużo, a do hrabiego znowu nie tak blisko... A może?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Aga
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 29 Paź 2013
Posty: 19929
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 14:25, 20 Gru 2013    Temat postu:

chyba nie dawałabym się na dziennikarkę, niby tuż, tuż....

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 2:02, 21 Gru 2013    Temat postu:

Rozdział XXXV

Dzienniki Jeana Chroniqueura

22 lipca 1855 r. c.d.
Nasza rozmowa z Maksymilianem Morrelem nie przebiegła wcale tak, jak to sobie wyobrażałem. Moje oczekiwania zostały mocno zawiedzione. Nie otrzymałem wszystkich wiadomości na temat hrabiego Monte Christo. Oczekiwałem, że po rozmowie z panem Morrelem moja podróż tropem tego jakże niezwykłego człowieka zakończy się i zostanie mi już tylko napisanie artykułu na jego temat. Jakże mocno się myliłem. W dodatku mimo moich i Marty licznych próśb Maksymilian Morrel, choć jak sam przyznał, doskonale znał prawdziwą tożsamość hrabiego Monte Christo, nie chciał za żadne skarby świata podać nam jego nazwiska. Wszelkie zaś nagabywania go w tym kierunku zakończyły się fiaskiem. Kiedy zaś ja i moja ukochana załamani musieliśmy skapitulować, pan Morrel rzekł:
- Bardzo nam przykro, panie Chroniqueur. Ale niestety, pan hrabia nie upoważnił nas do zdradzenia komukolwiek jego prawdziwej tożsamości. To zbyt wielka tajemnica, abyśmy mogli bez jego wiedzy i zgody podzielić się nią z jakąkolwiek osobą. Nawet tak miłą i sympatyczną jak pan czy pana urocza towarzyszka.
Rozumiałem doskonale jego motywację, ale jednak musiałem spróbować ostatni raz.
- Mimo wszystko… Może dla nas państwo uczyniliby wyjątek? – zaproponowałem.
- My nikomu nie powiemy, słowo – dołączyła do mych usilnych próśb Marta.
Walentyna Morrel uśmiechnęła się i smutno pokręciła przecząco głową.
- Nie wątpimy w państwa słowo honoru. Jednakże jesteśmy winni panu hrabiemu dyskrecję i to jak najdalej posuniętą – powiedziała.
- Zdradziliśmy państwu tylko to, co mogliśmy zdradzić – przytaknął jej mąż – Naprawdę więcej już powiedzieć nie możemy.
- Rozumiemy – powiedziałem i załamany wstałem – Przykro nam bardzo z powodu państwa odmowy, ale ją rozumiemy. I przepraszamy bardzo za kłopot.
- Ależ to żaden kłopot, zapewniam państwa – zapewniła nas uroczym głosem Walentyna Morrel.
- I zapraszamy państwa do nas ponownie – dodał Maksymilian Morrel – Z wielką przyjemnością ugościmy państwa ponownie.
- Zapewniam pana, że nie omieszkamy odwiedzić państwa przy najbliższej ku temu okazji – odpowiedziałem ściskając dłoń naszego gospodarza.
- A jeśli wszystko dobrze pójdzie, to być może ta okazja nadarzy się bardzo szybko – dodała Marta żegnając się z Walentyną.
- Mamy wielką nadzieję, że tak będzie – odpowiedziała pani Morrel.
Pożegnaliśmy się z państwem Morrel i udaliśmy się do mego domu.

***

- Ciekawe, nieprawdaż? – zapytałem Martę, gdy już oboje siedzieliśmy w salonie przy kolacji.
- Co jest takiego ciekawego, kochany? – zdziwiła się Marta, podnosząc na mnie wzrok znad talerza.
- Ci ludzie. Państwo Morrel – wyjaśniłem – Wiedzą dużo, a jednak nie chcą nam powiedzieć wszystkiego.
Marcie jednak bynajmniej nie wydawało się to dziwne.
- Sam słyszałeś… obowiązuje ich tajemnica milczenia – odpowiedziała.
Pokiwałem głową ze zrozumiem, choć i tak czułem, że za milczeniem pana i pani Morrel musi stać coś więcej niż tylko troska o tajemnice hrabiego Monte Christo. Myśl ta dręczyła mnie już od kilku godzin i musiałem się tym podzielić z moją towarzyszką podróży.
- Cóż… niby jest tak, jak mówisz….
Marta popatrzyła na mnie nieco urażona moimi słowami. A zwłaszcza jednym słowem „niby”.
- Dlaczego mówisz „niby”? – zapytała.
Zrozumiałem, że palnąłem gafę, dlatego musiałem szybko ją naprawić.
- Widzisz… Wydaje mi się, że ci ludzie nie powiedzieli nam wszystkiego, co wiedzą. I nie mówię tutaj tylko o nazwisku hrabiego Monte Christo. Coś mi podpowiada, że nie podali nam zbyt wielu szczegółów o tym człowieku dlatego, byśmy przypadkiem nie mogli wytropić hrabiego. Gdybyśmy znali jego tożsamość, moglibyśmy wpaść na jego trop. A widocznie na tym im nie zależy. Mogli więc również nas co nieco okłamać.
Marta wyglądała na przekonaną, ale jednak wciąż miała pytania.
- Sądzisz, że byliby zdolni do oszustwa?
Uśmiechnąłem się delikatnie.
- By ukryć tożsamość człowieka, którego wielbią i czczą, przed taką żadną sławy hieną jak ja? Z całą pewnością tak.
Marta zachichotała nad talerzem słysząc, jak nazywam samego siebie żądną sławy hieną.
- Zdecydowanie przesadzasz, mój ukochany – powiedziała – Żądna sławy hiena? Wybacz, ale nie mogę się z tym zgodzić. Na pewno taki nie jesteś. W każdym razie ja w to nie wierzę.
Uśmiechnąłem się do niej i powoli pogłaskałem palcami jej policzek.
- Jesteś kochana, Martusiu. Ale twoje słowa nie zmieniają istotnych dla całej sprawy faktów. Bo nawet jeśli nie jestem hieną, to na pewno jestem osłem. Możesz się śmiać, ale taka jest prawda. Ze mnie jest osioł i trąba od słonia.
- Niby dlaczego?
- Bo nasze śledztwo bynajmniej nie posuwa się naprzód.
- Przeciwnie. Wiemy już znacznie więcej niż poprzedniego dnia.
- To prawda. Posiadamy o wiele większą wiedzę niż przed wizytą u państwa Morrel. Zważ jednak na to, iż to wciąż za mało na to, aby odkryć całą prawdę o hrabim Monte Christo, najdroższa. Wciąż nie znamy wszystkich szczegółów. Kręcimy się niczym kółko graniaste bez celu, a do tego i w chaosie. Rozwiązanie zaś całej sprawy wymyka nam się z rąk kpiąc przy tym z nas w żywe oczy.
Marta z miną świętej położyła dłoń na mojej dłoni.
- Jean, nie obwiniaj się tak mocno. Przecież robisz wszystko, co w twojej mocy, aby móc dojść prawdy. Ja będąc na twoim miejscu nie dotarłabym nawet do połowy wiadomości, które ty tak łatwo zdobyłeś.
- Może tak, a może nie. Choć moim zdaniem teraz to ty się nie doceniasz.
Wzruszona moim komplementem pocałowała mnie w policzek.
- Jesteś słodki.
- Może i słodki, ale przy okazji i głupi – odpowiedziałem smutnym tonem– Wciąż bowiem nie znamy tożsamości hrabiego. I nie wiemy wcale dlaczego wykończył troje znanych w całej Francji ludzi.
- Ależ my to wiemy, Jean – odpowiedziała Marta z wyraźnym entuzjazmem w głosie – Przecież mścił się na nich za zniszczenie i śmierć Edmunda Dantesa.
- Być może. Takie fakty posiadamy. Ale co, jeśli się mylimy i nasze przypuszczenia są błędne?
- A jeśli jednak mamy rację i od początku ją mieliśmy? To co wtedy?
- To wtedy będziemy mieli bardzo poważny punkt zaczepienia.
Dokończyliśmy kolację, po czym usiedliśmy w salonie i zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Wciąż miałem bowiem pewne wątpliwości bardzo poważnej natury. Maksymilian Morrel i jego żona bynajmniej ich nie rozwiali. Przede wszystkim zastanawiało mnie to, dlaczego tajemniczy hrabia Monte Christo zemścił się za krzywdy Edmunda Dantesa? Czy rzeczywiście poznał on więźnia numer 34 w zamku If? I czy po wyjściu na wolność postanowił go pomścić? Jeśli tak, to w jakich okolicznościach Monte Christo trafił do tak ponurego i okrutnego więzienia? A może hrabią kierowała po prostu zwykła chęć ukarania tych podłych ludzi za zbrodnie dokonane na niewinnym człowieku? Ta teoria była całkiem interesująca, ale moim zdaniem również bardzo niepewna i pozbawiona jakiejkolwiek logiki. W zachowaniu hrabiego widziałem wielką pasję i chęć zniszczenia tych trzech konkretnych ludzi. Nie pasowało mi to do człowieka, który chce ogólnie karać krzywdy wszystkich niewinnych tego świata. Zdecydowanie ta teoria nie brzmiała sensownie.
Uznałem więc ostatecznie, że Monte Christo miał jednak bliskie relacje z Edmundem Dantesem i niszcząc jego ciemiężycieli pomścił krzywdy swego przyjaciela. Wciąż jednak istniała poważna luka w tej wersji wydarzeń. Gdzie Dantes i hrabia poznali się? W zamku If? Skąd hrabia się tam wziął? Czy był więźniem? Jeśli tak, za co został aresztowany? Dlaczego nie ma o nim najmniejszej nawet wzmianki w rejestrze więziennym? I co równie ważne, gdzie w chwili obecnej znajduje się hrabia? Co robi i planuje? Dlaczego wszyscy wokół albo niewiele o nim wiedzą albo też wiedzą wszystko, lecz nie chcą tego nikomu powiedzieć? Zmowa milczenia? Jeśli tak, to jaki jest jej powód?
Jeszcze te imiona dzieci pana Morrela i jego żony. Edmund i Hayde. Nie ulega wątpliwości, że nie są one przypadkowe. Muszą mieć coś wspólnego z hrabią. Edmund to przecież nawiązanie do Edmunda Dantesa. Ale może nie tylko? Może hrabia też ma na imię Edmund? Jeśli tak jest, to mamy wówczas do czynienia z bardzo dziwnym zbiegiem okoliczności, który choć bardzo nieprawdopodobny, jest jednak możliwy. Jednak w mojej głowie narodziła się kolejna, równie szalona teoria. Może Edmund Dantes wcale nie zginął podczas próby ucieczki, ale ocalał, zniknął z oczu ludziom i potem wrócił do Francji, by zemścić się na tych, którzy zabrali mu czternaście lat życia? Zgodnie z tą teorią to właśnie Edmund Dantes jest tajemniczym hrabią Monte Christo. To by wyjaśniało kwestię imienia dla syna państwa Morrel oraz niezwykłą tajemniczość wokół prawdziwej tożsamości hrabiego.
Co do imienia Hayde jego pochodzenie jest zdecydowanie o wiele prostsze. Takie imię nosiła przecież Greczynka, z którą związał się hrabia i która urodziła mu dziecko. Piękna niewolnica, a zarazem wychowanica i dama serca hrabiego Monte Christo. Oszałamiająca Greczynka.
No właśnie, Greczynka. Ledwo o tym pomyślałem, a do głowy przyszła mi dość szalona myśl.
Spojrzałem uważnie na Martę, kiedy przyszła mi do głowy ta szalona myśl. Prawdę mówiąc, co ja wiedziałem o wybrance mego serca? Jedynie to, co mi o sobie powiedziała. A co mi powiedziała? Mianowicie to, że jest w połowie Francuzką, a w połowie Greczynką. W dodatku otaczała się grecką i arabską służbą. Zupełnie jak Hayde hrabiego Monte Christo. Co zatem z tego wynika? Czyżbym miał do czynienia z nową Hayde? Wydaje się to być niemożliwe, ale czy aby na pewno? Może obie panie mają coś ze sobą wspólnego? Bo prawdę mówiąc to dość niezwykłe, że poszukuję wszelkich wiadomości na temat hrabiego i jego greckiej ukochanej, a natrafiam na dziewczynę, która jest w połowie Greczynką, a w połowie Francuzką, otacza się orientalną służbą i w dziwny sposób przypomina bardzo mocno księżniczkę Hayde.
Gdy zacząłem zadawać sobie pytania na ten temat przerażony odkryłem niezwykłe podobieństwo między tymi dwiema kobietami. W dodatku Marta mówi mi tak niewiele o swojej rodzinie i bliskich. Musi coś przede mną ukrywać, jestem tego pewien. Ale co takiego ukrywa? Może to, że jest krewną Hayde? A może nawet dzieckiem, które księżniczka urodziła hrabiemu? Nie! To bez sensu! Marta jest dzieckiem hrabiego i Hayde, o których wiadomości wszędzie szukam i zupełnie przypadkiem natrafia na mnie w Rzymie? I to jeszcze w hotelu pana Pastrini, w którym swego czasu mieszkał sam Monte Christo? I jeszcze większy przypadek sprawia, że zawiera ona ze mną znajomość i zaczyna razem ze mną podróżować poszukując wiadomości na temat swego ojca? Trudno mi było to wszystko uznać za przypadek. Chociaż może to nie jest przypadek. Być może panna Marta doskonale wiedziała kim jestem i co robię, więc pojechała za mną, by osłonić rodziców przed moim wścibstwem?
Nie, ja w to nie wierzę! To tylko moja kolejna szalona teoria spiskowa. Bo niby jak to wszystko mogłoby być możliwe? Hrabia może mieć agentów na całym świecie, ale na pewno nie czyniłby agentki z rodzonej córki. Od takich rzeczy ma się podwładnych. Dzieci zaś winny być kochane przez swoich rodziców. Zwłaszcza, gdy rodzicem jest tak wielki człowiek jak hrabia Monte Christo, którego na pewno stać na wielkie uczucia. Przecież tak wielkim uczuciem obdarzył dwoje mu obcych ludzi jak państwo Morrel. Z całą pewnością więc umie mocno i szczerze kochać swoje dzieci. I na pewno nie poniżałby swojego jedynego dziecka wysyłając je na misję szpiegowską. Zwłaszcza, że w takiej misji mogłoby się temu dziecku coś stać.
Zdecydowanie przesadzam. Marta jest po rodzicach w połowie Francuską, a w połowie Greczynką. Sama mi to powiedziała. Ale to jeszcze nie świadczy o tym, że jej rodzicami są postacie na wpół legendarne. Poza tym nie mamy żadnych informacji na temat tego, że hrabia jest Francuzem. Z tego, co mi o nim mówiono, wnosiłbym, że jest raczej Włochem. Albo też Hiszpanem. Chociaż nie. Hiszpanie z natury są wyrywni i skłonni do używania noży jako sposobu pomszczenia krzywd. Przygotowana w najdrobniejszych szczegółach, okrutna i wyrafinowana zemsta pasuje bardziej do Włochów. Chociaż i oni są w gorącej wodzie kąpani i chętniej używają noży niż głowy. Jednak dlaczego by nie miał się znaleźć pośród nich jeden wyjątek od tej reguły? To całkiem możliwe i bynajmniej niewykluczone.
Jestem już zbyt zmęczony, by dalej pisać o rozważaniach, jakie prowadziłem w głowie. Powiem więc tylko tyle, że rozmawiałem jeszcze długo z Martą, nim oboje postanowiliśmy udać się na spoczynek. Wracam więc do łoża i mej ukochanej, skończywszy już zapiski na dzisiejszy dzień.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Wto 1:32, 04 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Aga
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 29 Paź 2013
Posty: 19929
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 18:34, 21 Gru 2013    Temat postu:

no to się porobiło... Confused

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 3:35, 22 Gru 2013    Temat postu:

Rozdział XXXVI

List Mercedes Herrera do Jeana Chroniqueura

Szanowny Panie.
Dowiedziałam się ze sobie tylko znanych źródeł, że Szanowny Pan i jego piękna towarzyszka poszukujecie człowieka, który tytułuje się hrabią Monte Christo. Wiem też, że poprzez ludzi, którzy swego czasu tego człowieka dobrze znali, próbujecie państwo się dowiedzieć o nim jak najwięcej. Z przyjemnością pragnę państwa zawiadomić, że doskonale znam hrabiego Monte Christo. Był mi kiedyś osobą niezwykle bliską i prawdę mówiąc nadal jest. Co za tym idzie, wiem o nim na tyle dużo, by móc z całą pewnością stwierdzić, iż moje wiadomości o nim się państwu przydadzą. Jeżeli więc byście chcieli państwo poznać to, co o nim wiem, chętnie się tym z państwem podzielę.
Zapraszam zatem państwa serdecznie w godzinach popołudniowych do mnie. Mieszkam obecnie w dawnym mieszkaniu śp. pana Ludwika Dantesa. Proszę państwa o przybycie. Chętnie bowiem podzielę się z państwem wiadomościami, jakie posiadam. Poznacie dokładniej historię człowieka, którego poszukujecie.
Łączę wyrazy głębokie szacunku i poważania.
Podpisano:

Mercedes Herrera.
Niegdysiejsza hrabina de Morcerf.

PS. Mam nadzieję, że lubicie państwo herbatę, bo chętnie nią służę.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Wto 22:04, 04 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Aga
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 29 Paź 2013
Posty: 19929
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 7:50, 22 Gru 2013    Temat postu:

mam nadzieję, że nie tylko herbatą ich poczęstuje Confused

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 2:11, 23 Gru 2013    Temat postu:

Rozdział XXXVII

Dzienniki Jeana Chroniqueura

23 lipca 1855 r.
Kiedy otrzymałem list od Mercedes Herrera byłem zdumiony i uradowany jednocześnie. Nie miałem bowiem bladego pojęcia, dokąd moglibyśmy udać się dalej w poszukiwaniu informacji o hrabim Monte Christo. Czułem, iż poniosłem porażkę, co jak dotąd jeszcze ani razu mi się nie zdarzyło. Nie miałem pojęcia, jak ja przeżyję taki blamaż. Już w uszach słyszałem słowa krytyki od moich czytelników oraz ojca chrzestnego. Wiedziałem, że jeśli je usłyszę, to chyba zapadnę się żywcem pod ziemię. List od byłej hrabiny de Morcerf był niczym zwiastun nadziei, światełko w tunelu. Wiadomość od niej powitałem z taką radością, z jaką Maria powitała zjawienie się archanioła Gabriela.
Pokazałem list Marcie, która zareagowała na niego prawdziwym entuzjazmem.
- Widzisz, Jean?! A ty się bałeś, że utkwiliśmy w martwym punkcie. A tu proszę, mamy już nowy trop.
Uśmiechnąłem się delikatnie słysząc jej słowa.
- Coś w tym jest, Marto. Ale jednak ten list jest jakiś dziwny.
Marta popatrzyła na mnie z brakiem zrozumienia.
- Nie bardzo cię rozumiem, ukochany mój. Co w tym liście jest takiego niezrozumiałego?
- Zobacz… jesteśmy w kropce. Nie wiemy, dokąd się mamy udać poszukując wiadomości o osobie hrabiego Monte Christo. Aż tu nagle dostajemy list od osoby, która zdaje się wiedzieć dosłownie wszystko o tym człowieku. I to właśnie wtedy, kiedy kogoś takiego potrzebujemy. Jak dotąd takie rzeczy spotykałem jedynie w powieściach, a nie w prawdziwym życiu. Stąd moje zdumienie połączone z lekką nieufnością. Po prostu jestem ostrożny.
Usiadłem w fotelu i spojrzałem na nią uważnie. Marta słysząc moje słowa uśmiechnęła się tylko z lekkim politowaniem, po czym podeszła do mnie i delikatnie zmierzwiła mi włosy dłonią.
- Kochany mój, czy ty musisz wszędzie dopatrywać się szalonych teorii spiskowych?
Jej słowa naprawdę mocno mnie rozbawiły. Spojrzałem w jej stronę i uśmiechnąłem się lekko.
- A kiedy ja niby wcześniej dopatrywałem się jakiś szalonych teorii spiskowych?
Marta rozłożyła wesoło ręce.
- Przecież co chwila je dostrzegasz. Jak rozmawiamy o hrabim Monte Christo i jego pochodzeniu snujesz tak niezwykłe teorie, jakich nikt inny na świecie by nie wymyślił.
- A ty się z nimi nie zgadzasz?
- Zgadzać to się z nimi zgadzam, ale jednak… muszę ci powiedzieć, że niektóre z nich są dość, jakby to ująć... fantastyczne.
Westchnąłem głęboko.
- I ja tak myślę, ale jednak wiele na to wskazuje, że są one prawdziwe. A przynajmniej te, które się wzajemnie nie wykluczają.
- Nie inaczej – powiedziała Marta przedłużając swoją wypowiedź.
Uśmiechnąłem się wesoło.
- Co zatem proponujesz? Idziemy do pani de Morcerf czy też nie?
- Po pierwsze, Jean, z listu tej pani wynika, że od dawna nie nosi ona nazwiska de Morcerf. Po drugie zaś, czemu zadajesz tak dziwne pytania? Przecież to oczywiste, że musimy się z nią spotkać. Być może ta kobieta to ostatnia osoba, która wie coś na temat hrabiego Monte Christo. Kto wie… Być może opowieść, jaką poznamy, będzie piękną historią miłosną, lecz ze smutnym zakończeniem?
- Dlaczego akurat ze smutnym? – zapytałem zdumiony.
Marta wskazała na list.
- Zwróć uwagę na sposób, w jaki list jest napisany. Co byś o nim powiedział?
Wziąłem list do ręki i przyjrzałem mu się uważnie. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegłem w nic dziwnego ani niezwykłego. Jednak po dłuższej chwili, gdy znowu mu się przyjrzałem, to byłem już pewien, że w tym, co mówi Marta, jest bardzo dużo sensu. List zdecydowanie emanował smutkiem oraz rozgoryczeniem, a także wielką chęcią wygadania się komuś z tego, co mocno dręczy autorkę tego pisma.
- Hmmm… jakby się temu dobrze przyjrzeć, to wyraźnie widać, że masz rację…
Marta uśmiechnęła się radośnie niczym dziecko, którym w pewnym sensie jeszcze była, choć Bóg oraz natura obdarzyły ją niezwykle pięknym i atrakcyjnym ciałem dorosłej kobiety. Mimo swego wieku i dojrzałego wyglądu w pewnych sprawach moja ukochana wciąż była dzieckiem, co jednak wcale mi nie przeszkadzało.
- Sam widzisz, Jean. Poza tym jestem pewna, że ta pani wie więcej, niż możemy tego oczekiwać.
- Co masz na myśli?
Marta ponownie wzięła do ręki list i powiedziała:
- Mercedes pisze, że mieszka w domu pana Ludwika Dantesa, ojca Edmunda. Wnioskuję z tego, że musiała mieć z obydwoma panami coś wspólnego, nie uważasz?
- Tak… Albo zupełnie przypadkiem kupiła ten dom.
- Możliwe. Czytaj jednak dalej. W liście nie pisze nic na temat męża ani kochanka.
- A to kobieta musi o tym wspominać w listach do obcych sobie zupełnie ludzi? – zdziwiłem się.
Marta wybuchła śmiechem.
- Gdyby miała kochanka mogłaby o tym nie wspominać, ale na pewno dałoby się to łatwo wyczytać między wierszami. Gdyby zaś miała męża, to pisałaby również i w jego imieniu, nie tylko w swoim. Poza tym chyba nie zwróciłeś uwagi na podpis.
Wskazała mi palcem na wyżej wspomniany podpis. Przyjrzałem mu się uważnie.
- „Niegdyś hrabina de Morcerf”. No tak… jaki ja jestem głupi. Co nam mówiła Julia Herbaut, siostra Maksymiliana Morrela? Że Edmund miał narzeczoną, która wyszła potem za mąż za Fernanda Mondego i została hrabiną de Morcerf. Jak ja mogłem tego nie połączyć w jedno?! Przecież Mercedes Herrera to dawna narzeczona Edmunda Dantesa!
- Właśnie, Jean. Właśnie. Stąd mój wniosek, że jej opowieść będzie piękną historią miłosną, ale o bardzo smutnym zakończeniu.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
- Masz rację, Marto. Bo niby skąd radosne zakończenie w takiej sytuacji?
Marta wzruszyła ramionami.
- A tego to ja już nie wiem. Co do szczegółów, to uważam, że jeśli do tej pani pójdziemy, to wszystkiego się dowiemy.
Wyraziłem swoją zgodę milczeniem.

***

Po rozmowie udaliśmy się oboje powozem na miejsce spotkania. Musieliśmy jeszcze co prawda dowiedzieć się, gdzie dokładnie znajduje się mieszkanie pana Ludwika Dantesa, obecnie należące do Mercedes Herrera. Nasz woźnica na szczęście znał ten adres, więc z miejsca zabrał nas tam. Gdy tylko dotarliśmy na miejsce, wysiedliśmy z powozu i weszliśmy do środka starej kamienicy, po czym zapukaliśmy do drzwi mieszkania, na którym wciąż wisiało nazwisko „Ludwik Dantes”. Otworzyła nam kobieta w średnim wieku, ale wciąż jeszcze mająca w sobie coś z dawnej urody, a prócz tego jakąś niezwykłą dumę pomieszaną z powagą i wielkim smutkiem.
- Pan Jean Chroniqueur? – zapytała kobieta.
- Tak, to ja. A to panna Marta de Gojeuxla, moja towarzyszka śledztwa. Pani Mercedes Herrera?
- Tak. Zapraszam państwa do środka.
Weszliśmy z Martą do mieszkania. Było ono skromne, ale jednak schludne. Widać było niezwykłe wysublimowany gust pani Mercedes. Mieszkanie to tętniło jakąś niezwykłą mocą, tak jakby nostalgią i wielką tęsknotą za czymś, co już na zawsze utraciła jego właścicielka. Niezwykle smutne to było mieszkanie. Bardzo smutne i przygnębiające zarazem.
- Proszę usiąść – Mercedes pokazała nam fotele znajdujące się przy stoliku.
Usiedliśmy, a Mercedes podała nam filiżanki, do których wcześniej nalała herbaty. Patrzyłem na nią uważnie, kiedy to robiła. Czynność tę wykonywała z niezwykłą gracją, a zarazem spokojem, jakby zobojętniała na wszystko, co się dzieje wokół niej. Jednocześnie wyraźnie chciała dotrwać do swego końca z dumą i odwagą. Musiałem przyznać, że budziła częściowo mój podziw. Ale tylko częściowo. Z drugiej bowiem strony nie mogłem się oprzeć lekkiemu wrażeniu, iż Mercedes robi wszystko, by przekonać nas, jak to ona została strasznie dotknięta przez los. Niby nie skarżyła się na niego, a jednak domagała się współczucia od wszystkich wokół.
Nasza gospodyni usiadła naprzeciwko nas. My zaś zaczęliśmy powoli sączyć ciepły napar z Cejlonu, delikatnie okraszony łyżeczką cukru i plastrem cytryny.
- A więc słuchamy pani uważnie, pani Herrera – powiedziałem po długiej chwili ciszy.
Mercedes przestała sączyć herbatę i spojrzała na nas.
- A czego chcecie państwo słuchać?
- Przecież wezwała nas pani tutaj w celu opowiedzenia nam o hrabim Monte Christo – wyjaśniła Marta lekko zirytowana jej zachowaniem.
Gospodyni uśmiechnęła się do nas.
- Tak, to prawda. Wezwałam państwa właśnie w tym celu. Ale czy naprawdę jesteście państwo tego wszystkiego ciekawi?
- Owszem… Jesteśmy bardzo tego ciekawi – potwierdziła Marta coraz bardziej zirytowana.
Mercedes co chwila zerkała na Martę, jakby osoba mojej ukochanej kogoś niezwykle jej przypominała. Najwyraźniej jednak albo nie umiała sobie przypomnieć, kogo panna de Gojeuxla jej przypomina albo też doskonale to wiedziała, ale nie chciała nam tego zdradzić. Tak czy inaczej nie miałem zamiaru w to wnikać. Przyszedłem tutaj z Martą w jednym, konkretnym celu i chciałem go jak najszybciej zrealizować. Im szybciej tym lepiej.
- A zatem proszę opowiadać, pani Herrera – powiedziałem głosem, który brzmiał chyba bardziej jak rozkaz, niż prośba.
Mercedes jednak się tym nie przejęła. Wciąż tylko się uśmiechała.
- Mam tylko nadzieję, że ma pan coś, na czym zdoła pan zapisać moją opowieść, panie Chroniqueur.
Uśmiechnąłem się wówczas delikatnie, po czym wyjąłem dziennik, a następnie ołówek. Possałem lekko jego rysik i przygotowałem się do pisania.
- Jestem gotów do notowania.
- A ja jestem gotowa do wysłuchania – dodała wesoło Marta.
Gospodyni odłożyła wypitą już herbatę i usiadła wygodniej w fotelu.
- Zatem niech pan notuje, a pani niechaj słucha. Bo oto, co za chwilę państwo usłyszycie, to będzie smutna, aczkolwiek prawdziwa, opowieść o miłości, zdradzie i zemście. Dowiecie się również dużo o człowieku, o którym wiadomości poszukujecie. Będzie tych wiadomości ni mniej, nie więcej jak tylko tyle, ile ja sama wiem. A myślę, że wiem na tyle dużo, by zaspokoić waszą ciekawość.
Skończywszy tę jakże piękną tyradę Mercedes Herrera zaczęła mówić.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 1:44, 06 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
AMG
Bonanzowe forum to mój dom



Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 22:18, 23 Gru 2013    Temat postu:

O, chwilę mnie nie było i tyle czytania... Chyba wiem, czego się spodziewać, ale jestem też gotowa na niespodzianki.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 3:40, 24 Gru 2013    Temat postu:

Rozdział XXXVIII

Opowieść Mercedes

Jestem z pochodzenia Katalonką. Wychowałam się w Marsylii w dzielnicy katalońskiej razem z moim kuzynem, Fernandem Mondego. Oboje zajmowaliśmy się łowieniem i sprzedażą ryb, a ja dodatkowo dorabiałam sobie naprawiając sieci. Długo nie zaznałam prawdziwej miłości, pomimo tego, iż mój kuzyn darzył mnie niesamowicie gorącym uczuciem. Niestety dla niego, ja darzyłam go jedynie miłością siostry do brata. Jednak jemu to nie wystarczyło. Chciał więcej. Znacznie więcej, niż mogłam mu ofiarować. Nie rozumiał słowa „nie”. Ale też nigdy mnie do niczego nie przymuszał. Czekał, aż sama się zdecyduję. A ja pewnie bym w końcu go pokochała, gdyby nie to, że pewnego dnia poznałam miłość swego życia. Edmunda Dantesa, młodego marynarza pracującego na statku „Faraon”, należącego do firmy „Morrel i syn”. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Ja i Edmund obdarzyliśmy się wielkim uczuciem. Nigdy nie skonsumowaliśmy swego związku, czego teraz bardzo żałuję. Wiele par co prawda robiło tak przed ślubem, ale ja byłam zbyt cnotliwa i pobożna, żeby na coś takiego się zgodzić. Przecież okryłabym się w ten sposób hańbą, a tego się bałam najbardziej. Teraz widzę, jaka wtedy byłam głupia. Poniewczasie zrozumiałam, że z życia należy korzystać, kiedy się tylko ma ku temu okazję.
Edmund… on to co innego. Na pewno miał wiele kobiet. W końcu po portach łatwo spotkać dziewczęta, które są chętne do dawania rozkoszy. Mój ukochany nigdy mi o tym nie mówił, ale jestem pewna, że było tak, jak myślę. Nie miałam mu tego za złe. Jest przecież mężczyzną. Poza tym bardziej mi imponował z tym doświadczeniem niż bez niego. Wiem, że dziwnie brzmią w moich ustach takie słowa, ale to szczera prawda. Imponował mi swoim obyciem erotycznym. Dlaczego? W sercu kobiety pojawiają się uczucia, na które umysł nigdy nie reaguje tym pytaniem. Po prostu przyjmuje je bez pytania.
Pokochaliśmy się oboje z Edmundem i postanowiliśmy się pobrać. Mój ukochany musiał jednak zarobić odpowiednią sumkę, aby stać go było na ślub. Więc czekałam cierpliwie. Edmund tymczasem piął się w górę. Został nawet II oficerem na „Faraonie”. Jego pracodawca, pan Morrel, bardzo go sobie cenił. I słusznie, mój wybranek był zawsze sumiennym pracownikiem, a ponadto pracowitym. Wszystko zdawało się nam sprzyjać.
Niestety mój kuzyn nienawidził Edmunda z całego serca. Zazdrość zżerała go od środka, czemu dawał upust przy każdej okazji. Nieraz groził mi, że zabije Edmunda, gdy tylko go spotka. Jednakże zapowiedziałam mu, iż jeśli to zrobi, ja skoczę w morze i utopię się. Tylko to go powstrzymało od rękoczynów. I tak czekałam na mojego ukochanego i na ślub z nim.
Aż nadszedł rok 1815. Edmund powrócił z rejsu i od razu przybył do mego domu. Zastał mnie razem z moim kuzynem, któremu go przedstawiłam. Fernand miał na pewno wielką ochotę rozerwać mego ukochanego na strzępy. Było to widać od razu na pierwszy rzut oka. Jednakże przez wzgląd na mnie nie zrobił tego, a nawet podał rękę Edmundowi. Nie przejmując się tym poszłam z moim ukochanym na spacer. Opowiedział mi na nim, że został właśnie mianowany kapitanem „Faraona”. Stać więc go było na ślub. Przechodziliśmy w pobliżu oberży, gdzie Fernand pił w towarzystwie dwóch ludzi: Danglarsa i Kacpra Caderousse’a. Zaprosiliśmy całą trójkę na swoje zaręczyny, nie mając oczywiście pojęcia, co oni w ogóle robią w szynku o jakże bardzo podejrzanej reputacji. Ale wtedy nic nam nie wydawało się dziwne. Byliśmy młodzi, radośni, szczęśliwi i bardzo… głupi. Gdybyśmy bowiem wiedzieli, co ta trójka w tej oberży uknuła… Lecz nie mogliśmy tego wiedzieć.
W dniu naszych zaręczyn urządziliśmy małe przyjęcie dla najbliższych nam ludzi. Odbyło się ono w oberży, gdzie widzieliśmy ową niecną trójkę. Kiedy zabawa kwitła w najlepsze zjawili się żandarmi i aresztowali Edmunda. Nie chcieli nam powiedzieć, dlaczego to robią zaznaczając jedynie, że jest to sprawa polityczna. Przerażona chciałam się dowiedzieć wszystkiego. Poszłam nawet osobiście do zastępcy prokuratora generalnego, pana de Villefort. Niestety nie dowiedziałam się niczego prócz tego, że przesłuchał on Edmunda i na razie musi go zatrzymać w Pałacu Sprawiedliwości. Wróciłam załamana do domu. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się, co się stało. Otóż Edmund wracając ze swego ostatniego rejsu skierował statek na Elbę. Jego poprzednik, kapitan Leclere, umierając wręczył mu list z poleceniem przekazania go na Elbie generałowi Bertrandowi, marszałkowi dworu ex-cesarza Francji, Napoleona Bonaparte. Właściwie to nie był tyle list, co jakiś pakiet liścików lub coś w tym guście. Marszałek odebrał pakiet i wręczył Edmundowi list do niejakiego pana Noirtier, po czym w imieniu swoim i zmarłego kapitana nakazał, by mój ukochany przekazał go do rąk własnych wyżej wymienionego pana. Z powodu tego listu Edmund został oskarżony o bonapartyzm i wysłany na dożywocie do owianego ponurą sławą zamku If. Wierzyłam jednak, że szybko udowodni swoją niewinność i wyjdzie na wolność. Gdy do władzy powrócił cesarz, pan Morrel apelował u Villeforta, który właśnie wtedy awansował, o uwolnienie Edmunda. Niestety nic nie zyskał. Cesarz upadł, powrócił król, a Edmund wciąż gnił w twierdzy If, aż przyszła wieść od pana de Villefort, że mój ukochany zmarł.
Byłam zrozpaczona. Wcześniej jeszcze, za stu dni Napoleona, mój kuzyn został powołany do wojska. Pożegnałam go załamana myśląc, że tracę kolejną bliską mi osobę. Ale on powrócił owiany sławą i bardzo bogaty. Mimo porażki Napoleona Fernand piął się w górę. Pasowano go na generała. Został nawet emisariuszem podczas powstania w Turcji, gdy Grecy walczyli o niepodległość. Służył na dworze Ali Tebelina, paszy i wezyra Janiny, zwanego przez swych poddanych Ali Paszą, jeśli się nie mylę. Podczas powstania wsparł on Greków, za co sułtan wydał na niego wyrok śmierci. U takiego właśnie bohaterskiego człowieka służył mój kuzyn, Fernand Mondego. Ali Tebelin bronił się przed wojskami sułtana bardzo dzielnie. Doszło jednak do zdrady i został zdradzony przez własnych żołnierzy, a jeden z nich osobiście go zabił. Fernand jako jeden z niewielu przeżył rzeź i powrócił do mnie z wielkim majątkiem, który ponoć zarobił na służbie u Ali Tebelina. Byłam już wtedy jego żoną. Dwa lata po ślubie urodziłam mu syna Alberta. Za pomocą majątku mój mąż wybił się w górę i wszedł na salony. Otrzymał tytuł hrabiego i zmienił nazwisko na de Morcerf. Został również przyjęty do Izby Parów. Zaszczyty posypały się na nas jak z rękawa losu. Przeprowadziliśmy się do Paryża już na zawsze zapominając o Marsylii. I o Edmundzie Dantesie oraz jego ojcu, który zmarł z głodu, mimo usilnej opieki mojej i pana Morrela. Biedak.
Czemu wyszłam za Fernanda, zapyta ktoś? Przecież nigdy tak naprawdę go nie kochałam. A więc dlaczego? Prawdę mówiąc sama nie wiem. Może po prostu nie umiałam żyć w samotności? Może potrzebowałam kogoś, na czyim ramieniu mogłabym się oprzeć i przejść spokojnie przez resztę moich dni? Być może… sama już teraz nie wiem.
W roku 1838 odnalazła nas jednak Opatrzność i spadła na nasze głowy niczym każąca ręka Sprawiedliwości. Będąc w Rzymie na karnawale Albert dostał się w ręce bandytów słynnego herszta Luigiego Vampy. Ocalił go wówczas hrabia Monte Christo. Syn z wdzięczności zaprosił go do nas. Nie miałam nic przeciwko temu, lecz kiedy spotkałam się z hrabią twarzą w twarz przeraziłam się. Rozpoznałam tego człowieka, mimo iż nie widziałam go całe dwadzieścia trzy lata. To był on, Edmund Dantes. Hrabia Monte Christo, tajemniczy wybawca mego syna okazał się być moim niedoszłym mężem, który wcale nie umarł, lecz przeżył i postanowił wrócić między ludzi.
Jak go poznałam? Sama nie wiem. Może po prostu serce mi podpowiedziało? A może jego twarz nigdy nie została trwale wymazana z mojej pamięci? Kto wie… Hrabia w rozmowach ze mną, np. podczas przyjęcia w naszej posiadłości, nigdy nie zdradził się, że jest tym, za kogo go biorę. A i ja nigdy nie odkryłam przed nim, iż go rozpoznałam. Jedyne, co mnie zdumiało, to fakt, iż nie chciał nigdy w naszym domu nic jeść ani pić. Nie kosztował żadnych specjałów, nawet owoców. Dowiedziałam się jednak dlaczego. Według arabskiego zwyczaju nie wolno jeść niczego w domu swojego wroga, zwłaszcza takiego, którego się chce zniszczyć. A on zamierzał zniszczyć mojego męża. I mnie również przy okazji. Za co? Choćby za to, że nie dochowałam mu wierności. Za to, iż głosiłam piękne hasła śmierci z miłości, a gdy przyszło co do czego zdradziłam go i wyszłam za innego. I to jeszcze za człowieka, który go zniszczył, jak się później tego dowiedziałam. Nie muszę chyba dodawać, że wiadomość o tym mocno mną wstrząsnęła. Nawet bardzo mocno.
Dlaczego nie uprzedziłam mojego męża, iż hrabia Monte Christo to Edmund Dantes? Sama nie wiem. Może z dawnego sentymentu do Edmunda? A może po prostu w głębi serca czekałam na upadek męża, którego nigdy nie kochałam? Sama się nad tym zastanawiam. Do dzisiaj dręczy mnie pytanie, czy gdybym ostrzegła Fernanda, mogłabym go ocalić od upadku? Być może…. Jednak na to pytanie też już nigdy nie otrzymam odpowiedzi.
Wkrótce w Paryżu doszło wreszcie do tego, co było już praktycznie nieuniknione. Mojego męża dopadły grzechy młodości. Monte Christo opublikował bowiem w gazecie (anonimowo, rzecz jasna), że mój mąż wydał Ali Tebelina Turkom, a ponoć nawet osobiście go zabił. Nie wspomniał co prawda o innych zdradach – Fernand będąc Hiszpanem brał udział we francuskiej napaści na Hiszpanię. Francja była mu drugą ojczyzną, a on zdradził cesarza i kraj szpiegując na rzecz Anglików, na krótko przed bitwą pod Waterloo. Ale o tym nikt nie wiedział lub też nie chciano o tym wiedzieć. Jednak zdrada Alego Tebelina była sprawą o wiele poważniejszą. Przecież mój mąż był na jego dworze emisariuszem i reprezentował Francję. Zdradzając Ali Paszę ośmieszył nasz kraj, czego już nikt nie mógł mu darować. Izba Parów powołała specjalną komisję w celu zbadania sprawy. Jednakże mimo pewności siebie mojego męża, Edmund sprowadził Hayde, córkę Ali Tebelina. Ta zaś była nie tylko świadkiem zdrady i zabójstwa swego ojca. Fernand sprzedał ją i jej matkę Wasiliki do niewoli za grubą sumę pieniędzy. Hayde zapamiętała jego twarz i bliznę na ręce. Teraz zaś ogłosiła publicznie jego zdradę potwierdzając ją niezbitymi dowodami. Mój mąż pozostając pod wrażeniem otrzymanych od niej ciosów długo się nie bronił. Został uznany za winnego i usunięty z Izby Parów.
I na tym zemsta Edmunda by się zakończyła, gdyby nie mój syn Albert. Chciał on bronić honoru ojca, więc wyzwał publicznie w operze hrabiego Monte Christo na pojedynek. Hrabia wyzwanie przyjął i zapowiedział śmierć memu jedynemu dziecku. Wiem, że tak właśnie zrobił. Byłam bowiem w operze ukryta za kotarą i widziałam wszystko. Natychmiast też, gdy Monte Christo wrócił do domu pojechałam tam za nim i zaczęłam go błagać, aby nie zabijał mojego syna. Edmund mocno się zdziwił, kiedy mu powiedziałam, że doskonale wiem, kim on jest i że od samego początku, ledwo go ujrzałam, rozpoznałam go, pomimo tego, iż upłynęły dwadzieścia trzy lata odkąd go aresztowano. Monte Christo jednak już nie chciał mnie znać. Nie był już moim Edmundem. A nawet gdyby był, przyznam się szczerze, nie wróciłabym do niego. Nie czułam się go godna. Nie umiałabym ułożyć sobie z nim ponownie życia. Nie po tym wszystkim, co się wydarzyło. Nie po tylu latach rozłąki z nim. Dla nas już było za późno.
Jednak dla mojego syna nie było jeszcze za późno. Zapytałam Edmunda, za co mści się na mnie i na mojej rodzinie. Co złego mu uczyniliśmy? Wówczas to Monte Christo pokazał mi list, który doprowadził go do upadku. Był to list napisany owego feralnego dnia w oberży, gdy widzieliśmy Danglarsa, Fernanda i Caderousse’a razem przy jednym stoliku. List ten denuncjował Edmunda jako bonapartystę. Napisał go Danglars, a Fernand zaniósł na pocztę. Caderousse zaś był zbyt pijany, by temu przeszkodzić. Później nie wstawił się za Edmundem ani nie zrobił nic, aby go ocalić. Ponoć zszedł potem na złą drogę, został złodziejem, potem mordercą, aż w końcu zasztyletował go człowiek, którego szantażował. Tak w każdym razie słyszałam.
Ale co mnie to wtedy obchodziło? Bardziej liczyło się dla mnie to, że mój mąż, Fernand Mondego, hrabia de Morcerf, generał i par Francji to zwykły zdrajca i morderca. To on przyczynił się do upadku i duchowej śmierci Edmunda Dantesa. To przez niego straciłam życie w szczęściu i radości. Danglars mógł sobie zazdrościć Edmundowi stanowiska i napisać na niego fałszywy donos, ale to Fernand zaborczo zakochany we mnie zaniósł ten donos na pocztę i wysłał policji. To on popełnił większą zbrodnię. Zrozumiałam już, za co Monte Christo się na nas mści. "Ale dlaczego mój syn?", zapytałam Edmunda. Co moje dziecko mu zawiniło? Nie było go na świecie w chwili, gdy popełniono tę ohydną zbrodnię. Otrzymałam odpowiedź – za grzechy rodziców mają cierpieć dzieci, tak każe biblijne prawo. Takim prawem kierował się hrabia. Ja jednak przeciwstawiłam mu inne prawo – prawo do wybaczenia i miłosierdzia. Pod wpływem moich słów Monte Christo w końcu uległ. Oznajmił, że nie zabije Alberta, ale sam za to pozwoli się zabić. Na to jednak też nie mogłam mu pozwolić. Wróciłam więc szybko do domu, wezwałam Alberta i opowiedziałam o wszystkim, czego się dowiedziałam. Całą historię Edmunda Dantesa. Na moim synu zrobiło to ogromne wrażenie. Pojechał od razu na Pola Marsowe, ale nie żeby się strzelać z Edmundem, lecz aby go przeprosić za swe zachowanie i powiedzieć, że hrabia Monte Christo miał pełne prawo zdemaskować i ośmieszyć jego ojca, a mojego męża. Uczyniwszy to Albert powrócił do domu. Ja zaś przekonałam go, że nie mamy czego dłużej szukać w domu pana de Morcerf. Bo i nie mogłam dalej żyć z tym człowiekiem pod jednym dachem. Nie po tym, czego się o nim dowiedziałam. Jak on mógł? Dla własnych ambicji zniszczyć niewinnego człowieka? Czy miłością to mógł wytłumaczyć? Nie! Zdecydowanie nie! Miłość nigdy nie tłumaczy zbrodni. Nigdy!
W dniu, w którym wraz z synem opuściliśmy ten przeklęty dom mój mąż popełnił samobójstwo. Fernand Mondego, hrabia de Morcerf strzelił sobie w głowę. Zemsta hrabiego Monte Christo dokonała się.
A co zaś stało się ze mną i z Albertem? Zatrzymaliśmy się na jakiś czas w starej kamienicy. Nie mieliśmy żadnych środków do życia. Albert postanowił, że porzuci nazwisko de Morcerf i przyjął moje panieńskie nazwisko – Herrera. Pod tym nazwiskiem zaciągnął się do Spahisów i wyruszył do Afryki. Pieniądze, które otrzymał za zaciągnięcie się, wręczył mi. Ja zaś postanowiłam spożytkować je jako posag niezbędny do tego, aby zostać zakonnicą. Mogłam co prawda użyć majątku męża, ale nie chciałam tych pieniędzy zbrukanych krwią niewinnych. Wyrzekałam się ich, tak jak i jego. Chciałam zamknąć się za murami klasztoru, ale ostatecznie zrezygnowałam z tego i zamieszkałam w tym oto mieszkaniu Ludwika Dantesa, jakie zaofiarował mi hrabia Monte Christo.
Mój syn tymczasem odpłynął do Afryki. Jego działalność w wojsku była po prostu niesamowita. Obecnie jest generałem i osobiście pilnuje naszych kolonii w Afryce. Odwiedza mnie jednak tak często, jak to tylko możliwe. Niejeden raz prosi mnie, bym wyjechała razem z nim do Afryki. Proponuje mi też, żeby jeśli nie chcę zamieszkać w Afryce, to abym zgodziła się, aby on i jego rodzina zamieszkali ze mną. Bo Albert ożenił się i ma teraz trójkę uroczych dzieci. Kocham te chwile, kiedy wszyscy razem mnie odwiedzają. Ale ja nie mogę się wyrazić zgody ani na jedno ani na drugie. Nie mogę opuścić tego domu… Nie umiem. Przywiązałam się do niego. Do tych wszystkich kątów, które przypominają mi stare czasy. A czemu nie chcę, by oni zamieszkali ze mną? By Albert porzucił służbę? Nie mogę się na to zgodzić. Zasłużyłam na karę za to, że wyszłam za tego potwora Fernanda Mondego, jak i również za to, że zapomniałam tak łatwo o Edmundzie Dantesie. Tę karę wymierzyłam sobie sama i pilnie strzegę, bym nigdy z niej nie zrezygnowała.
Hrabiego Monte Christo nigdy już więcej nie spotkałam. W myślach nigdy już nie nazywam go Edmundem Dantesem, ponieważ dawno przestał nim być. Edmunda zabili jego wrogowie zazdroszcząc mu tego, czego oni nigdy nie byli w stanie zdobyć. Hrabia Monte Christo zaś odrodził się z popiołów Dantesa niczym feniks i nie miał już praktycznie nic wspólnego z mężczyzną, którego kiedyś kochałam.
Monte Christa spotkałam jeszcze tylko raz. Miejscem naszej wizyty było to oto mieszkanie, które obecnie zajmuję. Hrabia wyjawił mi, że kupił je i ofiaruje mi jako wygodne mieszkanie. Dzięki jego staraniom nigdy nie brakuje mi niczego. Mam stałą pracę – wróciłam bowiem do mojego dawnego zawodu. Znowu łowię ryby lub naprawiam sieci. Przy drobnej pomocy hrabiego Monte Christo mam zawsze stałych i dobrze płacących klientów. Tego dnia, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, pożegnaliśmy się ze sobą bez żalu. Oboje bowiem wiedzieliśmy, że nie dane jest nam być ze sobą. Chociaż prawdę mówiąc hrabia pewnie by tego chciał. Ale ja już nie chciałam. Pożegnaliśmy się więc i on odszedł. Więcej już go nie widziałam. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje. Ale mam nadzieję, że znalazł nareszcie szczęście, którego tak długo pragnął. Szczęście i spokój ducha oraz sumienia. Tego wszystkiego on bardzo bowiem potrzebuje.
Oto i moja historia.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 2:12, 06 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 6, 7, 8 ... 13, 14, 15  Następny
Strona 7 z 15

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin